niedziela, 27 lutego 2011

Samobieżny wibrator



A tad NSFW, czyli: zastanów się, czy chcesz czytać ten tekst w pracy.
          Większość japonistów, kiedy już upora się z wyjaśnianiem znajomym, że japoński to nie to samo co chiński, a Japończycy nie to samo co Koreańczycy, staje przed dużo trudniejszym zadaniem. Polega ono na mozolnym rozbijaniu mitu czegoś, co roboczo nazywamy z Małżem “DA KRAZY LAND OF JAPAN”. Konstytuuje go na przykład przekonanie (zadziwiająco powszechne), że w pięknym, żółtym kraju żyją sami zboczeńcy, lub, że na co drugim rogu znajdują się tu automaty, w których można nabyć używaną damską bieliznę, albo wreszcie, że wszyscy japońscy pracownicy spędzają noce w kapsułowych hotelach metr na metr. Zasadniczo, zadziwająco wielu euroamerykańskich dorosłych wydaje się wierzyć, iż Japonia to coś na kształt kraju z Marsa, cudem przeniesionego na Ziemię. 
          Próby obalenia podobnych poglądów są zazwyczaj skazane na niepowodzenie. Ludzie po prostu lubią słuchać o japońskich dziwactwach, prawdziwych lub zmyślonych, więc naprawdę trudno ich przekonać, że ten kraj to normalne państwo, funkcjonujące jak każde inne na planecie.
          Z drugiej strony trzeba przyznać, że my, japonofile, od czasu do czasu zbyt zacietrzewiamy się w udowadnianiu, iż NIE, NIE MA TU CODZIENNIE TRZĘSIEŃ ZIEMI oraz NIE, NIE ZNAM NIKOGO, KTO UMARŁ Z PRZEPRACOWANIA i zapominamy, że owszem, Skośna Kraina MA pewne strony, zupełnie ale to zupełnie niezrozumiałe dla białych świnek - z nami samymi na czele. Na szczęście, jeśli zdarzy się zaćma, podczas której wierzymy, iż Japonia jest ABSOLUTNIE taka sama jak Polska (tylko dziwnym trafem wszyscy wokół są żółci + mniejsi), zazwyczaj szybko zostajemy przywróceni do rzeczywistości. Bo na przykład trzeba kupić gotowarkę do ryżu... (tak, tak, może i zaczyna się niewinnie, lecz nie martwcie się, związek z tytułem posta objawi się wkrótce!)


Przed Wami: przyczyna bezpośrednia dzisiejszej notki - gotowarka do ryżu (tak zwana suihanki [炊飯器]). Moglibyśmy kupić ją po sąsiedzku, ale jako, że chcieliśmy konkretny rozmiar w konkretnej cenie, uznaliśmy, iż pora wybrać się na Akihabarę - największe skupisko sklepów z elektroniką w Tokio. I w ten sposób zaczęło się.
         Ach, Akihabara, popularnie nazywana Akibą (again, JAPOŃCZYCY NIE LUBIĄ SŁÓW O DŁUGOŚCI PONAD CZTERECH SYLAB). Podczas obecnego pobytu w Tokio udało nam się póki co unikać tej oazy miłośników elektroniki, gier, mang, lolit w mundurkach, seks-cyborgów, czy też dowolnej kombinacji powyższych. Nic wcześniej nie motywowało nas, żeby się tam wybrać, a mnie siłą trzeba byłoby ciągnąć do tak wielkiego skupiska ludzkiego. No, ale ponieważ okoliczności zmusiły by wsiąść w pociąg i pokonać kilka stacji, dzielących Komagome od Akiby, chcielibyśmy podzielić się z Wami paroma przemyśleniami z wycieczki po dzielnicy... elektro-rozpusty!  Albowiem obok zakupu maszyny do ryżu, postanowiliśmy zwiedzić Akibę pod kątem seks-przemysłu.
          Aha: ważna uwaga! Zanim przejdziecie dalej, pamiętajcie, że to co opisano poniżej to jedynie promilowy wycinek rzeczywistości. Nie jest on reprezentatywny dla japońskiego społeczeństwa i wykorzystywanie go do jakiejkolwiek “interpretacji” tegoż jest moim zdaniem poważnym nadużyciem.


Na wycieczkę różowych zakamarkach Akihabary, zaprasza Pornzilla!
(To co widzicie, to jedyne nasze zdjęcie z całej wycieczki - resztę dokumentacji foto- stanowią wygrzebane z rozmaitych miejsc obrazki internetowe. Niestety w większości sklepów nie wolno fotografować, a my nie mieliśmy odwagi ściągać na siebie Gniewu Nerdów.)

          Moja pierwsza porno-akibowa impresja była taka, że wielką pomyłką byłoby uznanie tej części Tokio za mangowo-animowaną odmianę typowej dzielnicy czerwonych latarnii. Usługi stręczycielskie o wiele łatwiej znaleźć na przykład w Kabukichō na Shinjuku (gdzie za odpowiednią opłatą możemy zamówić “masaż” albo “towarzystwo”). W przeciwności do Kabukichō, erotyczna część Akihabary nie sprzedaje seksu jako takiego (to znaczy pewnie sprzedaje, ale nie jest to na pewno jej flagowa działalność). Sprzedaje za to inny towar: ONANIZM. Serio - byłam w kilku miejscach na świecie i żadne z nich nie zasługuje w stopniu takim jak Akiba na mianę Globalnej Stolicy Masturbacji.


