wtorek, 31 stycznia 2012

Oda do Syntezatora




Głęboko wierzę, że każdy z nas ma jakieś popkulturowe alter-ego. Powyżej coś, co najwyraźniej jest obrazem mojego małżeństwa, utrwalonym w równoległym wszechświecie Italo Disco. Seriously – ta pani tańczy z takim samym wyczuciem jak ja, zaś  pan śpiewa pięknie niczym Misiek. Dekoracje w subtelny sposób nawiązują do naszego zainteresowania sajns fikszon, a kostiumy symbolizują mój nieskazitelny smak w sprawach mody oraz makijażu.


         Ponieważ ostatnio pod pretekstem Ready Player One troszkę przejechałam się po ruchach miłośników retro, pozwólcie, ze dzisiaj odprawię niewielką pokutę.  Mój Ślubny odnalazł bowiem ostatnio na jednym z zasubskrybowanych  blogów, fantastyczny tekst dotyczący nurtu muzycznego zwanego (I kid you not!) space disco. HOW COME I HAVE NEVER HEARD OF THIS BEFORE?!
         No bo czy to nie jest piękne? ... Hm, może Państwo piszecie się na imprezę reanimującą europejską muzykę z przełomu lat 70tych i 80tych tworzoną na jednym, jedynym li tylko instrumencie: SYNTEZATORZE? 


***

         Przy okazji, ostatnio przeczytałam znakomitą rzecz o chutliwych matematykach: Logicomix A.Doxiadisa i Ch. Papadimitriou (powiedzmy, że tak się odmieniają te nieszczęsne greckie nazwiska).  Skądinąd wiem, ze WAB własnie wydał polską edycję i bardzo ją polecam wszystkim zainteresowanym logiką, filozofią, teatrem oraz oczywiście chutliwymi matematykami z początków XX wieku!
(Tak naprawdę rzecz traktuje o Bertrandzie Russelu, ale ’chutliwi matematycy’ na pewno wygenerują mi weselsze kliknięcia z wyszukiwarki google)

***

         Po wiedzę na temat ACTA odsyłam do cudzej własności intelektualnej. Janina says it like it is!

***

Czytam: Vera Mackie Feminism in Modern Japan: Citizenship, Embodiment and Sexuality. Na pewno coś o tym więcej napiszę, gdy już wyjdę poza wstęp. Tymczasem polecam Waszej uwadze Miss Representation – dokument o dyskryminacji kobiet w USA i jedna z nielicznych rzeczy, którą możecie spiracić z internetu w dobrej wierze!
Słucham: Naturalnie, Radiorama – Aliens. Śpiewałabym, lecz absolutnie nic nie rozumiem z tego italo-ingliszu.
Dokonania: Z dobrych wieści: umiem już zrobić Inverted V (w mojej osobistej terminologii ta figura nazywa się 'V FOR VENDETTA'). Ze złych wieści: mój body wave nadal charakteryzuje się płynnością i gracją tańcu robota. Kontuzją Tygodnia ® jest tym razem naciągnięte ścięgno w lewej pachwinie (Małż śmieje się z moich kontuzji drwiąc, że nie zasługują ne tę nazwę... SKANDAL!!!).
Fun Fact: Czego dowiedziałam się z 23 Things They Don’t Tell You About Capitalism? W latach 80-tych drugą najpowszechniejszą przyczyną pożarów w Moskwie były samozapłony telewizorów.

środa, 25 stycznia 2012

Coś dla ciała i coś dla ducha



                ...soooooon, my preciousssss… really sooon…


Na zewnątrz POLU nadal szaleje japońska zima – za oknem i w mieszkaniu obrzydliwe  7 stopni.   Odkrywam, iż w takich warunkach nader szybko rozładowuje się elektronika (koniec z braniem nieokablowanego laptopa do łóżka, ajfona trzeba ładować przed każdą sesją na siłowni ... ba! nawet wszechmocna bateryjka w Kundlu wyraźnie osłabła). Dodatkowo, papierowe książki w mieszkaniu zaczynają wyginać się niczym blacha falista (jest dość wilgotno).
Ponieważ nic nie możemy zaradzić na całą tę (wielceprzykrą) sytuację, przyjeliśmy z Małżem  postawę przetrwalnikową . Pasiemy się dobrym jedzeniem oraz czytamy szmaciane powieści. Zgodnie z tym, notka dzisiejsza będzie dwugłowa, podzielona na część kuchenną i literacką.


Do czytania w zimowe popołudnia (czy aby na pewno?):
Ernest Cline Ready Player One



                O tym wydawnictwie słyszę zewsząd.  Od paru miesięcy nieustająco włazi mi ono w pole widzenia, wychwalane jako porno dla geeków, mające rzekomo doprowadzić do ekstazy każdego nerda, który nieostrożnie odegnie okładkę i  zajrzy choćby na pierwszą stronę... Pan Autor dzieła jeździ odrestaurowanym czarnym DeLoreanem, kocha lata osiemdziesiąte i ośmiobitowe gry, stare filmy, muzykę etc. Krótko mówiąc, jest niezłym świrem, a swój bestlseller stworzył specjalnie dla innych podobnych mu świrów, by wynieść pod niebiosa ich obsesje.  Tak to przynajmniej wygląda z daleka.
                We wszystko musiałam uwierzyć na słowo, sama bowiem Ernesta Cline znałam wcześniej tylko jako autora scenariusza filmu Fanboys.  (Film kręci się wokół grupy psycho-fanów Gwiezdnych Wojen, którzy, wiedząc, że ich chory przyjaciel nie dożyje premiery Phantom Menance, postanawiają przeprowadzić wspólny włam na farmę George’a Lucasa i urządzić sobie nań przedpremierowy pokaz)  Rzecz raczej przyjemna, umiarkowanie śmieszna ale mile łechcąca geekowskie serduszko.
                Skoro styczniowa aura zachęcała tak bardzo do zagrzebania się pod pierzynką i pogrążenia w niewymagającej (lecz można było mieć nadzieję sympatycznej) lekturze, opłaciwszy amazonowe myto, ściągnęłam sobie na Kundla Ready Player One. 
...
Uolaboga jakie to było okropne.
...
Książka jest utrzymana w tonie delikatnego sajfaj, osadzonego (jeśli mię pamięć nie myli) w roku 2044. Cywilizacja się wali, klimat się pali, ekonomia ledwie zipie, zaś cała populacja świata zalogowana jest do tzw. OASIS: konglomeratu MMO-wirtualno-rzeczywistościowo-internetowego.  Są tam setki światów, można chodzić do szkoły, prowadzić biznes, kupować ubranka dla swojego avatara i whatnot – eskapizm perfekcyjny. Zagwozdka (i nieuniknione związanie akcji) pojawia się dopiero w chwili, gdy człowiek, który to wszystko oprogramował i stworzył, niejaki James Halliday, umiera i zapisuje swój majątek (oraz pakiet własnościowy OASIS) temu, kto odnajdzie ukryte gdzieś w kodzie symulacji  easter egg, czyli zakamuflowaną niespodziankę. Strzeże jej szereg zagadek, związanych z obsesją Hallidaya, czyli Wspaniałymi Dawno Minionymi Ejtisami (z elementami najntisów). Szybko okazuje się, że, by przeniknąć strzegące tajemnicy wierszyki i pułłapki, potrzebna jest dogłębna wiedza na temat filmów przygodowych, Gwiezdnych Wojen, Indjanów Jonesów, Ghostbustersów, tekstowych gier przygodowych, starych japońskich seriali animowanych oraz gier na automaty. Na szczęście pojawia się nasz bohater, który od dawien dawna śledzi te tematy i jest gotowy podjąc epicki quest. Git? Git.

