niedziela, 30 października 2011

Oshiri appu!



...czyli ‘zadek w górę!’ – jak zakrzyknęła instruktorka tańca na rurze do swych uczennic, ostatecznie przekonując nas z M., że nieodwołalnie musimy  w przyszłym tygodniu udać się na lekcję prawdziwą, nie pokazową. Od czwartku będę zatem (chyba że przeszkodzi nie chcące się zaleczyć kolano) pobierać nauki u pani z obrazka.


          Dzień dobry. Ponieważ domyślam się, że w związku z pierwszym listopada jesteście w rozjazdach, odwiedzając rodziny i/lub cmentarze, obiecuję nie zająć Wam dziś wiele czasu. Pokażę tylko jak my, oddaleni od ojczyzny emigranci, spędziliśmy weekend pierwszolistopadowy. Otóż, wybraliśmy się na pielgrzymkę do wszystkich świętych współczesnego świata:  celebrytów. Ich trupie, zimne oblicza pozytywnie wprawiły nas w ducha halloweenowego.

          Miejsce akcji: Najnowsza atrakcja pobliskiego centrum handlowego  – Madame Tussauds Odaiba



Koszt wstępu: 800 jenów. Złapać Nicole Kidman za twardy, woskowy tyłek: BEZCENNE.



Szklana Pułapka 5: John McClane i jego transseksualny brat bliźniak ratują Tokio przed zagładą atomową!



Małżowie u Tiffany’ego...



...zupełnie odporni na uroki Audrey.




All the single ladies!



Leonardo, coś ci się przykleiło…



Ułamek sekundy po zrobieniu tego zdjęcia niewzruszony Jackie Chan sprawnie położył przeciwników.



Po przeprowadzeniu badań empirycznych, mogę z całą pewnością stwierdzić, że Lady Gaga NIE MA SUTÓW.


Czytam: Nadal You Are Not a Gadged: A Manifesto. Ale z amazon pędzą już kolejne książki!
Słucham: Fonetyka - Sól
Dokonania: Jak zaznaczono we wstępie notki, od przyszłego tygodnia będę kręcić się na rurze w tej szkole. W ogóle moje wzmożenie gimnastyczne osiąga jakieś nieznane w kosmosie stopnie – po roku zainteresowaliśmy się nawet z Małżem akademikowym training roomem, gdzie w sobotę odbyliśmy konkretne, 90-minutowe szkolenie z wszystkich znajdujących się tam narzędzi tortur!
Fun Fact:  -

środa, 26 października 2011

Ramóweczka



...tydzień przetacza się raczej leniwie, z braku laku zwierzę się Wam zatem ze swoich telewizyjnych przyzwyczajeń... (jak to „JAK NIE MASZ O CZYM PISAĆ TO NIE PISZ!!!”?)

          Jeśli macie 15-35 lat i przejawiacie jako-takie zainteresowanie popkulturą, z dużą dozą prawdopodobieństwa żyjecie w bliskiej znajomości z przynajmniej jednym amerykańskim serialem. Pewnie nawet więcej niż jednym. Może nawet jesteście entuzjastami całej rzeszy tytułów, zawsze gotowymi poszerzyć repertuar zainteresowań. Zakładając optymistycznie, że tak właśnie jest, jesień stanowi równocześnie Wasz ulubiony oraz znienawidzony czas w roku. Dlaczego? Każdy, kto stara się trzymać rękę na pulsie telewizyjnego świata wie, że przełom września i października to okres, gdy na ekrany wchodzi nieogarniona liczba premier. Dla fana seriali przetrwanie w dobrym zdrowiu tych dwóch miesięcy przypomina prowadzenie skomplikowanego przeszczepu połowy organów. Trzeba zdecydować którym nowościom dać szansę, znaleźć czas, by je (przynajmniej fragmentarycznie) przejrzeć, wreszcie dokonać selekcji wśród tytułów, których oglądanie należy kontynuować oraz amputować kilka staroci, żeby zrobić miejsce dla premier. Dzisiaj, krótkie podsumowanie tego, jak ja oraz ma Długa Noga przetrwałyśmy ów jakże ciężki czas.
         (A jeśli seriale macie głęboko w zadku? Cóż, to nie jest notka dla Was.)