Chciałam nawet napisać, że Akihabara to najprzyjaźniejszy masturbacji region Japonii, ale Miś uświadomił mi że takie zdanie może zostać opacznie zrozumiane.
          W lokalnych seks-sklepach zdołamy odnaleźć coś na każdy fetysz (jeszcze nigdy hasło “different strokes for different blokes” nie miało tak przerażająco dosłownego sensu!). Są tu rzeczy, które na twarzy turysty wywołają uśmiech, są takie, które sprawią, że nawet najbardziej liberalny gaijin się zaczerwieni, ale ogromną większość stanowią obiekty, na widok których można zareagować tylko WIELKIM, WIELGACHNYM “WTF”. Poniżej kilka co ciekawszych egzemplów. Wszystkie widzieliśmy, są prawdziwe, niewymyślone i właśnie tak (albo nawet bardziej) przerażające!

Number 4: Maid Cafe
Sztandardową usługą, dzięki której otaku* z całego świata mogą zasilić swoją bibliotekę fantazji seksualnych, jest szeroko znana, akibowa instytucja Maid Cafe. W specjalnych kawiarniach dziewczęta (albo przebrani za dziewczęta chłopcy, chociaż to specyficzna subkategoria, w którą nie będę się tu zagłębiać) w kostiumach francuskich pokojówek, nie tylko przywitają nas przy drzwiach słodkim “Okaerinasaimase, goshujinsama”, (Witaj w domu, szanowny panie i władco!”) lecz także za dodatkową opłatą podmuchają nam na kąski gorącego jedzenia!
*/ otaku (czasem zapominam, że tego bloga czyta też na przykład moja rodzina) = (w uproszczeniu) miłośnik komiksów, gier i ponętnych panienek z japońskich komiksów


Number 3: Przebrania
Jeśli rozbudzi się w nas większy entuzjazm w stosunku do mundurków, można je okazyjnie nabyć, zazwyczaj nie dalej niż kilka ulic obok. Poza strojami pokojówek największą popularnością wydają się cieszyć stroje gimnazjalistek oraz "podstawówkowe", dziewczęce kąpielówki. Owarte pozostaje pytanie kogo nabywcy w te stroje ubierają, bo ciężko było mi uwierzyć, że jakokolwiek kobieta może się z własnej woli w coś podobnego ubrać...


.....ciężko, nie ciężko: niedługo potem zobaczyłam ścianę ozdobioną takimi polaroidami. Okazuje się, że jeśli pozwolimy obsłudze sfotografować się w przymierzalni w kostiumie (i damy zezwolenie na wywieszenie tego zdjęcia w sklepie), otrzymamy na dane wdzianko 30% zniżki! Chętnych jak widać nie brakuje.

Number 2: Dakimakura 
Dakimakura (抱き枕) czyli “podusia do ściskania” - poduszki ortopedyczne plus poszewki do nich, na których pomysłowy naród japoński nadrukowuje roznegliżowane, rysunkowe panienki w skali 1:1

Ten kultowy przedmiot zagrał  nawetu boku Jamesa Franco pewien niezapomniany epizod w czwartym sezonie 30 Rock!

Number 1: Superdoll
Moje ulubione znalezisko: Superdoll, ekskluzywny (?) produkt marki Unison...


...Superdoll to o tyle więcej niż zwykła seks-lalka! (Ba! Podstawowy model nie ma nawet “opcji” penetracji - trzeba przy zamówieniu doprecyzować, że taka możliwość nas interesuje). Miękka, milutka, z prawdziwymi włosami i gamą twarzy do wyboru, dostarczana do naszego domu w częściach w dyskretnym pudle. Koszt? Grubo ponad pół miliona jenów.

         ...
        
         Hm, Sznycelku, czy nadal chcesz zwiedzać Akibę?

Czytam: Pewną mangę, skierowaną do populacji dziewcząt w wieku 12 do 15 lat. Nazwa produktu jest tak wstydliwa, że jej tutaj nie przytoczę. A wszystko przez pannę Emily z Koenji Calling, która promowała tę serię, jako wydawnictwo, w wyjątkowo dojrzały sposób traktujące elemety modyfikacji ciała, tatuaży, piercingu etc. Cóż, po przeczytaniu pierwszego tomu, mogę stwierdzić, że to absoludnie jedyny element potraktowany dojrzale. Z drugiej strony nigdy nie czytałam Zmierzchu, mam wolny kupon na prymitywną, gówniarską literaturę. Teraz sobie odbiję!
Słucham: MIKA vs. RedOne - Kick Ass. My kind of nerd. Nie wygląda jakby w piwnicy miał gumową lalę Superdoll, wartości niezłego samochodu.
Dokonania: Dzisiaj na próbie tanecznej pierwszy raz nie tylko sama się odziałam, ale nawet zdołałam wreszcie dotańczyć swój utwór do końca. Ha! Jedyne trzy miesiące ćwiczeń!
Fun Fact: Około 1/4 japońskiej niezamężnej populacji w wieku 30-34 lat nigdy nie uprawiało seksu.