Problemy?

1.       Cała powieść jest niemożliwie infantylna. Znaczy, jak czytam powyższe streszczenie, to jakoś sama się dziwię, że oczekiwałam czegoś innego, but still – Z WSZYSTKIEGO MOŻNA ZROBIĆ DOBRĄ LITERATURĘ.
2.       (Pochodne od numeru 1) Każdy zakręt fabuły widać z odległości 100 stron.... I nie chodzi mi o to, czy główny bohater wreszcie znajdzie easter egg, czy go nie znajdzie, bo to że znajdzie leży niejako w naturze gatunku. Chodzi raczej o zwroty akcji. Na przykład, jak myślicie drogie Misie, KTO ZGINIE W FINAŁOWEJ WALCE, JEŚLI JEDEN Z BOHATERÓW JEST HONOROWYM AZJATĄ (Nawet nie zamierzam rozwijać wątków obowiązkowego stereotypowego Japończyka, który nic nie robi tylko kłania się, niczym pan z Mind your Language).
3.       (Nadal pochodne od numeru 1) Nie ma nic złego w opowieściach, które grubą kreską rysują walkę Tych Dobrych z Tymi Złymi. Czasem lepiej jednak wyjaśnić (może być też grubą krechą) dlaczego źli są źli (nawet w takim stopniu jak czynią to Harry Pottery czy inne Władce Pierścieni). W Ready Player One Zła Korporacja jest zła – wiadomo – ale może pokażmy ją przynajmniej z odrobiną humoru (przynajmniej na tyle na ile czyni to Avatar)....? Wreszcie, jeśli już idziemy w zaparte i głosimy, że Źli są źli bo są źli bo są dziećmi Szatana, chciwymi i amoralnymi do głębii to NA LITOŚĆ BOSKĄ – nie piszmy głównego dobrego bohatera w pierwszej osobie. Wychodzi z tego bowiem „Ja kontra ZŁO, oraz dlaczego zwyciężyłem” .
4.       Nie rozumiem decyzji osadzenia narracji w pierwszej osobie. Zwłaszcza, że autor na każdym kroku korzysta z okazji, żeby przypisać swojemu narratorowi cięte riposty, zmyślne wypowiedzi i w ogóle wszechzajebistość. Smród Garego Stu roznosi się dookoła.
5.       A propos ciętych ripost – tak złych dialogów nie widziałam w drukowanej książce od bardzo dawna. Tak złe dialogi powinny być uwięzione na fanfiction.net i odcięte od świata. Ewentualnie dorocznie palone na stosie.

Uch, okrutnie mnie ta książka rozczarowała. Niby jestem niekontrolowanym geekiem a tu kolejny raz odbijam się od dzieła, które rzekomo szyte było dokładnie pod moje gusta (Scott Pilgrim vs the World, anybody?). Ready Player One jest tak słabą literaturą, że aż bolą mię zatoki. Z mojego punktu widzenia to Kod da Vinci obsmarowany aluzjami do rzeczy, które bardzo lubię i które mi się dobrze kojarzą. Z tego obsmarowania absolutnie nic wynika. W ogóle, jak to jest możliwe, że książka o czymś tak sympatycznym i lekkim jak pop-ejtisy podchodzi to siebie tak śmiertelnie poważnie?  Nostalgia za młodością =/= chęc ponownego czytania marnej prozy young adults.
Wreszcie: ostatnio bardzo często pdwołuję się do Maćka M., ale muszę to zrobić po raz kolejny. Parafrazując wielkiego mistrza ‘Wszystkich, którzy nostalgicznie narzekają na to, że kiedyś gry były lepsze, zesłałabym żeby ŻARLI GODZINAMI TE KULKI W PAC-MANIE’

Bottom line: Ready Player One nie odradzam – każdy ma prawo sam ocenić, może akurat do Was trafi. Sama jednak bardziej polecam inne rzeczy. 
  • O wirtualnych światach, żyjących z recyclingu kultury: Otherland Williamsa (seriously, nigdy nie przestanę polecać tej książki – jakoprzygodowa literatura popularna jest niezrównana)


Tymczasem, w ramach kompensaty za przebrzydły rancior proponuję coś kulinarnego:



Do zjedzenia w zimowe popołudnie:
Awokadowo-krewetkowe mumbo-jumbo


Najsampierw kilka faktów. Jeden: nie prawdą jest, że nienawidzę gotować. To znaczy owszem – nie znoszę wszelkich czynności kuchennych, wymagajżcych palników, oleju, grilla i w ogóle jakiejkolwiek obróbki termicznej. Sałatki, surowe przystawki, tzw. fingerfood – wszystko to lubię przyrządzać, niezależnie od stopnia skomplikowania. Dwa: ponizszy przepis pochodzi od Najlepszego z Teściów, choć nasza wersja jest wersją uproszczoną. Wreszcie trzy: w Japonii można kupić tanio (oraz w dowolnej ilości) dwa produkty słabo dostępne w Ojczyźnie: DOJRZAŁE awokado oraz ŚWIEŻE krewetki, dlatego awokadowo-krewetkowym mumbo-jumbo możemy się tu obżerać do woli.


Składniki:  

awokado (połówka na jednego konsumenta)
krewetki – najlepiej świeże, od bidy mogą być także w zalewie
sos tysiąc wysp (alternatywnie koncentrat pomidorowy + majonez [w wersji Teścia])
pieprz, sól oraz chilli do smaku



Faza pierwsza: wydłubujemy zawartość awokado



Faza druga: miąższ szatkujemy, ale tylko odrobinę - nie do konsystencji papy. Tak powstałe szczątki solimy i umieszczamy na powrót w łupinach awokado.