Telewizyjne Nadzieje 2011  American Horror Story  +  Once Upon A Time


         Oba dopiero się zaczęły, ale za oba mocno trzymam kciuki. (No, może za AHS trochę bardziej, bo pomysł ciekawszy, wyniki oglądalności słabsze, a recenzje mieszane). Pomysł, żeby twórcy Glee i Nip/Tuck zrobili oldschoolowy horror, raduje mnie niepomiernie. Nie tylko dlatego, że istnieje nadzieja, iż ewentualny sukces ich nowej produkcji spowoduje wielce pożądaną kasację Glee. Chodzi raczej o to, że AHS, ze swoim straszeniem via camp to coś, czego dawno w telewizji nie było. Jeśli się uda, historia rodziny, wprowadzającej się do nawiedzonego domu o bardzo zagmatwanej przeszłości, będzie jak połączenie Lśnienia z Twin Peaks. Jeśli się nie uda.. cóż, może to być nieprzeciętne bajoro, ni to straszne, ni to śmieszne...... A propos, Once Upon A Time również ociera się o campowe przegięcie, chociaż trochę bardziej w duchu Labiryntu Fauna. Oto pewien adoptotowany chłopiec odszukuje biologiczną matkę i usiłuje wytłumaczyć jej, że macocha, której go oddano to w istocie Zła Królowa z bajki, a prawdziwa mama jest zaginioną córką Królewny Śnieżki (I AM NOT MAKING THIS SHIT UP). Dalej zaznajemy opowieści o małym miasteczku, w którym postacie z dziecięcych bajek uwięziono, odbierając im pamięć. Fajne? Zależy, jak kreatywnie uda się postaci i wątki z historii dla dzieci umieścić we współczesnym kontekście. Śnieżka przedszkolanką, krasnoludki lumpami a Książę z Bajki w śpiączce? Ja, pasjonatka Tin Mana chętnie kupuję takie zabawy i Once Upon A Time po obejrzeniu pilota życzę jak najlepiej.


Porażki – Terra Nova, Pan Am, Homeland


          Pierwsze dwa tytuły zasłużyły w naszym domu na rzadką przyjemność zabicia już w trakcie pilota. Po Terra Novie sporo sobie obiecywaliśmy - w końcu to Spielberg, science fiction a do tego jeszcze DINOZAURY. Niestety dinozaurów i SF jest tu tyle, co nieogdaj katastrofy atomowej w Jericho. Kaszana, źle napisana, źle zagrana i w ogóle do śmieci. Pan Am to z kolei cukierkowa fantazja o retro-stewardessach. Do bólu przewidywalna i trochę zbyt hamerykańska. Tak mniej więcej, jak Homeland. Ten z kolei, robiony na licencji, miał potencjał (całkiem nieźle jak sądzę zrealizowany w izraelskiej wersji oryginalnej) zostania gęstym, politycznym thrillerem. Niestety, w scenariuszu zioną dziury, akcja nie jest gęsta lecz wlekąca się, zaś czołowa pani analityk CIA, jak to zwykle „doświadczone” panie analityczki w telewizji, ma na oko 15 lat i stanowczo zbyt stara się być doktorem Housem (w ogóle, o szkodliwym wpływie House’a na telewizję możnaby napisać grube tomiszcze). W każdym razie Homeland po lekcje kreowania gęstej atmosfery odesłałabym  do The Killing, a po korepetycje z pracy CIA do Rubiconu.


Zasłużone – Boardwalk Empire, Grey’s Anatomy, Modern Family, Walking Dead.


          O wszystkich już pisałam, wszystkie radzą sobie bardzo przyzwoicie w kolejnych odsłonsch. Mnie osobiście najbardziej wciąga Boardwalk Empire, który, przyznam, początkowo niesłusznie zlekceważyłam jako żerujący na modzie na retro oraz kino gangsterskie fajerwerk. A tu okazuje się, że galeria bohaterów rozrosła się nieprzeciętnie, aktorstwo jest nieprawdopodobne, (nawet z lekkim odchyleniem teatralnym) ale przede wszystkim, wreszcie pojawia się jakiś serial z tzw. character-driven-plot a nie plot-driven-characters (czyli naciskiem na postaci a nie wydarzenia). Każdy kolejny odcinek cieszy mnie mocniej.


Zarzucone – Harry’s Law

Cóż, kiedy trzeba zwolnić miejsce w harmonogramie, na pierwszy ogień idą zawsze procedurale, nawet tak sympatyczne, jak ten.


HBO Slot – Enlightened


            Piloty seriali HBO oglądam rutynowo i nie przepuszczę żadnemu. Zwłaszcza, że na jesień brakuje mi formatu 30-minutowego, w sam raz do oglądania przy śniadaniu. Wydaje się, że Enlightened będzie się do tego celu świetnie nadawał. Amy, kobieta sukcesu, przechodzi spektakularne załamanie nerwowe, po którym odnajduje siebie na nowo, podczas okołohipisowskiej terapii, z której wraca gotowa zmieniać  rodzinę, sąsiadów oraz współpracowników ze swej firmy (o wdzięcznej, wiele mówiącej nazwie „Abaddon”). Oczywiście nie jest to żadne Jedz, módl się i kochaj – świat zupełnie nie reaguje na natchnione idde Amy, od początku traktując ją jako wariatkę. Fajna komedia z gatunku mało śmiesznych, raczej kontemplacyjnych, z zaskakującą przenikliwością punktująca życie w korporacji.