PS. Wydaje mi się, że już dość wyraźnie to zasugerowałam, ale na wszelki wypadek powtórzę: Akihabara jest przede wszystkim dzielnicą elektroniczną...


....o taką!
Materiały wspomagające praktyki masturbacyjne nie są tam dominującym produktem (chociaż nie są także jakimś specjalnie ukrytym towarem..). Zapamiętajcie!

czwartek, 24 lutego 2011

Funky Monkey Nabe



Yin i yang, objawione Majzilli pod postacią garnka nabe.

          Dzień dobry. Z sadystyczną przyjemnością donosimy, iż w Tokio dziewiętnaście stopni oraz piękne słońce. Niniejszym różnica temperaturowa, między stolicami Japonii i Polski, osiągnęła rekordowe 39C. Przyjeżdżajcie więc do nas jak najszybciej: gwarantujemy przyjemności pogodowe oraz kulinarne!
          W związku z tymi drugimi, pozwolę sobie dzisiaj przedstawić japoński kuchenny odpowiednik towarzyskiej gry planszowej: nabe (鍋). Określeniem tym nazywa się tutaj skrótowo wszystko, co mieści się w kategorii nabemono (dosłownie: “rzeczy z gara”). I tyle, jeśli chodzi o definicję. Jej realizacja jest jednak o wiele bardziej poetycka. Oto we wnętrzu typowej knajpy, specjalizującej się w nabe, na środku każdego stołu zaobserwujemy rzecz wyjątkową: przenośny palniczek. Najsampierw zamawiamy sobie na ten palniczek gar bulionu, wielkości odpowiadającej wielkości naszej grupy (generalnie im większa grupa tym nabe fajniejsze).  Po chwili na naszym palniczku bulgota już wesoło napar, z pływającymi wewnątrz kasztanami/ śliwkami/ papryczkami (zależy gdzie i o jakiej porze roku jemy). Czasem nawet dostarczony z kuchni garnek jest (jak widać na otwierającym wpis zdjęciu) pomysłowo podzielony na dwie “strefy” (w zobrazowanym przypadku “strefę pikantną” i strefę “łagodną”). 
          Następnym krokiem jest przeczesanie karty dań w poszukiwaniu “wkładu” do naszej zupki...

Szczęśliwie dla mało wyrobionych Białych Małp dostępne są już gotowe zestawy kilku rodzajów mięsa alibo warzywek!

Pomocny Amerykanin, pomocnie demonstruje talerz z surowym, pokrojonym na cienkie plastry mięsiwem, gotowym do zanurzenia w bulionie. Zwróćcie uwagę na profesjonalny śliniak!
                 Potem wszyscy, w stylu dowolnym, dorzucają do garnka składniki oraz starają się wyłowić co smaczniej wyglądające, podgotowane kąski. Wszystko w obowiązkowej, sprowokowanej wspólnym jedzeniem z jednej michy (to chyba jakiś odruch pierwotny, że ciężko jest nie lubić ludzi z którymi dzielimy michę) atmosferze pogodnej konwersacji!


A najlepsze w nabe jest to, że po pierwsze świetnie pasuje do piwa, a po drugie: stanowi rewelacyjną, pożywną podkładkę pod karaoke. Zwłaszcza dla tych, którzy żeby śpiewać (i grać na tamburynkach!) potrzebują nie tylko wynająć karaokowy pokój, lecz także dodać do zamówienia kupon na nieograniczoną ilość alkoholu.
W szczycie upojenia, Chińczyk odnalazł gdzieś wśród nieskończonej listy piosenek TO. Oh boy - okazało się, że przerażająco dobrze pamiętam tekst. 

Czytam: Nogizaka Tarō -Team Medical Dragon, tom 17. W samą porę (akurat z końcem Mrożka) przyszła pierwsza transza zamówień z amazona. Poza mądrymi (ha, ha) książkami, jest w niej pewna konkretna ilość odmóżdżających mang, których mój zmrożkowany umysł mocno w tej chwili łaknie.
Słucham: Funky Monkey Babys - Ato hitotsu. Nieznośna japońska popolina, ale jakże fajna! Wczoraj na karaoke przyczepiło się do mnie (nawet przez izolację alkoholową!) i dzisiaj maltretuję mię od rana.
Dokonania: Znaleźliśmy na Komagome dwa, jakże istotne, punkty usługowe:  zegarmistrza oraz szewca. Niestety, skok cen usług tego drugiego w porównaniu z Mitaką to prawie 100%. Zamiast 160 jenów za reperację obcasa zapłaciłam 1200.
Fun Fact: Skośny przesąd mówi, że kiedy wkładamy pieniądze do portfela, należy to robić “głową w dół”.


W sensie nie MY mamy wisieć łbem do dołu, tylko człowieczek na banknocie ma być “do góry nogami”. Pewnie po to, żeby nie zachciało mu się zbyt szybko “wyjść”!
PS. Japoński internet przeżył także fenomen luźno związany z nabe, pod tytułem “neko nabe” czyli “kotki z gara”. Jego osią był nieprawdopodobnie popularny bog (przerobiony potem na książkę i film) dziewczyny, która zaadoptowała bezdomne koty. Szybko okazało się, że koty UWIELBIAJĄ układać się do snu w pustych garnkach po nabe. 


Pretty cute, right?

wtorek, 22 lutego 2011

Ume matsuri! (梅祭り!)