Faza trzecia: krewetki osuszamy (jeśli są z zalewy), kroimy drobno i upuchamy ile wlezie na nasze łupiny.



Faza czwarta: tworzymy sos, mieszając majonez z koncentratem pomodorro, dodając do smaku chilli. (Alternatywnie otwieramy butlę zalewy tysiąc wysp.) Polewamy często, gęsto naszą kompozycję.


Voila!


Czytam: Ha-Joon Chang 23 Things They Don’t Tell You About Capitalism. Me serce także bije po lewej stronie ale ta książka jest po prostu słaba. Pan na przykład z wyraźną radiścią tłumaczy czytelnikom, że WOLNY RYNEK WCALE NIE JEST WOLNY. Albo, że to, że kierowca autobusu w Szwecji zarabia 50 razy tyle co kierowca autobusu w Indiach WCALE NIE ZNACZY, ŻE PRACUJE 50 RAZY LEPIEJ. OMG!!!
Słucham: Rihanna S&M – Ratunku! Wpadłam w Otchłań Chujowego Popu (przepraszam, ale inaczej po prostu nie da się tego określić) i nie mogę się wydostać!!!
Dokonania: Wymyśliłam fantastyczne drinking game, które pomaga mi nadal trwać przed ekranem pdczas oglądania Doctora Who. Za każdym razem, gdy David Tennant (bo jestem jesze na etapie dziesiątego Doktora) mówi ‘but that's Impossible’ i wytrzeszcza oczy, należy solidnie golnąć ze szklanicy wina śliwkowego.  Po około 20 minutach, zazwyczaj jestem już absolutnie znieczulona
Fun Fact: Moja (ze wszech miar wyzwolona i feministyczna) szkoła tańca na rurze oferuje przed Walentynkami specjalny warsztat dla par z... LAP DANCE. Plan mój jest taki, by zapisać nas na niego z Małżem, potem argumentować, że TO ON ma wykonywać lap dance na mnie, a jeśli instruktorka się nie zgodzi, pozwać szkołę za seksizm. U LIKE?




Hm, chyba potrzebny mi feministyczny trollface...

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Brrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr



Poranny widok z naszego okna. 
Wzorowa japońska rodzina bałwanów: mama i malec niezidentyfikowanej płci.
(Tato nieobecny,albowiem zasuwa w firmie zarabiając śnieżne jeny.)
   
             
                W nocy spadł śnieg. Literalnie jest to największe i najbardziej poruszające wydarzenie tygodnia. Żyjemy w intelektualnym oraz towarzyskim limbo, z domu raczej nie wychodzimy.


Okazyjne haiku:

Śpimy do późna,
 śnimy o wiośnie.
A doktorat (nie) rośnie.

***
Na temat ACTA i SOPA pisać nie będę, ponieważ,  jako notoryczny złodziej treści artystycznych, nie czuję się  bezstronnym uczestnikiem dyskusji. Generalnie jednak zainteresowanych moim zdaniem odsyłam do (jak zwykle czarującego) Macieja M. 


Czytam: Ernest Cline Ready Player One. Jestem dopiero w dwóch trzecich, więc zachowam się dojrzale i wstrzymam swój epokowy rant na temat tej książki do momentu, gdy ją skończę. Generalnie jednak, chciałabym postulować prawo, według którego autor, żeby w ogóle pisac powieści w pierwszej osobie, najpierw zobowiązany byłby okazać specjalne zaświadczenie, wydawane na podstawie ukończenia co najmniej trzech przyzwoitych dzieł z narracją trzecioosobową.
Słucham: Mashup Thrillera Jacksona oraz Heads will roll Yeah Yeah Yeahs w wykonaniu obsady Glee. Przeróbki muzyczne z Glee nigdy specjalnie mnie nie wzruszały ale, zaprawdę powiadam Wam, ten jeden jedyny daje radę!
Dokonania: -

czwartek, 19 stycznia 2012

“The day after my birthday is not my birthday, mom…”



Ladies and gentlemen: Stephen Fry (a może raczej – tył jego głowy)
Czy Stephen Fry jest dostatecznym powodem, żeby wybrać się do kina na nowego Sherlocka Holmesa? Wahom się.... Z drugiej strony, Mark Strong był powodem wystarczającym do zobaczenia części pierwszej. Hm.

                Dzień dobry. Wszystkim Państwu nieposiadającym fejsbunia (ani serca) przypominam, że mój Małżonek ma dzisiaj urodziny i na pewno z olbrzymią radością powita Wasze życzenia. Powtarzam: urodziny są dzisiaj A NIE JUTRO, JAK MI SIĘ WYDAWAŁO... Bo owszem, ( połowicznie ) zapomniałam o tym, że Najlepszy z Małżów  kończy dzisiaj dwadzieścia siedem (brr...) lat. Pogłębia to tylko mą złą reputację, jako monstrum, słynącego z tego, że nie pamięta  o urodzinach ludzi, których dobrze zna i o imionach ludzi, których zna słabiej...*Sigh* Gdy byłam piękna i młoda, można było dorobić do tego głupią filozofię ‘fuck you attitude’, że niby jestem taka super-fajna, że przecież nie muszę pamiętać jak nazywają się pomniejsze lemmingi wokół mnie. Ale teraz, za każdym razem, gdy zdaję sobie sprawę, że ZNOWU zapomniałam jak nazywa się osoba, która przedstawiła mi się trzy minuty temu, mam ochotę wziąć potężny rozpęd i kopnąć się w dupę. SERIOUSLY. Nawiasem mówiąc,  Japończycy nigdy nie zapominają imion. Jeśli nie wymieniają wizytówek, często zapisują sobie obcobrzmiące nazwiska na karteczkach/rękach i przy następnym spotkaniu mają już je perfekcyjnie opanowane.  Makes me wanna cry.

***

                Aaaanyhows – oglądam pomalutku nowego  Doctora Who. Serial jest tak straszny, że bolą mię od niego zęby ale, po pierwsze, ma przebłyski geniuszu, a po drugie, trzeba przez niego przebrnąć, niczym przez lekturę obowiązkową w podstawówce, by móc potem wyprowadzać błyskotliwe paralele we własnych analizach filozoficznego i wielowymiarowego tematu jakim jest rozrywka we współczesnej telewizji. Ehem.
Ponadto,  klepię doktorat w tempie żuczka toczącego pod górę kuleczkę gówienka.  Coś tam rysuję, bo nie wypada przywieźć z Japonii pustego szkicownika. Usiłuję sobie przypomnieć, czy pedał gazu znajduje się w samochodzie po lewej, czy po prawej tronie, albowiem  po powrocie trzeba będzie przecież zasiąść za kierownicą. ..