BBC Slot – Downton Abbey


          Co sezon snobistycznie trzymam w harmonogramie jedno miejsce dla serialu z Wilekiej Brytanii  – czy będzie to IT Crowd, Sherlock, czy, jak tym razem Downton Abbey. Po tym, jak pierwsza seria została uhonorowana nagrodą Emmy dla najlepszego miniserialu, szybko nadrobiliśmy z Małżem zaległości w DA i teraz co sobotę zasiadamy przed ekranem, namiętnie śledząc dalsze losy rodziny Crawley’ów, ich służby oraz Anglii na początku ubiegłego wieku. Tak powinno się robić serie historyczne!


Guilty Pleasure – Nikita


            Każdy ma jakiś wstydliwy serial, do oglądania którego niechętnie się przyznaje. U mnie to Nikita – tytuł, podobnie jak wszystko, co prezentuje stacja CW,  zupełnie bez wartości. Czemu śledzę już drugi sezon tego badziewia? Bo wychowałam się na La Femme Nikita (pierwszej adaptacji filmu Bessona do formatu serialowego), i jakiekolwiek rozwinięcie tamtego tytułu stanowi dla mnie nieodpartą pokusę. To, oraz mam nieprzyzwoity girl-crush na Maggie Q, obsadzoną w głównej roli. Pani jest nieprzyzwoicie wygimanstykowana, nietypowo urodziwa, nie ma piersi i w przeciwności do innych telewizyjnych heroin, wygląda jakby naprawdę mogła komuś skopać tyłek.


Reality Show – Project Runway

               O mojej bezprzykładnej miłości do Project Runway już pisałam, nietrudno więc zgadnąć, że jeśli mam oglądać jakiś reality show, to będzie to właśnie ten.


Odgrzebane  na śmietniku historii – Friday Night Lights


           Co roku trafia się tytuł, który dotąd nie wydawał się godzien naszej uwagi, a którego z czczej ciekawości postanawiamy pewnego popołudnia „załączyć”. U mnie to Friday Night Lighs, perełka, którą pochłaniam od początku października w niezdrowych ilościach (do przeorania jest pięć sezonów, więc mogę sobie pofolgować). Opowieść o zaściankowym miasteczku w Teksasie, gdzie życie toczy się wokół piątkowych meczy licealnej drużyny futbolu amerykańskiego. Nakręcona prawie z ręki, na ziarnistej taśmie, z często prześwietlonymi kadrami i wspaniałą atmosferą rodem z Cudownych Lat (chociaż rzecz dzieje sięjak najbardziej współcześnie). Czterech zupełnie innych chłopaków u progu futobolowej kariery i potworny wypadek, który zmienia życie każdego z nich. Plus trener Eric Taylor z żoną - najlepsze małżenstwo w historii telewizji! Bardzo polecam, bo można się nauczyć, jak wygląda coś na wskroś amerykańskiego a jednak fantastycznego.

***

Czytam: Jaron Lanier – You Are Not a Gadget: A Manifesto. Chociaż chorobliwie bloguję z niezdrową częstotliwością, w głębi duszy jestem wrogiem tzw. Web 2.0, fejsbuków oraz dyktatur wikipedii. Dlatego ta książka to póki co moja biblia. Sam człowiek, który wymyślił rzeczywistość wirtualną krytykuje bardzo poważnie to, w jakim kierunku zaczyna się ona rozwijać. Pychota!
Słucham: Fonetyka– Rozstanie. Smakowite popłuczyny po Republice. Doprawione do smaku Wojaczkiem. Mniam mniam.
Dokonania: Moje kolana zaczynają odczuwać biegowy reżim. Czyżby miało dojść wreszcie do epokowego starcia JOGGING vs. BUTY NA WYSOKIM OBCASIE?!
Fun Fact: Tokio jest podobno światową stolicą... wyczynowego tańca na rurze (!). Ponieważ potrzebuję czegoś, co rozrusza moje górne odnóża, jutro zamierzam wybrać się na darmową lekcję poglądową do lokalnej szkoły. Wyczuwam, że będzie z tego epicka blognota!