Japońskie słowo na dziś: ume (梅), czyli tzw. japońska śliwa (łac. prunus mume)

          Jako że Mąż mój jeno siedzi w domu, niedojada i ogranicza swoją aktywność do frenetycznego programowania jakiejś aplikacji na AjFona (ma ona podobno przynieść nam sławę i pieniądze), czuję się w obowiązku od czasu do czasu organizować biedakowi fakultatywne wycieczki po Tokio, które wyciagną go na świeże(?) miejskie powietrze.
           Ponieważ ostatnio popełniliśmy wycieczkę bardziej turystyczną, tym razem postanowiliśmy (znaczy się: ja autorytatywnie zadecydowałam), wyprawić się na spacer nieco bardziej w stylu japońskim i odwiedzić coś, co na naszym miejscu mogliby odwiedzić tubylcy.
           Wybór padł na zwiedzanie śliw. Tak, tak, pomysł zwiedzania roślin, to jedno z najbardziej charakterystycznych japońskich osiągnięć. Wraz ze zmieniającymi się porami roku, duże ilości Japończyków przemieszczają się po całym kraju, by zaobserwować kwitnące coś, albo owocujące inne coś, albo kolorowe, opadające liście na czymś jeszcze innym. Skoro oni mogą, to czemu nie moglibyśmy i my? 
         W lokalnym, rocznym harmonogramie “rzeczy do obejrzenia” chronologicznie pierwsze jest właśnie kwitnienie śliwy. Na naszej (czyli tokijskiej) szerokości geograficznej przypada ono (w zależności od roku) na koniec lutego albo początek marca. 
         Po zasięgnięciu języka wśród tubylców, zdecydowaliśmy się popodglądać ume na terenie chramu Yushima Tenman-gū (湯島天満宮), w dzielnicy  Bunkyō, o rzut kamieniem od Todaju. Na stronie chciałabym zaznaczyć, że położenie świątyni nie jest tu bez znaczenia. W chramie czci się bowiem boga* Tenjina, patronującego wszelkim naukowym przedsięwzięciom. Tak się składa, że bóstwo to jest często łączone ze śliwą (ma to sens, jeśli zna się pewną szczególną legendę o pewnym konkretnym latającym drzewie ume, zbyt niestety skomplikowaną, żeby ją tutaj przytoczyć)... W każdym razie, jak widzicie, związek: Śliwa-chram-Tenjin-śliwa-nauka-Todaj-śliwa jest silny, co może wyjaśniać popularność Yushima Tenman-gū w okesie okołoegzainacyjnym. 
Na szczęście nad nami żadne ważne egzaminy już nie wiszą, zapraszam zatem na w pełni relaksacyjną i niesteresującą wizytę na yushimowym festiwalu ume (ume matsuri)!
*/ Skrót myślowy. Japońskie kami to nie do końca to samo co bogowie, bardziej bóstwa, lecz dla uproszczenia pozwolę sobie pisać te pojęcia wymiennie. Dociekliwi niech proszę przeczytają na Wikipedii więcej o shintō (sinto).
***

Mąż zaraz za bramą chramu. Czym jest tajemnicza góra drewnianych tacek po prawej stronie, wyjaśni się w dalszej części wpisu.



Śliwy w niewielkim (ale bardzo ładnym!) świątynnym ogrodzie kwitną najczęściej na biało albo różowo - oraz na wszystkie barwy pomiędzy tymi dwoma.


Poza drzewami w pełnych rozmiarach, w chramie można tez obejrzeć miniaturowe ume-bonsai

A jeśli bardzo podoba nam się sztuka, polegająca na okaleczaniu zupełnie zdrowych roślinek, jest szansa kupienia sobie takiego inwalidy i zabrania go ze sobą do domu.


A drewniane tacki to wotywne tabliczki ema (絵馬). Można na nich wypisać, czego by się od bóstwa chciało. 90% tych tu wywieszonych, to prośby o dostanie się na Todaj. 



Podczas naszej wizyty ume nie były nawet jeszcze w pełnym rozkwicie, ale i tak było ich tak dużo, że Miś musiał wdziać okulary ochronne!


A to jedno z wejść do świątyni i lampiony, dumnie ogłaszające, że wewnątrz trwa właśnie śliwkowy festiwal.

Najbliższą kolejową stacją przy Yushimie jest Okachimachi. Otacza ją bardzo urokliwa sieć handlowych uliczek, knajp i hostess-klubów...


...to na przykład typowy informacyjny szyld Okachimachi. Kilkanaście pięter, na każdym inna knajpa i spróbuj tu znaleźć tę jedną, której szukasz! Nie wiem jak tyle lokali może ze sobą konkurować w jednym miejscu?  Jak to w ogóle możliwe? Może to wszystko to jakaś wielka przykrywka pod yakuzę?

Z cyklu: ‘Krajobrazy Japonii na tle wielkiej, różowej gęby - ostatni przystanek wycieczki - Sushi-bar nieopodal stacji Okachimachi’. Tanio i mniam! 