...zastanawiam się, czy schudłszy z 10 kilo byłabym w stanie choć odrobinę emulować ten look.

           
           Jest git.


Aha! Last but not least:  by uczcić kolejny rok zycia Jedynego Ślubnego: polecam Wam jego ulubiony ostatnio przebój:


Danger 5 – fantastyczny pastisz na filmy wojenno-szpiegowskie z lat 60tych. Zrobiony z tak cudownym zamiłowaniem do szczegółu i wyczuciem, że nawet mię rozczula.  

Czytam: Dalej Friday Night Lights. Tempo mam słabe ale na własne usprawiedliwienie: nijak nie potrafię się przestawić na leżenie + czytanie w łóżku na Kindle’u.
Słucham: Bracia Figo Fagot – Świnki i Damy. Z Braćmi Figo Fagot zapoznaliśmy się dzięki koledze Misia z japonistyki, który to kolega, zostawiwszy (wzorem wielu utalnetowanych młodych ludzi)  japonistykę, udziela się teraz w internetowych telewizjach – między innymi przy serii Kaliber 200 Volt. Kiedy pierwszy raz usłyszałam  Świnki,  popłakałam się ze śmiechu. Fenomenalny komentarz na temat „muzyki disco, gatunku polo”. Wbrew pozorom, można to śpiewać i zachować mentalność feministyczną.  I tej wersji, która sami właśnie wymyśliliśmy, będziemy się trzymać
Dokonnia: Uwiesiłam się wreszcie na rurze, w najprostszej wyobrażalnej figurze głową w dół.  Moje szanse na złamanie sobie podczas zajęc karku właśnie wzrosły kilkukrotnie. Yay!
Fun Fact:  Ponieważ otrzeźwiałam (i wytrzeźwiałam) już po niedzielnym kontakcie z Sherlockiem, obejrzałam go wczoraj jeszcze raz z Małżem. Tak sobie ślepiłam i dumałam nad masochistyczną naturą człowieczą... Bo czy jest coś, co w doświadczeniu popkulturalnym może się równać z pewnością (najlepiej uzyskaną za pomocą znajomości materiału źródłowego), że w czymś, co oglądacie, zaraz zdarzy się jakaś potworność?. Co innego może  wywołać ów  wesoły stan, kiedy, spozierając  na ekran, człowiek  jednocześnie  ma ochotę piszczeć z radości i wydrapać sobie oczy? Czy to dotyczy tylko mnie? Czy ze mną jest coś nie tak?  Mój ulubiony odcinek Game of Thrones? Baelor, oczywiscie (a wszyscy wiedzą, co tam się dzieje na końcu). Ulubiony Jarman ? Edward II (a wszyscy wiedzą itd...). Ulubiony Sandman? The Kindly Ones (A wszyscy...). WHAT IS WRONG WITH ME?!?!

poniedziałek, 16 stycznia 2012

We interrupt this program to bring you...



Andrew Scott jako  Jim Moriarty - Zmokła. Psychopatyczna. Fretka.
Also, kind of hot.



Seriusly though - ALL OF THE AWARDS. NOW

PS. Pisząc, że jestem gotowa na ostatni odcinek Sherlocka mogłam trochę przesadzić. Ale po (i w trakcie) seansu wchłonęłam już takie ilości Sparkling Chardonnay, iż wszystko wokół, miast rozpaczliwie potworne, robi się nagle bardzo śmieszne.... Katjo - wracam do Polski na początku kwietnia: oficjalnie (bo przez internet) zapraszam Cię na seans szerlokowych blurejów (z komentarzem!).... Wszystkie inne użytkowniczki tamponów (w promieniu ca. 50 kilometrów od Białołęki) również mogą czuć się zaproszone!

sobota, 14 stycznia 2012

Kwiatki i Flaczki



...czyli trochę gorszy Leonardo spotyka trochę lepszego Beksińskiego


Dzień dobry. Państwo wybaczą ale dzisiejsza notka została nasmarowana na kolanie – zasadniczo powinnam poświęcić się pisaniu pracy zaliczeniowej... Praca zaliczeniowa zmierza jednak ku fangerlowemu wzdychaniu do Tildy Swinton, może więc lepiej na jakiś czas ją odłożyć i pozwolić pomysłom trochę się pomarynować (utrudniając tym samym profesorowi Wilsonowi pojęcie, że jedna z jego studentek ma najwyraźniej  10 lat..)
                Tymczasem - w mym domku w zatoce panuje atmosfera nieco schizofreniczna. Małż, jak co styczeń, popadł w zimowy blues i smuci mi się. Ja, jako wampir energetyczny, na jego smutek odpowiadam doskonałym humorem (mój doskonały humor nie jest naturalnie w żadnym wypadku SPOWODOWANY fatalnym nastrojem mego Ślubnego, proszę powstrzymać się od takich konkluzji). Staram się być kochającą i wyrozumiałą małżonką, lecz nie jest to łatwe, gy wewnętrznie mam ochotę, niczym królewna w bajce Disneya, wybiec na słoneczne nabrzeże i śpiewać wesołą piosenkę o słoneczku. Jako się jednak rzekło, staram się być wzorową żoną, głaskać Misia po główce i czekać aż mu minie (bo wiem z doświadczenia, że otoczonemu opieką zawsze mu mija).... Swoją drogą ciekawe, iż początek nowego roku (zwłaszcza z tak piękną pogodą jak tu) u jednych może budzić histeryczną wręcz wesołość, zaś u innych przejściową depresję... A propos depresji – wiecie co, oprócz zimy wywołuje ją u mego ukochanego? SZTUKA WSPÓŁCZESNA!
                Dzisiaj więc o jednej z moich ulubionych japońskich artystek młodego pokolenia . Z góry ostrzegam, że będę się wypowiadać o rzeczach na których się nie znam, więc farmazony prawdopodobnie objawią się pierwszorzędne!

***

                 Z malarstwem Matsui Fuyuko (dobry rocznik 1974) pierwszy raz spotkałam się w muzeum sztuki współczesnej nie-pamiętam-już-gdzie, które nawiedzałam podczas wizyty w Japonii u Małża. W muzealnym sklepiku leżały akurat świeżutkie albumy artystki po 5000 jenów sztuka. Było to w dawnych, szczęśliwych czasach, kiedy 5000 jenów przeliczało się na 100 złotych (a nie na 200 jak dzisiaj) i nabyłam wydawnictwo, albowiem zawierało rzeczy bardzo mi się podobające.
Matsui Fuyuko (松井冬子) kreśli nigonga (日本画), czyli  - Mały Wolffie, popraw mnie jeśli bredzę – malarstwo wykonywane tradycyjną japońską techniką, malowane głównie na jedwabiu, za pomocą naturalnych pigmentów.  Formaty i tematyka prac Matsui są często blisko związane z Japonią – dużo jest pionowych i poziomych zwojów, portretów kobiecych i studiów natury.  



