czwartek, 31 marca 2011

W szponach Mamona!



...czyli jak nieumyślnie dorzuciłam cegiełkę do upadku japońskiej gospodarki.
         Ha, właśnie dzwonił do mnie pan z akademika na Odaibie, przypomnieć, że jutro umówiliśmy się z nim na procedurę odebrania kluczy. Znaczy tfu, jakich kluczy, haj-techowych kart magnetycznych! Wygląda na to, że życie w naszym nowym lokum będzie bardzo nowoczesne oraz ze wszech miar cybernetyczne... Tym bardziej z nostalgią wspominam starą, dobrą Mitakę, gdzie rejstracja polegała na odebraniu od ciecia kluczyka (który przypominał raczej klucz do skrzynki pocztowej), złożeniu jednego podpisu i przyklejeniu w odpowiednim miejscu potwierdzenia z bankomatu... Ale nie o tym miałam pisać (przynajmniej nie bepośrednio). Bezpośrednio, chciałam raczej donieść, że oto wczoraj, mieszkanie w mitackim akademiku odbiło mi się ostatnią już czkaweczką. Do moich drzwi zapukał bowiem Pan Kurier.
           Lecz od początku. Wyjeżdżając z pięknej Mitaki musiałam załatwić kilkadziesiąt formalności: na przykład rozwiązać umowę z dostawcą internetu. Wykonałam potrzebne telefony, złożyłam potrzebne podania i wszystko wydawało się dokonane. Przez dwa tygodnie. Potem mój (były) provider zaczął nękać mię telefonami. Okazało się bowiem, że wyprowadziłam się przed końcem miesiąca rozliczeniowego. Czyli, że zapłaciłam z góry za dwa tygodnie internetu, z którego korzystać nie mogłam. Podążając dalej drogą (jakże prostego), japońskiego rozumowania: TRZEBA MI ODPOWIEDNI PROCENT PIENIĘDZY Z OSTATNIEGO RACHUNKU ODDAĆ. Oszałamiająca suma, którą chciano mi zwrócić, wynosiła ca. 2000 jenów. Winas, mój eks-operator zwrócił się do mnie z uprzejmą prośbą, żebym podała numer rachunku, na który mogą mi te 2000 jenów przelać. Przez kolejne kilka dni transfer jakoś nie mógł przejść, codziennie rano budziła mnie telefonicznie pani z centrum obsługi klienta, prosząc o sprawdzenie danych, poprawkę, adres oraz inne cuda. W końcu nie zdzierżyłam i wytłumaczyłam jej, że naprawdę mogę bez tych 2000 jenów żyć i niech już DADZĄ MI ŚWIĘTY SPOKÓJ.
           Naiwna, myślałam, że taki pokaz złego wychowania odstraszy panią konsultankę na dobre (i rzeczywiście właśnie na to wyglądało). Ale cisza ze strony providera była tylko ciszą przed burzą, podczas której w siedzibie firmy trwały narady, w jaki sposób, wbrew mojej woli jednak zwrócić mi przeklęte dwa tysiące. Prezesi radzili, radzili i wreszcie uradzili.
            Właśnie w związku z ich uradzeniem, do moich drzwi zapukał pan kurier. Upewniwszy się, że to ja jestem pani “Madża-san” (grr...) wręczył mi kopertę, z ktorej wydobyłam: długi, przeprosinowy list od korporacji internetowej oraz.. bony towarowe na 2000 jenów.
          Jaki z tego morał? Nie chcę myśleć ile kosztowało wydzwanianie do mnie przez dwa miesiące. Albo zamówienie kuriera. Podejrzewam, że sporo więcej iż 2000 jenów.... A niektórzy dziwią się, dlaczego japońska gospodarka jest w recesji! 
Czytam: Donald Richie The Image Factory: Fads & Fashions in Japan. Mała książeczka, która wydawała się świetnym suplementem do Japan Fashion Now. No i jeszcze z zajawki na tyle okładki polecała ją Susan Sontag. Ha. Niestety póki co wygląda to na spektakularną porażkę. Jak na człowieka, który od 50 lat mieszka w Japonii Ritchie jest wobec Japończyków nieznośnie protekcjonalny. Szczególnie wydaje się nienawidzić japońskich kobiet. I chociaż można wyłowić w tej książce wiele cennych spostrzeżeń, trzeba je odkopywać spod warstw z zadka wziętych mądrości, typu: “Japończycy czują się swojsko w zachodnich ubraniach, tylko jeśli są to jakiegoś rodzaju uniformy”. WTF?!
Słucham: Faith and the Muse - Hollow Hills. Kiedy przejada mi się Bauhaus słucham... coverów Bauhausu.
Dokonania: Małż jest już legalny! W poniedziałek wbili mu w paszport świętą pieczątkę pozwolenia na 12-miesięczny pobyt!
Fun (?) Fact: Akcje TEPCO, operatora elektrowni w Fukushimie, spdły wczoraj o 18%. Japońskie banki oficjalnie zgłosiły możliwość udzielenia firmie specjalnych kredytów.
PS. Do premiery Game of Thrones jeszcze 17 dni (dokładniej: 17 dni, 18 godzin, 27 minut i 31 sekund!!!). Ale, żeby urozmaicić oczekiwanie znaleźliśmy sobie z Małżem to:


Ultraniskobudżetowa produkcja, dostępna za darmo i finansowana w 100% z datków. Bardzo kameralne science-fiction (jednoznacznie kojarzy mi się z filmem Moon). Na ziemię spada tajemniczy, wysokopromieniotwórczy obiekt. Coś, co na początku wydawało się narzędziem ataku terrorystycznego szybko okazuje się... sowieckim statkiem kosmicznym - do tego z pasażerem, którego wiek wskazuje, że w czasach ZSRR nie było go nawet na świecie. Potem jest już tylko dziwniej. Bardzo dobrze napisane (naprawdę, 90% akcji to tylko rozmowy) i przyzwoicie zagrane. Plus jest szansa, że będzie to jedyny serial, który z internetu ściągacie LEGALNIE. Trzymamy kciuki za powodzenie projektu i chyba sami dorzucimy do niego nasze pięć dolarów! (można to zrobić TU). 

poniedziałek, 28 marca 2011

Eye Candy (Terry Bennett - Photography in Japan. 1853-1912)


Najpierw treat dla miłośników Damy Z Parasolką...
Obserwujcie, jak Dama, zarejstrowana na historycznej fotografii,  pokonuje przeciwności losu! 
           No i nareszcie nadszedł! Ostatni tydzień przydługawych, japońskich ferii zimowo-wiosennych. Można nim też odmierzyć moje ostatnie (miejmy nadzieje) siedem dni stuporu/obrastania w tłuszczyk, w które to popadłam w związku z brakiem własnej aktywności uczelnianej. Ślubny cały boży dzień programuje Sztyczną Inteligencję (hm... może stworzy jakiegoś potwora, który ZNISZCZY ZIEMIĘ?), a ja zacieśniam więzi z moim najlepszym japońskim przyjacielem, jedynym, który na pewno mnie nie opuści, nie wróci do ojczystego kraju ani nie padnie ofiarą trzęsienia ziemii: księgarnią internetową amazon.
          Obok oceanu idiotycznych komiksów (nauka języka uświęca wszelkie podjęte środki!) ściągam sobie od rzeczonego dystrybutora trochę książek ogólnorozwojowych, jakoś tam z Japonią związanych. Ostatnio na tapecie mam na przykład monografię Terry’ego Bennetta Photography in Japan. 1853-1912  z wydawnictwa Tuttle.


...albowiem nic tak nie zachęca do wydania 5000 jenów na książkę, jak dwa sumo-grubaski na okładce!
          Anyhows, fotografia historyczna jest moją (słabo)utajoną obsesją. Po pierwsze dlatego, że mój umysł, przesycony za młodu karłami z mieczami, fantaziorami i innym paskudztwami ma ogólną tendencję traktowania historycznych przekazów jak quasi-bajek, i bardzo niechętenie uznaje, że odnoszą się one nie do jakiejś mitycznej krainy, lecz do naszej rzeczywistości... Mówiąc szerzej: czy Wy też nie macie czasem wrażenia, że przez te wszystkie (jakże przecież pożyteczne!) filmy kostiumowe, Borgiasy, Pillars of the Earthy i inne Tudorsy historia stała się w powszechnej świadomości jakimś wielkim balem przebierańców? Czy tyle się naooglądaliśmy Vermeerów alibo Caravaggiów, że  utrwaliło nam się , iż w dawnej Europie po prosu świeciło INNE słońce niż u nas, a kolory miały zupełnie odmienny odcień? A przecież i słońce i ludzie i kolory były wtedy dokładnie takie same jak dziś (duh). Zatem dla zdrowia i równowagi pscyhofizycznej ja osobiście lubię sobie czasem stare odbitki pooglądać, konkretyzując tym samym historię.
          To raz. Dwa, że tropienie zawartości dawnych zdjęć, często niepodpisanych albo przedstawiających niejasne miejsce, może być samo w sobie pasjonującym śledztwem. (Niedowiarkom polecam mój ulubiony aspekt wfery wokół Złotych Żniw Grossa - próbę identyfikacji pewnego zdjęcia). Jeszcze ciekawiej robi się, jeśli do analizy zdjęcia dodać studium biografii pierwszych fotografów. Pamiętajmy, że wynalazek fotografii zbiegł się w czasie z otwarciem Japonii na świat - niektóre historie, pozostawione przez ludzi, którzy jako pierwsi zdecydowali się zabrać aparat fotograficzny na Żółte Wyspy, to opowieści godne Juliusza Verne!
         Wszystko (i jeszcze trochę), co w dawnej, japońskiej fotografii fascynujące, zebrał oczywiście w swojej monografii Benett. Niczego jednak nie ujmując jego przenikliwym analizom, najatrakcyjniejsze w wydawnictwie są same zdjęcia - wiele publikowanych po raz pierwszy. Szczęśliwie są już na tyle stare, że mogę je bezkarnie reprodukować na blogu. Zatem, specjalnie dla Was: dawna Japonia w kilku wybranych obrazkach!