Aha! z niedojrzałych ume pędzi się też umeshu (梅酒), jeden z popularniejszych japońskich bimbrów. Tu z lodem (tzw. ‘ume rokku’).
Czytam: Niezmiennie Mrożek. Ale już widać koniec. Przez najbliższe pół roku końmi nie zaciągną mnie do czytania żadnego innego dziennika. Jakoś nieswojo czuję się spędziwszy 700 stron w cudzej głowie...
Słucham: Diorama - Logic Friends (Remixed by Kartagon). W tym roku panowie z Dioramy przyjeżdżają na Castle Party do Bolkowa. Jechać czy nie jechać, oto jest pytanie... A jeśli jechać, to jak namówić Męża, żeby jechał ze mną? I skąd wziąć dostatecznie głupie ubrania, żeby się na tym, jakże szczególnym, festiwalu nie wyróżniać?
Dokonania: Zgubiłam ostatnio swoją kartę do metra. Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do mnie pan policjant z komisariatu, na który znalezioną kartę natychmiast dostarczono. Dlatego czasem mi się marzy, żeby Polska weszcie znalazła się pod japońską okupacją...
Fun Fact: W związku z japońską manią oglądania różnych dorocznych faz wzrostu roślin, wstęp do większości ogrodów w Tokio jest płatny. Tym bardziej lubimy chram Yushima, gdzie można wejść za darmo!

niedziela, 20 lutego 2011

Dzień z życia turysty


Jeśli drażni Was moja gęba, to to nie jest post dla Was.

            Tak się jakoś składa, że chociaż w kółko piszę, jak bardzo nie lubię Harajuku, to jakoś wciąż tam wracam. Chociaż, zaprawdę powiadam Wam, spacer ulicą Takeshita w niedzielne popołudnie, przypomina przedzieranie się w Sylwestra przez zatłoczone Krupówki. Turystyczna inwazja, sklepowi naganiacze i smrodzik fast foodów. Do tego, o zgrozo, więcej białych gęb niż żóltych, (a większość z mniejszości gąb żóltych i tak należy do Chińczyków albo Koreańczyków)!
            Podobno to efekt tego, że Gwen Stefani rozpuściła jakąś zadziwiająco rezonującą plotkę, iż  Harajuku to rzekoma mekka japońskiej mody oraz oaza tokijskiego stylu, który jak wszyscy wiedzą jest DZIWACZNY I “KONIECZNIE MUSICIE GO ZOBACZYĆ, NIE DO UWIERZENIA W CO TE JAPOŃCE SIĘ UBIERAJĄ”!! (bzdura).  Drugim winnym są leniwie napisane przewodniki po Tokio, które wszystkie jak jeden mąż, radzą udać się w niedzielę przed sąsiadujące z Harajuku wejście do parku Meiji. Właśnie tam, na moście Jingu Bashi, spotykają się lokalni cosplayowcy (cosplayerzy?), to jest młodzi ludzie, rozmiłowani w przebieraniu się za fikcyjne postaci z mang anime, gier etc... W każdym razie, dzięki intensywnej kampanii promocyjnej, chwilowo sfotografować cosplayowca na Jingu Bashi jest tak samo łatwo, jak gejszę w Kioto. Nawet jeśli już jakiegoś wypatrzymy, na pewno w kadr wejdą nam jakieś świnie, obwieszone aparatami.
            Bardzo zresztą śmieszna jest moja reakcja na tych “obcych” w Japonii. Już się trochę tu rozgościłam i zaczynam rozwijać pewne zawłaszczeniowe tendencję odnośnie Tokio. Lubię je traktować jako MOJE TOKIO, nagle maltretowane inwazją dzikusów... Nie wiem, nie wiem... Czy Wam też się tak zdarza, jeśli dłużej gościcie w jakimś okołoturystycznym mieście? 
          Anyhows, dzisiaj chciałam trochę swój skrzywiony ogląd i pogląd naprostować, przez przypomnienie sobie, że nie jestem jednak tubylcem. W tym celu udaliśmy się ze Ślubnym na prawdziwe Tourist Experience - próbowaliśmy zwiadzać Shibuyę i Harajuku jak prawdziwi, nieudawani “obcy”. Plus potraktowaliśmy wyprawę, jako rozeznanie terenu pod przyszłe przyjazdy znajomych, krewnych i kogo tam jeszcze (I’m talkin’ to you, Sznycelek!)
            Odwiedziliśmy nawet La Foret, stupiętrowy konglomerat butików japońskich projektantów (z obowiązkowym muzeum na dachu!). Wycofuję się z przekonania, że niczego tam nie ma. Rzeczywiście, jeśli odpowiednio dobrze poszukać idzie odnaleźć tam parę sklepów z ciekawą modą, (w cenach tylko-trochę-zawyżonych). Japońskie butiki butikami, oczywiście nie przeszkodziły mi zrobić zakupów w jedynej nudnej, amerykańskiej sieciówce w promieniu 500 metrów.


W La Foret mają także fajne windy, które wyglądają jak coś ze statku kosmicznego. Also, notice the strange ways in which my legs seem to bend.
          Poza zakupami zajęliśmy się głównie działalnością spacerową, choć pogoda była średnio sprzyjająca. Podjęliśmy również bohaterską próbę nabycia biletów do Bunkamury na Mishima Daburu ale okazało się, że zostały tylko wejściówki na miejsca stojące. Na trzecim piętrze, z tyłu balkonu (ulotka promocyjna wesoło ogłasza, że “prawie nic stamtąd nie widać”). A spektakl trwa ponad trzy godziny. No więc jeszcze się zastanawiam. Misio wymiękł.
          W każdym razie: niedzielnym popołudniem wędrowaliśmy sobie po okolicy, między Yoyogi a Shibuyą oraz robiliśmy zdjęcia, niczym prawdziwi turyści.