浄相の持続, Utrzymując czystość (2004)

Oczywiście na tych obrazach, poza ładnymi paniami i pięknymi kwiatami,  jest też mnóstwo rzeczy obrzydliwych, w najlepszej tradycji tutejszego malarstwa horrorowo-groteskowego. Wnętrzności, okaleczenia, jelita i takie tam.



完全な幸福をもたらす普遍的万能薬, Wszechmocne, wieczne lekarstwo zapewniające całkowitą szczęśliwość (2006).

Trudno jednak dostrzec tu epatowanie flakiem czy ponure krwawe  porno rodem z filmu Piła. Wszystkie te zwoje to raczej studia portretu, albo może raczej portretu duchowego. Kontury są niedookreslone, rysy miekkie jak u Leonarda. W swojej małej głowie widzę tu też dużo świadomego dialogu z klasykami – nie na nutkę anarchistyczną (dorysuję wąsy Mona Lisie, a co!) tylko na sposób przemyślany.



世界中の子と友達になれる,  Móc zaprzyjaźnić się z wszystkimi dziećmi świata (2002)

Czasem dopiero po dłuższej chwili można dostrzeć na drugim planie coś, co zupełnie zmienia wymowę danego obrazu... 



j.w. , detal

Zawsze jednak na szczegóły tych zwojów można gapić się kilkadziesiąt godzin.... Potem zaczynają się nam śnić.



Móje ulubione dzeło Matsui - 夜盲症, czyli (I kid you not!) Kurza ślepota (2005)

W moim wymarzonym domu ten zwój wisi nad łóżkiem w sypialni. ..... Is that weird?



切断された長期の実験,  Przerwany eksperyment długoterminowy (2004) 

 Oprócz oskubanych kurczaków, Matsui lubuje się też w wypłoszowatych chartach, w najlepszej tradycji malarstwa wanitatywnego! 



                Na koniec: Matsui Fuyuko wygląda TAK. Jest więc nie tylko artystycznym talentem ale przepiękną kobietą. I ma doktorat. Pozostaje tylko wyrzucić mój szkicownik (zawierający, podobnie jak moja praca zaliczeniowa, zbyt wiele stronpoświęconych Tildzie Swinton) do portowej wody.


Czytam: H.G. Bissinger Friday Night Lights: A Town, a Team and a Dream. Fabularyzowany reportaż z 1988, na (luźnej) podstawie którego powstał serial FNL. Może nie jest to żaden Kapuściński, ale daje solidny wgląd w zaściankową Amerykę, tę która nie przebija się na codzień do popkultury. Plus, jest szansa, że dzięki tej książce wreszcie pojmę zasady amerykańskiego fusbalu
Słucham: Diary of Dreams – Never Tell the Widow. Jeśli słucha się tego na dobrych słuchawkach (albo jeszcze lepiej porządnym kombajnie głośników) to jest to najbardziej ponura piosenka EVER. Doskonale pasuje do malarstwa Matsui Fuyuko. 
Dokonania: Dzięki Bogu już dwa miesiące kręce się na tej cholernej rurze i nadal nie jestem w stanie stwierdzić, którą rękę mam dominującą. Grip jakby lepszy w lewej (w końcu nią piszę), siły więcej w prawej (którą na przykład zapodaję serwisy w siatkówce). Czy znowu będzie tak, jak wtedy, gdy wymyśliłam sobie snowboard i przez pół roku nie udało mi się ustalić którostronna deska mi przysługuje?
Fun Fact: Przeprowadzając mini-risercz odkryłam, że w Jokohamie jest właśnie duza wystawa Matsui. Ponieważ wszystkie te obrazki powyżej mają potwornie przesterowane kolory i w ogóle nie oddają barw oryginałów, polecam ją uwadze wszystkich czytelników zlokalizowanych w rejonie Kantō!

wtorek, 10 stycznia 2012

Trzy po trzy


...czyli ‘nie śmiej się dziadku z cudzego wypadku’ oraz kilka trójc pod rozwagę Szanownych Państwa.

Kara jednak zawsze dopada złoczyńców. Jeszcze w niedzielę podśmiechiwałam się z M., że udało się jej zdewastować drugiego w ciągu miesiąca laptopa, a dwie godziny później, w akcie karmicznej sprawiedliwości, wylałam na klawiaturę własnego Samsunga pół butelki napoju CC Lemon. CC Lemon, oprócz tego, że zawiera tyle witaminy C, co 70 cytryn, składa się głównie z cukru. Pierwszą moją myślą było więc: ‘OBOŻEJAKDOBRZEŻEDOKTORATPISZĘNAGOOGLEDOCSIMAMZAPASOWĄKOPIĘNASERWERZE’, drugą zaś ‘Pora zaktywizować Małża’. Małż, jak zwykle niezawodny, wykrył na szczęście, iż złowrogie cukrowe macki napoju dotarły tylko do klawiatury, więc zasadniczo wystarczy ją wyjąć i nabyć nową. Co też uczyniłam wczoraj i mogę już do Was pisać z dziwnej konstrukcji składającej się z zsanduiczowanych notebooka oraz najtańszej japońskiej klawiatury na USB marki Logicool (czyli Logitech, który z powodów licencyjnych w Japonii występuje pod nazwą Logicool). W notce spodziewajcie się więc wzmożonej liczby błędów typograficznych.
Tymczasem, ponieważ me kształcenie rurowe rozwija się pięknie, ale grafik ostatnio jest nierówny, udało mi się zaliczyć zajęcia u trzech instruktorek i teraz zastanawiam się ostro do której pani przykleić się na stałe na kurs. Pozwólcie zatem, że zaprezentuję Wam je wszystkie:


Kandydatka Numer 1: TOMO


Tomo jest miła, ale to żadna zaleta – wszystkie instruktorki z mojej szkoły są miłe. Tomo  uwielbia RnB a  wywodzi się chyba z okolic tańca hiphopowego albo inno-brejkdansowego.  Podczas zajęć puszcza w nieskończoność Rihannę przeplataną aktualnymi hitami radia Eska – ostatnio głównie Pitbullem oraz I’m sexy and I know it.
 Plusy: Tomo układa bardzo fajne choreografie, które najpierw wydają się niemożliwe do wykonania, a pod koniec zajęć okazuje się, że jednak, wbrew wszelkiej logice, idzie je zrobić.