niedziela, 23 października 2011

Kroniki Portowe



...czyli popołudnie na biegunie
         To że już prawie rok mieszkamy w porcie ma niewielki wpyw na nasze życie codzienne. Owszem, czasem budzą nas syreny (W SENSIE SYRENY STATKÓW, NIE KOBIETY-RYBY), za to mniej martwimy się japońskimi robalami, które słone powietrze przepędza precz. Ja mam miłą trasę do biegania, a kiedy znudzi nam się kolejka Yurikamome, możemy skorzystać z tramwaju wodnego. Generalnie jednak japońskie morze nam się nie narzuca i moglibyśmy łatwo zapomnieć, że dzielą nas do niego ledwie trzy minuty drogi. Chociaż, z drugiej strony, nie da się zaprzeczyć, że na kartach pobytu mamy jak w pysk strzelił wbite “Minato-ku”, czyli ‘Dzielnica portowa” i jakiś tam stopień identyfikacji z okolic już nam się wyjaił. 
         Jak więc mieliśmy nie zareagować na wieść, iż nasz gospodarz Port obchodzi w ten weekend siedemdziesięciolecie? W ramach celebrowania tak doniosłej rocznicy, przygotowano tuż pod naszym oknem mnóstwo atrakcji, wycelowanych w dzieci szkolne oraz wycieczki emerytów. Ich pokusa znęciła jednak jeszcze jedną ofiarę. Tak się bowiem składa, że Małż, słysząc cokolwiek o statkach (albo koparkach, ale to opowieść na zupełnie inną notkę) ma TAKĄ minę:

            Wybraliśmy się więc na “Święto Portowe”. Podczas jego trwania można było za darmo zajrzeć na pokłady przeróżnych statków, obejrzeć harce strażaków albo... wejść do chłodni na kółkach (w sektorze “dziwne pojazdy o dziwnych zastosowaniach”)

Nasz faworyt:  lodołamacz Sōya (宗谷). Trzy razy w tygodniu przebiegam koło niego podczas biegowej rundki, a dopiero wczoraj dowiedziałam się, że to historyczny statek, który wiózł pierwszą japońską wyprawę na biegun południowy!

W sobotę po całej “Soi” można było do woli chodzić, podziwiając np. rdzę, która widziała Arktykę!

Komfortowe wnętrze lodołamacza, wyposażone, jak każdy japoński przybytek, w mikrofon do karaoke!

Telefony na mostku. Techologia żywcem przeniesiona z Battlestar Galactica.

Ewentualnie backup - bardziej staromodny system komunikacji.

Koło sterowe. Widać, że wymiary przeciętnego japońskiego kapitana nie zgadzają się z wymiarami Małża.

A za ścianką na mostku rarytas: kapliczka sintoistyczna i ofiary!

...oczywiście, w lokalnej telewizji właśnie zaczyna się serial o pionierskiej misji na biegun. Ponieważ w Żółtym kraju ZAWSZE jest tasiemiec na KAŻDY temat

Inny gość portu: Nippon Maru (日本丸) flagowy statek japońskiej marynarki - wodowany w 1930 r. w Kobe, do roku 1984 służył jako szkoła żagli dla ponad 11,500 kadetów. 


Albo Kairyū (海竜), pogłębiarko-cementowarka i jej kapitan, który osobiście wyjaśniał, który przycisk na mostku do czego służy. (W ogóle w Japonii fajne jest zaprzęganie pracowników przeróżnych firm do pracy “z ludem”, kiedyś o tym napiszę)
W niedzielę swe wdzięki na wodzie prezentowali członkowie portowego korpusu strażackiego.


Coś, co zawsze chciałam zobaczyć: japońskie sikawki!

Po poważnym pokazie ratownictwa było też tak zwane ‘jajo’



... kręcenie pupami w obcisłych, gumowych trykotach...


..oraz krótki program artystyczny, w którym kapitan wrzeszczał z megafonu na kadeta, trudzącego się szorowaniem pokładu. Wiele radości i kolejny przykład na to, że dla Japończyków najlepszy humor to humor związany z upokarzaniem kogoś!

No i oczywiście TO. Who’s your big daddy?
        Jak zauważyliście, w Japonii z wielkim zamiłowaniem odwiedzamy wszelkie festyny, festiwale, pokazy i dożynki. Jest tu tego na pęczki, zazwyczaj za darmo i zazwyczaj bardzo sympatycznego. Spodziewajcie się zatem kolejnych relacji!
Czytam: Nadal Too Big to Fail. Ta książka ma konkretny gabaryt.
Słucham: Lights of Euphoria - True Life. Kaszana pierwszorzędna.
Dokonania: Dużo tłumaczę, badam i generalnie wyjątkowo zajmuję się tym, za co rząd japoński mi płaci. W związku z tym chciałabym podzielić się następującym rage-guyem:


Fun Fact: Sōya ma swoją stronę tylko w japońskiej, angielskiej i polskiej wikipedii. Wersja polska nie jest po prostu tłumaczeniem angielskiej, lecz stanowi dzieło jakiegoś faktycznego fascynata żeglugi. Polecam!

środa, 19 października 2011

500 dni Glutka


Z cyklu ‘Arcydzieła kinematografii japońskiej’: MOTEKI (モテキ) !!!