Czym też macie czasem takie dni, w których wydaje Wam się, że waga całego świata spoczywa na Waszych barkach?
Ciekawostka: ten obrazek idealnie ilustruje także mój specyficzny zmysł modowy. Oto kupiłam za 50 złotych rewelacyjny, beżowy prochowiec/trencz (10 punktów dla osoby, która wreszcie wyjaśni mi różnicę między tymi dwoma), produkcji jugosłowiańskiej, zaskakująco dobrze udający produkt Burberry. Kupiłam, ubrałam, a dopiero potem wpadło mi do głowy, że może jednak trzeba było przed wdzianiem wyprasować.
           Podążając utartą, przewodnikową ścieżką zajrzeliśmy też do parku Ueno...


....przed wejściem zawsze harcują tam cudowni rockabillowcy, odporni na pogodę i starzenie się!
          Generalnie, miła wycieczka w dość brzydki dzień... i cieszy mnie, że udało mi się choć na chwilę odciągnąć mego Ślubnego od komputera, bo programuje biedak jak szalony.
Czytam: Wciąż Mrożek. Bardzo dobrze się czyta (świetna redakcja!), ale dlaczego tak woooolnooooo?
Słucham: Thee Michelle Gun Elephant - Doroppu (‘Drop’) - Zupełnie się nie znam na japońskiej muzyce, ale to jest jedna z trzech piosenek, które lubię.
Dokonania: Odkryłam, że cały styl cycle chic, czyli eleganckie jeżdżenie na rowerze (e?), jest w Tokio utrudniony. Zwłaszcza jak wieje. Ciężko się jedzie ze spódnicą zarzuconą przez wiatr na twarz.
Fun Fact: Z cyklu ‘Czego nauczyła mnie Japonia’: Sprawdzać skrzynkę pocztową w weekend. Weekend nie jest tu żadną przeszkodą dla korespondencji.
PS. Publiczne podziękowania dla Kielona za inspirujący list!

piątek, 18 lutego 2011

Black Celebration



Gdzie pokarm darmowy i piwo, tam znajdziesz Maja głodnego!
           Wczoraj, dzięki uprzejmości Todaju, odbyliśmy zakończeniowe party (jap. ‘pāti’) Kursu Samobójców. Po czterech miesiącach wkuwania, mogliśmy wreszcie powiedzieć sobie nawzajem ‘otsukare-sama’, czyli “jakże godne szacunku jest nasze wspólne zmęczenie!”. 
          Nawiasem mówiąc, tego typu “imprezy zwieńczeniowe” to jedna z moich ulubionych japońskich tradycji. Pozwolicie, że przedstawię wam po krótce typowe czynniki składowe takiej okoliczności. Jeden: przemowy. Bardzo dużo przemów. Przemowy uczniów, przemowy nauczycieli, przemowy osób związanych i niezwiązanych. Dwa: poważnie wyglądające, wielkie dyplomy. Serio, drukowane na czerpanym papierze, przyozdobione sto czterdziestoma pieczęciami, (z których jak podejrzewam kilka nalerzy do samego Cesarza), nie mają nic wspólnego z polskimi świadectwami odbijanymi na ksero. Trzy: darmowy pokarm i popita.



To, że nie mam na tym zdjęciu zgrabnej, niebieskiej teczuszki nie oznacza wcale, że nie ukończyłam kursu i nie przyznano mi dyplomu (przyznano, PRZYSIĘGAM!), tylko, żem próżna i nie chciałam zasłaniać most fabulous sukienki, nabytej okazyjnie na Kōenji za równowartość 65 PLN. 

Rok 2011, pamiątkowe zdjęcie Centrum Edukacji Językowej Uniwersytetu Tokijskiego. Od lewej: Pomocny Amerykanin, Pan Dyrektor, Partyjny Chińczyk, Śmiejąca się Tajka, Gruby Sensei, Szefowa, Mała Sensejka, ja, Chińczyk-Miłośnik AKB48, Piękny Żyd (odkąd ściął włosy, juz nie taki piękny) oraz Taj, Którego Nazwisko Zajmuje Trzy Linijki (I kid you not!).
Aha, Szefowa ma na tym zdjęciu na sobie kimono, warte dwukrotność średniej japońskiej pensji.

Szeroko przyjętym (i wcale nie wstydliwym!) zwyczajem Żółtej Krainy jest zabieranie niedojedzonego po imprezie pokarmu do domu. Dwa razy nie trzeba nam było tego powtarzać!