Kandydatka Numer 2: LU


Lu jest właścicielką mojej szkoły, z czego można byłoby wyciągnąć  (błędny) wniosek, że jest w niej największym kiziorem. Lu z niewiadomych powodów nie robi szpagatów ale nie musi, bo generalnie wszystko co robi wygląda cudownie, chociaż często jest (stosunkowo) małoskomplikowane.  Niestety na grupy Lu chodzą same terminatory i laski które składają się z samych li tylko  mięśni i którym wszystko wychodzi za pierwszym razem.
Plusy: Lu ma dobry gust muzyczny, skądinąd wiem, że prywatnie słucha dość łomotliwego industrialu a na zajęciach lubi zapuścić do Depeche Mode czy Eurythmics. Generalnie miło się kręci do muzyki bliskiej mym gustom.


Kandydatka Numer 3: DIANA


Moja pierwsza instruktorka, która przeprowadziła mię bez szkody przez poziom dla absolutnych lamusów. U Diany podryguje się w rytm ejtisowych przebojów, na czele z La Bouche, z przerwami na Madonnę i Lady Gagę. Generalnie ujdzie. Zajęcia są  teoretycznie także dla osób, które nie znają japońskiego, więc od czasu do czasu pojawiają się baby w innych kolorach niż żółty (a tym samym średni  poziom rozciągnięcia kursantek znacząco się obniża, co mi pasuje). Ponieważ Diana lubi czasem przeplatać japoński angielskim, podczas trików można usłyszeć wesołe: „KILL’EM!” albo „Concentrate! GET ANGRY!” czy moje ulubione – feministyczno-wyzwolone „COME ON! BRING YOUR PUSSY TO THE POLE!!!” (to ostatnie na pewno wygeneruje mi wiele wesołych wyszukań bloga w guglu). 
Plusy: Diana prowadzi stanowczo najbardziej hardkorowe rozgrzewki, plus umie konkretnie wyjaśnić, co robisz źle i dlaczego Ci nie wychodzi.
               
I co, którą kandydatkę wybralibyście na moim miejscu?                             

***

                Z innych wieści, Topshop, jak na pewno wiecie, jest seksistowską firmą, ze wszechmiar zasługującą na bojkot. Bojkot trudno jednak utrzymać w mocy podczas styczniowych przecen rzędu 70%, zatem, płaczcie nad moją słabą wolą oraz, jak to mówią, ‘obczajcie’ moje trzy najnowsze zakupy:



1. Peep-toe na półprzezroczystym, gumowo-plastikowym, kosmicznie-zielonym obcasie – jawna zżyna z oferty Irregular Choice. 3. Naszyjnik z włosów (mam nadzieję sztucznych) przeplatanych metalem – może to opaska, ale u mnie będzie naszyjnikiem – jawna zżyna z Alexandra McQueena 3. Sygnet Oko Saurona (Yes, lord Sauron has manyspies. Many spies have many eyes.. :D) –jawna zżyna z Władcy Pierścieni.

***

Na koniec, (z miłości do katji, bo którz inny śledzi na bierząco Sherlocka): Hounds of the Baskerville raczej mie się podobało. Trzy powody dlaczego:

1. Mark Gatiss jest zdolniejszym scenarzystą niż Steven Moffat. Miał do dyspozycj gorszy materiał a wyszedł z niego lepiej – lepsze tempo, lepsza dynamika i większa naturalnośc wszystkich bez wyjątku scen oraz dialogów.
2. Martin Freeman jest zdolniejszym  aktorem niż Bebedict Cumberbatch. To coprawda tylko moja osobista opinia (znaczy tak, Cumberbatch jest ładny, ale ładny to jest też Jonathan Rhys Meyers i co z tego? Generalnie większą żadze od gęby Sherlocka budzi we mnie jego płaszcz).... Niezależnie jednak co ktoś w tej sprawie twierdzi – ten serial stoi na chemii między Sherlockiem i Watsonem, aktorzy są pod jej kątem dobrani i jeśli da się im czas, żeby ją wygrać to zawsze będzie lepiej niż jeśli jednego z nich dociążymy dominującą rolą.
3. Lestrade


LIKE A BOSS.

Fin.

Zamiast ‘Czytam’, w zasygnalizowanej tułem notki tradycji trójc : 3 książki inspirowane mitologią, które mię oczarowały:

1. Orphan’s Tales Catherynne M. Valente – to czytam aktualnie i niestety już kończę
2. Otherland Tada Williamsa – niedawno sobie odświeżyłam i zestarzało się 100 razy lepiej niż wszystko inne, co pisał Williams. Karkołomne połączenie SajFaj z mitologią afrykańską, aborygeńską, Władcą pierścieni czy Alicją po drugiej stronie lustra. Jak to u Williamsa 40 milionów postaci i wątków, które pięknie splatają się w arcypompatycznym finale.
3. The Sandman: The Dream Hunters Neila Gaimana z ilustracjami Yoshitaki Amano. Nie należę do apologetów Gaimana, uważam, że to fajny facet ale jako pisarz jakoś nie do końca potrafi mię do siebie przekonać. Sandman jest jednak jak wiadomo poza wszelką krytyką. A Dream Hunters mam nawet w wersji z autografem, a co!

Zamiast ‘Słucham’ :  3 utwory na bieżnię, które motywują mnie, kiedy już na niej zdycham:
1.  Rebel Yell w wersji Scootera (jeden z  wyciągniętych najgłębiej z przysłowiowej dupy teledysków w historii, btw),
2.  Mika z RedOne – We are Young (Ostatnio doszłam do wniosku, że Mikę lubię, bo to taka muzyka dla nastolatków, tylko skierowana do ludzi 20-30. Also, THE BEST SHIRT EVER INVENTED
3. Uprising Muse – świetny podkład pod pole dance.

Dokonania: Laptop. CC Lemon. 1000 jenów na nową klawiaturę w plecy.
Fun Fact: Tak się złożyło, iż tego samego dnia obejrzałam Hounds of the Baskerville i świąteczny speszal Downton Abbey. Zaowocowało to w moim muzgu snem z gatunku arcydzieł clusterfuck’u. Sherlock Holmes został w nim zamordowany na terenie posiadłości Downton, Watson prowadził śledztwo, w wyniku którego wynikło, że zabił pan Carson. Dodatkowo  Robert Crawley i Greg Lestrade występowali jako jedna i ta sama, dzwinie schizofreniczna postać. Fun!

piątek, 6 stycznia 2012

Hiatus



...czyli luka stratygraficzna.