           O filmie Moteki dowiedziałam się z trailera wyświetlanego przed Paradise Kiss, innym wielkopomnym dziełem lokalnej kinematografii, który kontemplowałyśmy z M.w czerwcu. Trailer był głośny, kolorowy oraz wieścił, że oto powstaje film o trzydziestolatku ‘bez kobiety, bez pieniędzy i bez marzeń’. Takiemu oto nieszczęśnikowi, przydarza się nagle tytułowe ‘moteki’, czyli moment życiowy, kiedy z niezidentyfikowanych powodów zaczyna być oblegany przez płeć piękną. Nieszczególnie zaciekawiona, pobrałam ulotkę z datą premiery potencjalnego hitu (ulotkę możecie oglądać powyżej – udowadnia, iż główny bohater Motekiego to, jako żywo, żółta wersja Małża!), albowiem lubię być poinformowana w kwestii, co też można na lokalnych ekranach oglądać. Do kina staramy się, mimo zaporowych cen, chodzić - żólte filmy to niezła szkółka językowa, a pieniądze ze stypendium najetyczniej jest zwracać Japonii, chociażby przez inwestycję w rozwój lokalnych wytwórni.
          Anyhows, wczoraj, po kilkumiesięcznym oczekiwaniu na premierę, wreszcie udało nam się z Motekim zapoznać organoleptycznie i chętnie podzielimy się wrażeniami. Z riserczu wynika, że fabuła przeszła standardową japońską drogę od komiksu przez serial telewizyjny aż po film pełnomwetrażowy (dziwne, że pominięto po drodze kilka typowych przystanków, np. adaptację koreańską czy film animowany). Kinowy Moteki stanowi podobno kontynuację wątku telewizyjnego i prezentuje dalsze perypetie bohatera z nowymi kobietami, które na nowo go osaczają. Jak to osaczają, zapytacie. BABY? JAPOŃSKIEGO SAMURAJA? Lecz Yukiyo Fujimoto, czyli nasz bohater, nie jest żadnym samurajem tylko typowym współczesnym japońskim facetem-glutkiem, który daje się kobietom pomiatać i manipulować. I jak każdy glutek, musi, na skutek doznanych perypetii, stwardnieć, co pozwoli mu zrozumieć o co tak naprawdę w miłości chodzi. Podsumowując, fabuła Motekiego to 500 Days of Summer w żółtym sosie. Fajne? Fajne... Przynajmniej do czasu.
         Moteki zgrabnie bawi się konwencją, prześmiewając sam siebie, wplatając wątki musicalowe, slapstickowe i wstawki z wschodnim karaoke, w duchu Flight of the Conchords. Wizualnie jest to bardzo porządna robota, zaskakująco innowacyjnie pomyślana, jak na coś, co z założenia jest ino komedią obyczajową. Aktorsko, jak na japońskie standardy także przyzwoicie: Mirai Moriyama jest nie tylko glutkowaty, lecz przede wszystkim budzi sympatię. Niestety, kiedy już człowiek wygodnie rozeprze się w fotelu, zdrowo obśmieje i wzbudzi w sobie przekoanie, że Moteki okazałsię kolejna perła japońskiego kina popularnego, okoliczności przyrody zmieniają się gwałtownie, a z prześmiewczej, dekonstruującej formę komedii robi się nagle poważna opowieść o Uczuciu przed duże U, smuteczku i dojrzewaniu do Męskości (przez duże M). Gdzieś znika  obśmiewanie Glutka, a zaczyna jego Wielka Wyprawa po Miłość... Przez kolejne kilkadziesiąt minut Glutek pracowiocie przywraca właściwą, patriarchalną kolej rzeczy, pokazując rozbestwionym babom wokół, kto jest prawdziwym panem sytuacji – aż do momentu, kiedy główny obiekt miłosny, niczym spłoszona łania ucieka przez las a Glutek – już nie jako Glutek, lecz jako archetyp Mężczyzny-Łowcy musi dopaść ją i choć ona się opiera udowodnić jej, że jednak chce właśnie jego: Macho-Glutka. Krótko rzekłszy,  HOOKER, PUH-LEASE!
           Zupełnie z nienacka uderzyła mnie w Motekim ta zamiana tonacji, najpierw myślałam, że w pijanym widzie wyszłam z sali kinowej i usiadłam w jakiejś innej, gdzie wyświetlają zupełnie inny film, przypadkowo obsadzony tymi samymi aktorami (w Japonii, podobnie jak w Polsce to nie aż TAKIE niemożliwe, zważywszy, że gwiazd kina popularnego jest tu ograniczona ilość i że przewijają się one przez wszystkie możliwe produkcje). Niestety nie. Moteki to był nadal Moteki  tylko już inny: nieśmieszny oraz, co gorsza, śmiertelnie nudny. A szkoda, bo potencjał na początku przejawiał olbrzymi.



Najładniejsza scena w filmie, gdy Yukio tańczy wielki taniec miłości, choć również jawnie zerżnięta z 500 Days of Summer, jest naprawdę bardzo urocza.
         
