poniedziałek, 4 października 2010

Pokoj moj widze ogromny


pisze tedy, siedzac na twardym studenskim lozu, liczac, ze jutro uda sie pokonac panow od internetu i puscic te relacje w swiat.



Moi drodzy - oto zglaszam sie do Was z klasztornej izolacji, przymusowo nalozonej na mnie przez okolicznosci. Niezbadane koleje loterii akademikowej wyrzucily mnie bowiem w miejsce dzikie, piekne i bardzo odmienne od moich wyobrazen na temat japonskiego akademika. Mam calkiem duzy jak na studenckie warunki pokoj. Moje 13m2 jakos zalamuje czasoprzestrzen i wydaje sie wieksze. Prawdopodobnie dlatego, ze jest CZYSTO i PACHNIE. A przeciez nasluchawszy sie przeroznych relacji z japonskich studenckich warunkow mieszkaniowych bylam gotowa na wojne o Lebensraum z karaluchami, dzdzownicami, nietoperzami oraz szczuroludzmi. Tymczasem doswiadczam blogiego, zdezynsektowanego spokoju a jedyny insekt z jakim mam stycznosc (zreszta tylko na poziomie audio) to cykady za oknem.

Za tymze oknem (powtorze: nawet przy wlaczonym w nocy swietle nie wlatuja przez nie zadne paskudztwa!) ogladam zielony, podmiejski krajobraz i zlota polska jesien (wiec gdybyscie zastanawiali sie co sie z nia stalo wiedzcie: jest na drugiej polkuli). Poza cykadami, wyrczeniem mojej pokojowej lodowki nie slychac nic. I to jest troche fajne a troche straszne. Ba, doprowadzilo mnie do przedziwnej konkluzji, ze mieszkam nie w akademiku a w klastorze. Albo lepiej: na terenie wielkiego psychologicznego eksperymentu (w koncu jestem pod opieka dzialu socjologii i humanistyki) polegajacego na wpuszczeniu obcokrajowca na teren kampusu i czekaniu az sie zorientuje ze jest tam sam. Chyba mam jakichs sasiadow. Wydaje mi sie, ze tak, bo od z rzadka slysze glosy - czy moze raczej od-glosy. W ciagu dwoch dni na korytarzu spotkalam jedna osobe, ktora na moj widok otworzyla usta, nie wydala dzwieku i poszla w cholere.

W nieskonczonej desperacji, na ktora sprowadzil mnie kamedulski klimat udalam sie na kilka dlugich spacerow w trakcie ktorych zmapowalam cala okolice, wzbogacajac otrzymana w biurze spraw studenckich mapke o calodobowe sklepy, automat z CC lemon, sklep stujenowy oraz tania ksiagarnie. Wszystko to odkrylam w poszukiwaniu darmowego wi-fi, ktorego nie znalazlam. Nawet w miejskiej bibliotece. Miejska biblioteka oferuje co prawda komputery ale przytomnie wyblokowala w nich dostep do gmaila. Zablokowali poczte w kraju w ktorym kazdy ma e-mail w telefonie komorkowym. I mean, REALLY?!

Jako, ze samotnosc owszem jest mila, wspomaga autorefleksje i pozwala spojrzec na zycie z nowej perspektywy (a moze wlasnie dlatego?) szybko popadlam w rozpacz. Mam 25 lat, to moje ostatnie stypendium i nie spedze go dumajac nad tym czy do krajobrazu Mitaki bardziej bedzie pasowal niebieski czy czarny lakier na paznokciach u nog. W desperacji, odespawszy nieco jetlag udalam sie dzis na dwa wydarzenia na ktore nikt mnie nie zapraszal, ale co tam. Pierwszym byla msza w lokalnym kosciele. Kosciol napatoczyl mi sie wczoraj, kiedy wracalam z nielegalnym (nie wolno mi tego jesc ALE TO JEST TAJKIE PYSZNE!!!) ryzowym zawijasem z tunczykiem i majonezem, co uznalam za znak z niebios (znaczy obecnosc kosciola na mojej drodze a nie ryzowy zawijas)... Coz, po klasztornej samotnosci koscielny nadmiar impulsow socjalnych prawie przyprawil mnie o poplatanie zmyslow. Parafia poludniowomitacka (no a jaka niby?) to malutka wspolnota, majaca w sobie cos z ducha pierwszych chrzescijan (latwiejsze w kraju w ktorym okolo 1% ludnosci to katolicy) i cos z krakowskiej katolewicy. W kazdym razie na wejsciu dostalam do wypelnienia karteczke, gdzie musialam wyluszczyc skad jestem i dokad zmierzam. Przyzwyczajona do japonskiej papierkomanii (zaprawde powiadam Wam, jeden dzien w akademiku wystarczyl) wypelnilam i zapomnialam. Blad. Karteczka okazala sie rozbiegowka do aktu przedstawienia mnie parafianom podczas mszy. Yup, wykonywalam 自己紹介, typowo japonski akt przedstawiania sie i opowiadania o sobie w trzech zdaniach w trakcie mszy. Pierwsi chrzescijanie byli bardzo mili i nie krzywili sie (za bardzo) na moje bledy. Potem dostalam lunch i ciasteczka, ale naprawde wolalabym byc uprzedzona o calej sprawie. Z drugiej strony pewnie mnie uprzedzili tylko ja nie zrozumialam.