Uniwersytet Tokijski niczym nie różni się od każdego innego uniwersytetu na świecie. Ergo, administracja z pianą na ustach rzuca się na każdy dzień wolny, poszukując okazji, żeby może spiąć go z jakimś innym dniem wolnym i jeszcze z kolejnym, tworząc Ciąg Nieróbstwa i Okresu Wolnego Od Zajęć. Ja oczywiście z ducha oraz serca jestem studentem i też UWIELBIAM spędzać dni popierdując bezczynnie i turlając się po mieszkaniu od ściany do ściany... Jednak kiedy przerwa noworoczna zbliża się gabarytami do miesiąca, zaczynam odczuwać niepokój. Generalnie, przypomina to sytuację z tego stripu PhD Comic.
                Z braku zajęć na uczelni, spedzamy teraz z Małżem więcej czasu w domu – on programuje, ja za dnia podklepuję doktorat, zas wraz z zachodem słońca przerzucam się na mordowanie w Baldur’s Gate 2 (to takie specyficzne wilkołactwo naukowo-growe). Kiedy bardzo nam się nudzi, idziemy do kina. Ostatnio  na przykład zgłosiliśmy się na pokaz Mission Impossible: Ghost Protocol, w nadziei, że może Tomcio Paluch choć trochę nas rozerwie


Zawsze miałam irracjonalną słabość do tego pana ale odkąd stał się enfant terrible hollywoodzkiej sceny filmowej, pałam do niego wielką miłością!

                Niestety, nadzieja na rozrywkę w towarzystwie 150 centymetrów Toma Cruise’a okazała się złudna. Film znudził nas uokrutnie. Serio. Nawet nie zasłużył na rant notkę.
Jedyne co mnie poruszyło (choć raczej niepozytywnie) to Paula Patton w roli życia jako Generyczny Akszyn Lachon numer 5.  WTF z tymi generycznymi aszyn lachonami? Już nie mogę patrzeć na ‘kick-ass’ laski znające kung-fu, wymiatające z broni maszynowej w obcisłych kostiumach z burzą świeżo nastroszonych włosów i pełnym makijażem. THIS IS NOT HOW YOU DO ‘EMPOWERED’.


                
Upiorny symbol ‘nowej akszyn-girl’ – Scarlett Serdel jako Black Widow. Już od maja na ekranach Waszych kin w Avengers!

Szybko! Nim będzie za późno! By obronić świat przed nadciągającą zewsząd plagą odzianych w lateks i szpilki, rzucających witty one-linery potworów: trzy losowe, samodzielne, samobieżne i samowolne akszyn heroiny zupełnie innego sortu:


Callie Torres – chirurg ortopeda z Grey’s Anatomy. Callie jest duża i piękna. Dzięki temu, żenie wygląda jak anorektyczka potrafi na przykład NASTAWIĆ KOMUŚ MIEDNICĘ. Gołymi ręcami.



Harriett Korn – rozwiedziona niezliczoną ilość razy prawnik w wieku 60+ z Harry’s Law. Niezbabciała, nierozmiękła – NIEZWYCIĘŻONA! Na tyle pewna siebie, że scenarzyści przez dwa sezony nie mają odwagi dopisać jej jakiegokolwiek wątku romansowego.



Najnowsza Nikita (w wersji Maggie Q). Ma świetnego choreografa, dzięki, któremu można uwierzyć, że jest w stanie kopać tyłki (chociaż na oko waży jakieś 45 kilogramów). Posiada niewielkie piersi piersi i nie odczuwa potrzeby noszenia staników push-up. Jeśli ma na sobie szpilki, ściąga je zanim zacznie biec. 


                Kochane dzieci! Dobrze rozglądajcie się po popkulturze! Zaludniają ją czasem kobiety o niebo ciekawsze od pomyślanych jako pożywka dla onanizmu kartonowych wycinanek!


W tym właśnie duchu ogromnie cieszy mnie, że Gwendoline Christie dostała rolę Brienne w drugim sezonie Game of Thrones. Naprawdę ma prawie dwa metry wzrostu i jeśli ktoś potrafi odtworzyć na ekranie Brienne to właśnie ona!

***

Dziś, zamiast zwyczajowej, końcoworocznej notki, Postanowienia Noworoczne Długiej Nogi! (Raczej małoromantyczne ale cóż, starość nie radość!):

1/ get a pole
2/ get a job
3/ get pregnant

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Skandal



....bo, jak wiadomo,  Nowy Rok najlepiej rozpocząć festiwalem nerdrage’u!


Dzień dobry, dzień dobry – witam Was czule w Roku Smoka (Japończycy, zabawny naród, nie obchodzą chińskiego Nowego Roku, przypadającego w lutym - tylko świętują Nowy Rok zachodni - grudniowy. Jednakowoż, uznają także określenia lat wywodzące się z chińskiego kalendarza. Stąd Rok Smoka. Fun).... Jestem pewna, że w Sylwestra bawiliście się wspaniale – co najmniej tak świetnie, jak czyniliśmy to my z Małżem (w alkoholowym zamroczeniu i do rytmu Too many Dicks on the Dance Floor Flight of the Conchords.)



Tak, siedzieliśmy w domu w samotności i towarzyszyło nam tylko wycie okrętowych syren za oknem.
It was glorious.

Lecz nie o tym chciałam dzisaj pisać, naprawdę nie o tym. Swój pierwszy post w roku 2012 poświęcić zamierzam bowiem oczyszczającemu (by nie rzec „przeczyszczającemu”)  ranciorowi. Na rancior zasłużyło, uwaga, uwaga,  90 najnowszych minut Sherlocka BBC.
Najsampierw, full disclosure: Sherlock to jeden z moich ulubionych mini-seriali. Nie mam go jeszcze na blureju ale tylko dlatego, że amazon przetrzymuje niecnie moją paczkę do końca przerwy noworocznej. Sherlock raduje mnie swoim ultrapostmodernistycznym podejściem do oryginału, inteligentnymi dialogami, precyzyjnym aktorstwem, dowcipem charakterologicznym a nie sytuacyjnym, nienagannymi kostiumami i świetną muzyką. Krótko mówiąc Sherlock BBC robi dobrze wszystko to, co filmowy Sherlock Holmes Guya Ritchiego robi źle. I przy okazji odwala zaskakująco dużo pracy u podstaw w tematach genderowych, queerowych etc....
 Dobry więc i piękny był dla mnie Sherlock BBC. Przynajmniej do wczoraj. Wczoraj zderzyłam się jednak z pierwszą odsłoną drugiej serii, zatytułowaną wdzięcznie A Scandal in Belgravia. A scandal, indeed.