        Bottomline: Moteki to 40 minut dobrego kina, do którego ktoś dokleił jeszcze godzinę z okładem zupełnie innego, nikomu niepotrzebnego filmu. Nacieszywszy się pierwszą częścią, możecie spokojnie wyjść z kina/wyłączyć telewizor. Ale i tak lepsze to-to niż Och, Karol 2.
         Trailer: tutaj

*** 

         Czytam: Andrew Ross Sorkin - Too Big to Fail: The Inside Story of How Wall Street and Washington Fought to Save the Financial System - and Themselves. Małż kupił to ostatnio w międzynarodowej księgarni na Roppongi, a ja podebrałam. Niby sympatyzuję raczej z okupantami Wall Street, niż prezesami wybail’outowanych korporacji, ale Sorkin napisał tak fascynującą i opatrzoną nieprawdopodobną ilością detali historię kilku miesięcy w roku 2008, kiedy wielkie domy maklerskie padały niczym klocki domina, że głowa mała. HBO zrobiło na podstawie tego reportażu mini-serial, który stanowczo też muszę obejrzeć.
          Słucham: ostatnio tylko disco, bo komponuję sobie playlistę do biegania i nijak nie pasują do niej moi Smutni Niemcy (tm).
        Dokonania: Odkrywam uroki kupowania używanych książek via amazon.co.jp. Oszczędziłam już oceany pieniędzy.
         Fun Fact: Przy okazji, z trailarów wyemitowanych przed Motekim wywnioskowaliśmy, że kolejny japoński film na który się wybierzemy to: a/Japońska wersja Apollo 13, b/historia sądowego śledztwa, w którym jedynym świadkiem jest duch, c/Historia tworzenia dworskiego eposu Genji Monogatari wzbogacona o duchy i magię i reklamująca się taglinem w języku englisz: DARK. JEALOUSY. TEARS. LOVE. SEX. Alibo d/Historia nastolatka, który zostaje wciągnięty w hazardowy mega-turniej o życie (dam, dam, dam, DAM!) ... które z tych potencjalnych arcydzieł sugerujecie?

wtorek, 18 października 2011

Polandaliada



...czyli ‘Do kraju tego, gdzie kabanos wonie...’.

          Dzień dobry. Na początek nowego tygodnia na Długiej Nodze, dwa słowa o Pōrando-sai (ポーランド祭), to jest ‘Festiwalu Polskim’ w Tokio. Po pierwsze, mało brakowało, a w ogóle byśmy się o tym Festiwalu nie dowiedzieli, z prostej przyczyny, że wydarzenie odbywało się w Roppongi, dzielnicy, która budzi w nas przerażenie. Roppongi jest na tokijskiej mapie oazą ex-patów, głównie z USA. Ich białe, niezasymilowane kulturowo gęby straszą tam na każdym kroku. Generalnie na terenie Roppongi zwyczaje są małoazjatyckie, klimat pijacko-rozrywkowy a ogólny nastrój można podsumować mianem ‘entuzjastycznego poszukiwania japońskiej... hm... powiedzmy „żony”’. Roppongi (zwłaszcza wieczorami) lubi być głośne, rozwrzeszczane, a nawet szczątkowo niebezpieczne, stanowiąc jedyne poza Kabukichō miejsce w Tokio, gdzie istnieje cień (raczej cień cienia) szansy, iż ktoś nas okradnie. 
          Obietnica stoiska z kiełbasą wystarczyłą jednak by przełamać w nas wszelką niechęć i sprawić, że w niedzielne popołudnie raźno ruszyliśmy do kompleksu ‘Roppongi Hills’ – z lekka upiornego konglomeratu sklepów galerii i biur, przy którym warszawskie Złe Tarasy wyglądają jak dziecięca konstrukcja z klocków Duplo. Konkretna lokalizacja polskiego festiwalu, chociaż niewielkia metrażowo, logistycznie położona była doskonale, zajmując jeden z dziedzińców kompleksu. Dzięki temu ruch był spory, a wokół piętnastu stoisk kręciła się konkretna ilość Japończyków, poprzetykanych gdzieniegdzie spragnionym kabanosów tokijskim Polakiem. Znad stolików dla gości wzbijała się woń bigosu i piwa Żywiec. Znad stolików handlowych lśnił niestety ino Bolesławiec, bursztyn i płyty z Szopenem. W tle dało się zaobserwować niewielką scenę, na której, (jak sprawdziliśmy w programie) zaplanowano głównie koncerty fortepianowe, koncert gitarowy i jeszcze więcej koncertów fortepianowych. Trochę szkoda, bo na zeszłorocznej emanacji imprezy znalazło się podobno miejsce nawet na jakiś pokaz mody i ogólnie nieco więcej ducha współczesnego, ale cóż... Jak promować Polskę za granicą jużsię zastanawiałam, lecz w Japonii o Polsce nadal wiadomo na tyle niewiele, że chyba każda promocja (nawet taka w oparach Cepelii) jest ‘w porzo’. My w każdym razie zdołaliśmy planowo kupić kiełbasę, więc generalnie z Pōrando-sai  wyszliśmy zadowoleni.