Czytam: Nadal Mrożka. “Jeżeli niepokój i histeria są oznakami słabości, to jestem najsłabszym człowiekiem świata. Może mnie tylko uratować zdanie, że królestwo moje nie jest z tego świata, tylko z innego, z tego, który sobie stwarzam w samotności i wygodzie lampeczki swojej i pantofelków”. Amen.
Słucham: Diorama - Colder
Dokonania: Moja grupa była jedyną w całym Centrum Edukacji, która ukończyła kurs w takiej samej liczebności, jak go zaczęła. Ha!
Fun Fact: Fajny jest Fedorowicz, prawda? Jego i Krzysia Vargi felietony to jedyna radość, jaką czerpię z codziennej lektury elektronicznej Wybiórczej.
PS. Nie bez samolubnej satysfakcji pragnę ujawnić także wszem i wobec, że na końcowym teście nie powtórzyłam hańby z pół-semestru i uzyskałam wynik powyżej klasowej średniej. Sśijcie mój kulkowy długopis, wiecznie wkuwający Chińczycy!
***
Dział Telewizyjny - wstęp na własną odpowiedzialność.
Dzisiaj w dziale telewizyjnym coś w luźnym związku z faktem, że jak już pisałam oglądamy ostatnio sporo nowego. Wiele z tego ‘sporo’ naprawdę nam się podoba... Zatem, Najszanowniejsi: polecam Waszej uwadze trzy nowe seriale, po ktorych niczego sie nie spodziewalam, a ktore zaskoczyly mnie pozytywnie:
1. Lights Out:

          Najsampierw Lights Out, świeżynka od FX, niepodległego (o tyle oczywiście o ile to w rynkowych warunkach możliwe) kanału sieci FOX. FX to coś jak AXN dla bardziej wyrobionego widza. W ich ofercie przeważają seriale o twardych mężczyznach, strażakach na przykład (Rescue Me), alibo motocyklistach (Sons of Anarchy). Wszystko sprofilowane pod miejskiego samczyka, który może sobie przygody napakowanych bohaterów oglądać i projektować na nich swój sen o prawdziwym testosteronowym braterstwie... Naprawdę trudno mi powiedzieć dlaczego oferta tej stacji trafia też do mnie. Może dlatego, że zawsze miałam słabość do filmów o amerykańskich chłopcach? A może w związku z tym, że, niezależnie od poruszanej tematyki seriale FX to zawsze kawał świetnej roboty scenariuszowej? 
          Aaanyhows, (przepraszam za przydługawy wstęp) Lights Out. Serial o emerytowanym bokserze Patricku Learym, noszącym malowniczy pseudonim Lights. Lights w szczycie kariery zrezygnował z boksu, gdy żona postawiła mu ultimatum, że albo ona, albo sport. Teraz, pięć lat po ogłoszeniu tej decyzji, Patric jest kochającym ojcem szczęścliwej rodziny. Potajemnie zmaga się z efektami zdrowotnymi uprawiania sportu oraz słabą koniunkturą w finansowanym przez siebie centrum treningowym. Wszystko zmienia się, z dnia na dzień, kiedy okazuje się, że większość oszczędności z tłustych czasów przepadła na skutek ciągu błędnych decyzji biznesowych. Dumny Leary, (z pochodzenia Irlandczyk, rzecz nie bez znaczenia) ma wdrukowane, iż jako głowa rodziny powinien zapewnić jej utrzymanie za wszelką cenę. Kłopot tylko w tym, że były bokser nie ma zbyt wielu opcji zatrudnienia. A powrót na ring nie wchodzi w grę. Chociaż może jednak? Człowiek z którym Lights przegrał (po kontrowersyjnej decyzji sędziów) swoją ostatnią walkę niespodziewanie rzuca mu kolejne wyzwanie... Brzmi zbyt standardowo?
Pozwólcie więc, że zasugeruję dlaczego ten serial jest lepszy niż można sądzić.
  • W niczym nie przypomina filmów o Rockym. 13-oddcinkowy format to zupełnie inna para kaloszy niż dwugodzinny film, pozwala bardziej skupić się na życiu rodzinnym bohatera, czasem nawet wniknąć w jego złomotany niezliczonymi ciosami pięści mózg. 
  • Nie ma tu prawie w ogóle walk, a jeśli już są pokazane skrótowo i mało “ogrywane”. Jest za to drobiazgowe i wiarygodne odzwierciedlenie świata za kulisami wielkich pięściarskich pojedynków 
  • Holt McCallany jest świetny w roli Lightsa. Ma do zagrania mnóstwo złożonych emocji: od dumy, frustracji przez smutek aż do determinacji - a wszystko to w ramach postaci napakowanego twardziela, który nie ma w zwyczaju za wiele mówić. Dzięki solidnej robocie aktorskiej naprawdę można poczuć, że za jego spojrzeniem Terminatora kryje się czuły ojciec rodziny, któremu widz kibicuje a nie tylko po prostu współczuje.
2. Shameless (wersja amerykańska):