           ‘DERE BE SPOILERS.

Pozwólcie, że odmaluję Wam scenę – kilka minut po północy zalęgamy się z Małżem w łóżeczku, z laptomem na kolanach, dżinentonikiem w ręce i załączamy odcinek, przeciekawi, jak zakończy się pamiętna Scena Nad Basenem. Scena zakańcza (hy, hy) się niespodziewanie, ja pochrumkuję pod nosem, gdyż, albowiem, ponieważ uważam, że Andrew Scott jako Moriarty ist just fantastisch. Pomalutku wzrasta we mnie więc fangerlowy chichot, wiem, że będzie uroczo i cudnie a mój umysł ustawia się na zrelaksowany tryb „I missed you Sherlock”. A. Potem. Wszystko. Malowniczo. Się. (przepraszam) Rozpierdala. Ziemia wypada z orbity, słońce gaśnie a z nieba pada deszcz siarki. Przez pierwsze pół godziny z niedowierzaniem oglądam coś, co, gdybym zobaczyła napisane na kartce, uznałabym za kiepskiej jakości (choć nie pozbawiony walorów humorystycznych) fanfik (Ohohoioo – Sherlock goły w samym jeno-li prześcieradle, ohohooooo Sherlock w prześcieradle w pałacu Buckingham... ohiohioooo... czyżby kawałek tyłka Benedicta Cumberbatcha?). Jest zabawnie, co prawda znikąd nie widać zawiązania akcji i/lub śledztwa ale tak tęskno mi do tych postaci, że mogę przyjąć nawet kabaretowe scenki w ich wykonaniu. Myślę sobie, że wkrótce pojawi się Irene Adler, intryga zgęstnieje i będzie dobrze. Irene pojawia się. Około godziny w głębi odcinka Małż idzie spać, znudzony tym, że NIC SIĘ NIE DZIEJE (jak to nic się nie dzieje? Przecież jest oihoihoi przyjęcie świąteczne oraz oihoihoi Sherlock z Jamesem biją się po pysiach!!!). Irene umiera. Wiadomo oczywiście, że nie umiera. Potem Irene żyje. Potem umiera. Potem żyje. Potem umiera Potem... OH ARE YOU MOTHERFUCKING KIDDING ME?!!??! A wszystko to na malowniczym tle obrazka „Sherlock Holmes poznaje miłość”. O. Mój. Boże.
 Czy ja naprawdę byłam podekscytowana, że w tym serialu pojawi się Irene, lesbijka, domina, jedyna osoba, która jest w stanie przechytrzyć i zwinąć Sherlocka w rulonik? O słodka naiwności! Pusty śmiech mnie bierze, że tak to sobie wykoncypowałam. Okazuje się bowiem, iż homoseksualizm Irene służył tylko temu, by pokazać, że i tak wszyscy mają mokro w majtach na widok Sherlocka (niezależnie od orientacji – więc ciesz się Fandomie bo to ohohoihoho odnosi się przecież także do Johna oihoihoi!!!), jej zawód był marnym plot devicem do dostarczania fanservice’u (oihoihoi ona go smyra pejczem po buzi oihoihoi) a inteligencja, spryt i w ogóle samodzielność Irene... OŻESZ FUCK!!! Jej masterplan został pobrany w pakiecie (a jakże!) od Moriartiego, jej głowa potoczyłaby się po pustynnym piasku, gdyby nie Sherlock, a w ogóle to wiecie jaka ona była? SHE WAS FUCKIN ‘SHERLOCKED’. Har. Har. Hardy. Har. Har.
Moffat. WHHYYYYYYY? A przecież było kilka momentów przez które przeświecałą dawna gloria. Kiedy Irene dissuje Sherlocka w samolocie – tak powinna wyglądać ich ostatnia wymiana zdań. Kiedy Mycroft załamuje się na ponuro (tak, tak, my Mycroft crush is obvious). Kiedy John pyta „Did he take the cigarette?” i w ogóle wszystkie jego wymiany zdań ze starszym Holmesem (poza nimi John był w tym odcinku chyba tylko dekoracją ścienną. And I love me some John). 
So, yeah. Jestem wstrząśnięta i mocno zmieszana. Nawet jeśli przyjmę, że ta ostatnia sekwencja to jakiś narkotyczne rojenia Sherlocka. (W ogóle może całe te 90 minut stanowi jakąś kokainową wizję....) Hm. Następny odcinek pisze już Mark Gatiss, wierzę, że jakoś doprowadzi on całą sytuację do normalności. Bo A Scandal in Belgravia jest dla mię beyond redemption….Póki co zatem.... I shall just cry here in silence and ship Moriarty and Mycroft.  

PS. Najdoskonalsze jest to, że fandom generalnie uważa ten odcinek za fantastyczny. Proszę Cię fandomie, wyjaśnij mi to. (Odpowiedź „BO OKAZAŁO SIĘ, ŻE SHERLOCK, TWISTED AS HE IS, TEŻ MA UCZUCIAAA – TERAZ WIEM, ŻE MOGĘ GO UWIEŚĆ I URODZIĆ MU DZIECKO” odrzucam z automatu) 

***

Czytam: Yumiko Shirai Tenken-sai – fajna opowieść o low-techowej przyszłości z arcygenialnymi nawiązaniami do wątków z pramitologii japońskiej. Mocno w duchu Uli Le Guin, do tego pięknie narysowana czarno-białym tuszem (chociaż mam podejrzenia, że chyba cyfrowym)
Słycham: Jako się rzekło: Too many Dicks on the Dance Floor. Z przerwami na Pretty Prince of Parties. Faza na Flight of the Conchords dopada mnie średnio raz na pół roku i trwa około jednego, bardzo, bardzo histerycznego tygodnia.
Dokonania: Ostatnio maszyna do szycia przegrywa z dokrotatem i Baldur’s Gate 2 (zapomniałąm jaka ta gra jest OLBRZYMIA) ale ostatnio odkurzyłam ją trochę, by za pomocą ścinków materiału i dwóch kartoników z paczki od amazona uszyć sobie pokrowiec na Kindle’a.




Cys nie jes pikny? Mówiłam, że z tkaniny w chryzantemy powstanie coś przepotwornego! Przydała się także odznaka z rosyjskiej czapki :)

Fun Fact: Kropla, która przechyliła kielich nerd-goryczy i ostatecznie przekonała mnie do wysmarowania tego rantu: w Sherlocku zmienił się font, którym w kadrach podopisywane są np. treści esemesów czy dedukcji Sherlocka. Teraz to nieskończenie nudna Verdana. Nie wiem, co było poprzednio ale było sto razy lepsze.