Upiorny cień Bolesławca, który rozpościerał się nad całym eventem



Najważniejsze miejsce całych targów i ich społeczne oraz geograficzne centrum: BUDA Z POKARMEM.



              Laureat naszego konkursu  na najlepsze stoisko: firma Forever Entertainment ze swoją grą o Szopenie, stworzoną na ajPada na wzór Guitar Hero i ubogaconą mocno psychodelicznymi animacjami z zombie-Szopenem wskrzeszonym z grobu i zmuszonym podejmować w muzycznych pojedynkach przeróżne tuzy muzyki współczesnej... Bomba!



...inny gadżet z Polski, którego nie wiem dlaczego nie można było na żadnym stoisku nabyć, ale który posiadam i który z niejaką radością zlokalizowałam także u jednej z pań hostess – opaska na rękę (bo chyba nie jest to bransoletka) z tradycyjnym motywem kwiatowym. Moją nabyłam na lotnisku tuż przed wylotem, by wzmożyć własny patriotyzm. Sklep nazywał się Kapela i miał w ofercie przeróżne cuda w cenach zaporowych – na przykład eleganckie szpilki na bazie kierpców za złotych polskich 3000.



Narybek japonistyczny w strojach ludowych oraz ja w tradycyjnym stroju Nelli Rokity.



W kwestii turystyczno-krajoznawczej jednym z ciekawszych punktów Roppongi Hills jest brązowy odlew (w skali 1:1) Mamusi Louise Bourgeois. Ma w odwłoku jajeczka!



Last but not least: namacalny efekt wyprawy na Festiwal Polski: Kanapka (na obrzydliwej japońskiej cium-cium bule tostowej, ale zawsze) z KRAKOWSKĄ SUCHĄ!

Czytam: Właśnie dziś w 2/3-cich zarzuciłam The Next 100 Years, po tym gdy Friedman wesoło zaczął przepowiadać na jakich dokładnie orbitach USA utrzymywać będzie w latach czterdziestych swoje kosmiczne stacje bojowe.
Słucham: Dość jest to haniebne, lecz ścieżki dźwiękowej z Dzwonnika z Notre Dame Disneya. Wraz z nowym semestrem wróciłam na zajęcia profesora W., gdzie na pierwszy ogień rzucił właśnie wiwisekcję tegoż filmu. Muzyka w bajkach Disneya mnie rozbraja.
Dokonania: -
Fun Fact: Z początku notki ciut nadawałam na Roppongi, nie da się jednak zaprzeczyć, że to właśnie tam znajduje się najlepszy punkt widokowy w Tokio, który polecamy wszystkim odwiedzającym nas w Japonii. Mori Tower w kompleksie Roppongi Hills dysponuje szerokim piętrem widokowym z pełną panoramą oraz możliwością wyjścia na lądowisko helikopterowe. Widok stamtąd (zwłaszcza nocą, kiedy miasto rozciąga się dosłownie od horyzontu po horyzont) przebija kilkukrotnie to, co można zobaczyć z Tokio Tower i innych bardziej rozpowszechnionych (czytaj ‘zatłoczonych’) miejsc widokowych w mieście.

piątek, 14 października 2011

W krainie lubieżnych Koreańczyków



...lub też alternatywnie: ‘W poszukiwaniu świeżego mnięsa’