         Jeśli płatna stacja, celująca w bogatego, miejsckiego odbiorcę robi serial na temat biednych, wykluczonych i sfrustrowanych, to jest to serial, którego na poziomie ideowym nie powinnam raczej lubić. Jeśli do tego serial ten stanowi remake formatu brytyjskiego, to w ogóle od samego słuchania o projekcie powinno mnie mdlić (mam ciągle w pamięci potworny, potworny, POTWORNY casus wyeksportowania za ocean angielskiej wersji Queer as Folk). Tak więc powiedziałam sobie “zobaczę tylko jeden odcinek Shameless - powiedzmy, że dla obsadzonego w głównej roli Williama H. Macy’ego” - i żadnego więcej. Boy, was I wrong. Okazało  się, że Shameless, historia rodziny Gallagherów, ich pokręconych sąsiadów i znajomych, prowadzących wyjętą spod wszelkich reguł i zasad egzystencję na ubogich przedmieściach w USA, jest tak piękną katastrofą, że wszelkie uprzedzenia poszły w kąt.
Dlaczego ten serial jest lepszy niż sądziiłam:
  • Ma cudownie obsadzonych młodych aktorów. Wierzę w klątwę Ekranowych Dzieci i to, że trudno znaleźć wybitnego małoletniego aktora. Tu potrzebna ich była szóstka (młodzi Gallagherowie to najważniejsze postaci) To, że udało się to doskonale w Shameless napawa mnie optymizmem w związku z Game of Thrones.
  • Gallagherowie nie są naprawdę rodziną wykluczoną przez system. Oni ten system kontestują, ostentacyjnie pokazując mu goły zadek - na wszystkich poziomach. Trzeba wypożyczyć z domu starców babcię, żeby udawała dawno zmarłą właścicielkę domu w którym rezyduje rodzina? Nie ma sprawy. Urządzić fałszywy ślub? Bez problemu. Ta rodzina to żywioł, pełna anarchia w działaniu. I dlatego każdy, kto choć trochę systemu nie lubi albo ma do niego pretensje może im z czystym sercem kibicować.


3. Outcasts:



Trailer: http://www.youtube.com/watch?v=OM_-eFLJkSE&feature=relmfu
           BBC One długo nie mogło dopiąć tego projektu, a ja długo w ogóle nic o nim nie wiedziałam (tak to jest jak się żyje w serialowym półświatku, skoncentrowanym kompulsywnie na USA). W dniu premiery po prostu przypadkowo zobaczyłam go na moim internetowym wykazie telewizyjnym (http://www.pogdesign.co.uk/cat/ - serdecznie polecam tę stronę, jeśli macie problem z utrzymaniem porządku w tym co i kiedy oglądacie). Dwulinijkowy opis podejrznie zapachniał mi Lostem (grupa odciętych od ziemi rozbitków na tajemniczej planecie), ale, jako że to sci-fi, a mój Ślubny, jak już pisałam (http://maju-baju.blogspot.com/2011/01/zota-odz-kosmiczna-czyli-spesu.html), pożera ze skórką wszystko co ma na liście składników statki kosmiczne, daliśmy Outcasts szansę... I proszę bardzo! pilot okazał się stanowczo najcudowniejszą rzeczą w SF od czasów Battlestar Galactica. W ogóle podobieństwa, między tymi dwoma tytułami są uderzające (oraz jak sądzę zamierzone). Outcasts to kolejna z serii tak zwanych “post 11-wrześniowych” (naprawdę tak się na to mówi!) science fiction’ów. Zamiast epatowania ufoludami, na pierwszym planie serwuje się tu sprawy polityczne, religijne oraz etyczne. Kwestie granic wolności i nauki a przede wszstkim, naświetlany przez scenarzystów do oporu, wątek “drugich szans” i “powtarzania błędów przeszłości”. Ziemska kolonia na planecie Carpathia jest małym laboratorium gdzie (podobnie jak w miniaturowej ludzkiej flocie BSG) zdolny scenarzysta może aranżować sytuacje, stawiające sporo fundamentalnych pytań o naturę człowieka i jego reakcję na ekstremalne warunki. Te pytania (oraz sugerowane przez autorów odpowiedzi na nie) wychodzą w Outcasts świetnie, także dzięki mocnej obsadzie. 
          Drugi główny wątek serialu, związany z tajemnicami, jakie może potencjalnie kryć planeta jest na razie dopiero delikatnie zarysowany. Od jego prowadzenia może moim zdaniem zależeć powodzenie całego projektu. Jeśli uda się uniknąć skręcenia w paranaukową absurdalność Lost i pozostanie przy bardziej metaforycznym ujęciu obcości, a la Solaris przewiduję, że będę Outcasts ekstatycznie uradowana, zamiast tak jak teraz po prostu pozytywnie zaskoczona.
Dlaczego ten serial jest lepszy niż sądzicie:
  • Carpathia jest przepiękna. Afrykańskie krajobrazy, zupełnie bez obróbki cyfrowej naprawdę wyglądają jak widoki z obcej planety. 
  • Brytyjscy aktorzy. Do tej pory angielski akcent kojarzył się w telewizji raczej z dramatami kostiumowymi, ewentualnie z fantasy. Ciekawie słyszeć go w przyszłościowym sf. No i brytyjczycy nie mają oporów przed obsadzaniem brzydkich aktorów - nie wszyscy muszą być (i nie wszyscy są) ładn/ młodzi. Mała rzecz a cieszy.
  • Pilot. Doskonały pierwszy odcinek. Nie wiem dlaczego w SF postaci jest zazwyczaj z założenia więcej i są ciekawsze niż w przeciętnym serialu.
Tak więc zachęcam do oglądania! Nawet jeśli ten rok w ostatecznym rozrachunku i tak będzie rokiem Game of Thrones, nie znaczy, że zupełnie nic innego się w nim nie dzieje!
PS. A dla tych (trojga z was), którzy grzecznie doczytali do końca mój serialowy rant: niespodzianka - reklama z cyklu ‘Nie japońskie, ale o japońskim’ . Bardzo nam się z Misiem podoba :)