A propos zrozumienia: w sprawach lingwistycznych zdecydowalam sie przyjac taktyke mimozy. Dluzsze rozmowy z nieznajomymi Japończykami zaczynam od stwierdzenia ze kategorycznie nic nie umiem a potem zaskakuje, ze jednak cos tam dukam. Lepiej zadziwic ich tym, niz faktem, ze po pieciu latach umiem tyle ile umiem.

Anyhows, dostawszy chrzescijanski zastrzyk interakcji z zoltymi ludzmi odkrylam w sobie desperacka potrzebe odreagowania przez interakcje z bialasami. Dazac do niej przyobserwowalam ogloszenie o spotkaniu dla studentow programu AIKOM - to jest fajnego systemu stypendialnego dla obcokrajowcow chcacych wyjechac do Japonii, nauczyc sie troche jezyka ale studiowac po angielsku - w sprawie kupna japonskiego telefonu komorkowego. (Tak, Mitaka organizuje takie spotkania, obok rozdawnictwa mebli, rowerow i generalnego ulatwiania lokatorom zycia. Naprawqde jest to bardzo mily akademik dlatego ni diabla nie rozumiem CZEMU NIKT NIE WYLAZI Z POKOJU?!) W kazdym razie: zawleklam sie na owo spotkanie mimo nawrotu jetlagu, majac nadzieje, ze jesli jacys obcokrajowcy jednak w akademiku istnieja to wyleza z ukrycia w zwiazku z takim wyjatkowym wydarzeniem. Coz, mialam racje. Wylezli. Ja zas dostalam wyciskajacy lzy wscieklosci pokaz zycia ludzi, ktorzy maja zorganizowany wyjazd, wszystko podaje im sie do dziubkow a pupe podciera im osobisty japonski tutor. Pisze to z czystej zwisci oraz zazdrosci, gdyz mie wszystkie cuda zwiazane z grupowa wyprawa do urzedu, opieka przy wyborze operatora internetowego calodobowa goraca linia w kazdej sprawie niestety nie sa dane. Tak wiec o programie AIKOM - zwanym dalej po prostu Zlowrogim Programem bede dalej pisac zle albo bardzo zle. Tak, zapoznalam sie z kilkoma osobami nim objetymi - sa mili i normalni, do jednego Nowozelandczyka wykonalam nawet wlam na linie internetowa wyslac niecierpiacego zwloki maila, ale mam co najmniej trzy powody zeby drani nie lubic:

1/ Zabrali mi meble. U Nowozedladczyka zobaczylam pokoj ZAWALONY darowanymi przez Todai gratami (fakt, byly tam tez np. lampki choinkowe...). Ja tymczasem w sobote z drzeniem serca czekalam czy przyjdzie do mnie futon, moszczac sobie leze z plaszczy i swetrow. (Futon przyszedl o 21.05 - dawno juz spalam w swetrach)

2/ studiuja na kampusie w komabie, rzut kamieniem stad. Ja mam na kampus 90 minut jazdy

3/ Maja cieplarniane warunki, wszyscy niezle mowia po angielsku a W OGOLE NIE WYLAZA Z POKOI. WHYYYY???


Tak wiec ma sie poczatek mego poltorarocznego zycia w Japonii. Podejrzewam, ze jeszcze zatesknie za blogim spokojem i nierobstwem, zwlaszcza, ze jutro mam spotkanie z opiekunem, ktory na pewno znajdzie mi cos do roboty. Tymczasem jednak postanowilam z ktronikarska skrupulatnoscia opisac moj mitacki stan. STAN ZAWIESZENIA (Carol, to dla CIebie:-))



Czytam: Harris na przemian z Wolffem. Turlam sie ze smiechu. Ambitniejsza literatura lezakuje na polce i czeka zimy.

Slucham: cykad. chociaz nie napisalam, ze od czasu do czasu w oddali cos wyje... co to moze byc?

Dokonania: Rozkochalam w sobie dwoch panow cieciow (taktyka MIMOZA!!!) - nie musze juz zagladac na tablice ogloszen, przychodza mi wszystko mowic i dostarczaja do drzwi poczte oraz selekcje ogloszen z gazety

Fun fact: Pierwsza japonska parafie powolano w 1894

1 komentarz:

  1. Z relacji Ady wynika, że ona też u siebie musiała robić 自己紹介 na mszy :D U mnie tego nie wymagali, ale za to z od niechcenia rzucanych uwag wyciągnęli wniosek, kiedy jest moja ostatnia u nich msza i mnie publicznie pożegnali (wywołali do ołtarza) i podali mikrofon. Nie muszę wspominać, że było to dla mnie zupełnym zaskoczeniem.
    A co do dziwnych odgłosów, cóż... Ja kiedy przyjechałam do Nary, to myślałam, że w pobliskim lasku regularnie są napadane młode kobiety, ale wyszło na to, że to tylko zabawy jeleni... ;D
    Uściski, Wolffik

    OdpowiedzUsuń