          Kochani, dzisiejszy wpis będzie odrobinę nieświeży i woniejący zeszłą sobotą. Opisane w nim okoliczności są jednak wielkiej wagi i dotyczą problemu, który Polakom w Japonii zdarza się boleśnie odczuć. Problemem tym jest nieopanowana żądza mięsa.
           Gdy po pewnym czasie, pełnym entuzjastycznego spożywania ryżów, glonów i przeróżnych morskich żyjątek, uwięzionemu w Japonii białasowi zachce się mięsa, ma on kilka możliwości, żeby ów głód nasycić. Dzisiaj jedna z bardziej kullturoznawczo ciekawych: wyprawa na koreańskiego grilla.
          Koreańskich knajp jest w Tokio multum i ich znalezienie nie stanowi problemu, ale dla pełnego antropologicznego szoku najlepiej udać się do tych, ulokowanych w dzielnicy Shin-Ōkubo (新大久保). To niewielki kwartał o rzut kamieniem (i jedną stację kolejki Yamanote) od Shinjuku, szczycący się największym stężeniem obcokrajowców w mieście. Chociaż zamiast 'obcokrajowców' można byłoby spokojnie napisać ‘Koreańczyków’. Shin-Ōkubo to tutejsze Korea Town, pokryte do piątego piętra neonam w hangulu oraz rozbrzmiewające całą dobę melodyjną koreańską mową. Mało tego, ostatnio cała dzielnica stała się bardzo popularna, w związku z boomem na koreańskich celebrytów (głównie płci męskiej), którzy jak wyjaśniła mi pewna Japonka „są lepsi niż japońscy chłopcy, bo muszą obowiązkowo iść do armii, dzięki czemu mają mięśnie”... Cóż, kontemplując  kartonowe sylwetki spoglądające z witryn sklepowych oraz niemożliwą ilość plakatów z podobiznami skośnookich macho z kontynentu, nie zaobserwowałam żadnej widocznej oznaki umięśnienia – widziałam za to loki, obcisłe gatki oraz nieetyczną ilość eyelinera.
          Anyhows, nie po wrażenia estetyczne przybyliśmy na Shin-Ōkubo ale po MNIĘSO. T. i L., (którzy wraz z nowym semestrem musieli opuścić gościnne progi Bloku C) właśnie w Korea Town znależli swoje nowe lokum i byli tak mili, że zarezerwowali nam miejsce w jednej z knajp (co, sądząc po gigantycznej kolejce na zewnątrz, było świetnym pomysłem). Nie przeciągając zatem nadmiernie, oto co jedliśmy:
         (Aha, profilaktyczna uwaga na stronie: prócz jedzenia całkiem sporo piliśmy, lecz tylko jak się okazało dla smaku. Otóż, żeby upić się przy koreańskim pokarmie trzeba się nie lada starać,  podkładka tłuszczowa unieszkodliwia wszelkie rozsądne ilości alkoholu...)



Niezbędne przeygotowania przed rzuceniem się w otchłań koreańszczyzny obejmują (w przypadku smażonych mięs) odzianie się w twarzowy śliniak, dzięki któremu do co po niektórych wracają wesołę wspomnienia z przedszkola.



Infrastrukturalnie kuchnia koreańska różni się od tradycyjniejapońskiej na przykład umiłowaniem metalowych pałeczek, palnikiem zamontowanym na środku stołu oraz obecnością wśród podręcznych utensyliów WIELKICH NOŻYC...



...nożyce służą do dzielenia gigantycznych, mega-tłustych pasów boczku na kawały, które można wsunąć do paszczy, bez ryzyka natychmiastowego zejścia na miażdżycę.



Pokrojone kawały można fristajlowo macać w sosach, zawijać w listki przeróżnych warzyw, ba, nawet okładać czosnkiem czy cebulą, wszystko w jawnej sprzeczności z zasadą „nie baw się jedzeniem!”



Na rozcienczenie cholesterolu zamówiliśmy gar ultraostrego bulionu z farfoclami.



Wśród farfocli rarytas: KRAKEN
     
          Generalnie wszystko przepyszne, faktycznie ostre, lecz nie zabójczo (czyżby dostosowane pod nasze gaijińskie smaki?) a kapucha kimchi  zupełnie innej natury niż te smętne strzępki, które zdarzało mi siędo tej pory jeść w Polsce. Nawiasem mówiąc, słyszałam, że w Warszawie jest jakieś miejsce, gdzie można zjeść dobre koreańskie – po wizycie na Shin-Ōkubo stanowczo będę musiała bardziej zgłębić temat..!



PS. Część zdjęć do dzisiejszego wpisu dostarczył dzielnie D., za co bardzo mu dziękuję i umieszczam na Długiej Nodze jego pamiątkową podobiznę!


Czytam: Krótką lecz treściwą odezwę Žižka do „okupantów” Wall Street. Mam spore zastrzeżenia wobec Krytyki Politycznej ale ich portal jest jedynym miejscem w polskiej sieci, gdzie znalazłam całość tego tekstu.
Słucham: -
Dokonania/Porażki: Skończyłam pierwszy tydzień „Couch-to-5-kilometers” bez żadnej kontuzji i z ostrożnym postanowieniem, że będę kontynuować. Niestety zaklinanie się, iż przez pierwszy miesiąc nie zainwestuję w bieganie ani złotówki, rozbiło się o konieczność nabycia dresiku. Oraz aplikacji do ajpoda, która będzie mi porządnie odmierzać czasy i odległości.



Na pocieszenie mogę sobie tylko powtarzać: „Rule number one: CARDIO!”

Fun Fact: Napisałam już, że przy koreańskim MEGA-BOCZKU ciężko się upić, wszystko zatem wskazuje, że usłyszana w Shin-Ōkubo historia o biologu-performerze, który za pomocą systemu przekładni skonstruował, (uwaga!), WĘDKĘ DO  ŁOWIENIA PIERWOTNIAKÓW nie była wymyślona w pijanym widzie, lecz prawdziwa.