Obsada pierwszej ambadady Japonii w Waszyngtonie.

Reklama jednego z pionierskich zakładów fotograficznych w Ryżowym Kraju. Pomysł WIELKIEJ kompozycji z dziecięcych główek wydaje mi się nieco groteskowy, lecz cóż... 


A propos groteski: te dwie panienki chyba bez kłopotu mogłby liczyć na angaż do Lśnienia Kubricka

Publiczny plac(yk?) straceń w Edo (znaczy się, dawnym Tokio). Tak, to jest ludzka głowa.


Aha! Szczególnie urocze są ręcznie kolorowane odbitki.
Plus, zawsze zastanawiało mnie JAK U DIABŁA SIĘ DO CZEGOŚ TAKIEGO WSIADA?


A to chyba moje ulubione zdjęcie. 
Daję słowo, gdybym była żółta  gdybym żyła na przełomie XIXgo i XXgo wieku w Japonii to wyglądałabym dokładnie tak!
Czytam: jak wyżej
Słucham: Diorama - Refugee
Dokonania: Nie dość, że Małż zapamiętale programuje to jeszcze zapędza mnie do niewolniczej pracy. Muszę rysować mu do tej jego aplikacji jakieś statki, koła sterowe, Nelsony i nie wiadomo co jeszcze...


O takie na przykład...
JA NIC NIE WIEM O ŻAGLOWCACH!!!
Fun Fact:  A żeby nie było, że uprawiam bezprzykładny eskapizm od posttrzęsieniowej rzeczywistości: moje zdjęcia z Japonii ca. 2011:
Poczta prosi, żeby oszczędzać prąd w związku z przeciążeniem sieci, spowodowanym min. odłączeniem Fukushimy 1
Plakat w sąsiadującej z nami kwiaciarni, apelujący u pomoc (także kwiatową) dla regionów dotkniętych tsunami. Bardzo podoba mi się hasło “Cheer Tōhoku”

piątek, 25 marca 2011

Japanese Girl Power + Wiosenne Porządki



Niniejszy wpis dedykuję Kajusowi - mojemu ulubionemu Wojującemu Feminście.
 Albowiem, uwaga, uwaga: dziś będzie wiele o MM (Mocy Macicy)


          Najszanowniejsi! Chciałabym oficjalnie uczcić fakt, iż dwa dni temu, pierwszy raz od dawna, udało mi się włączyć gazetę.pl i nie zobaczyć NIGDZIE informacji, jakoby Japonię i Japończyków czekała wkrótce prewencyjna eksterminacja, mająca na celu uchronienie reszty świata przed ŚMIERCIONOŚNYM PROMIENIOWANIEM OMEGA. Dlatego, ku chwale odradzającej się (miejmy nadzieję) normalności, pragnę dzisiaj, za jednym zamachem, nadrobić piętrzące się zaległości w cyklach “Ciekawi Japończycy” oraz “Kącik telewizyjny”. Przez kryzys atomowy trochę mi się oba biedactwa rozjechały, a po stokroć wolę pisać o nich, niż o poziomach izotopów jodu w wodzie w Tokio... Zatem do dzieła!
          Dzisiejszemu oddcinkowi Ciekawych Japończyków, patronuje literka F, jak FEMINISTKI. Pora bowiem przedstawić Wam dwie panie, które (podobnie jak pewna 77-letnia instruktorka karate, zatrudniona, żeby dać wycisk chłopcom z włoskiej armii), udowadniają, jak bardzo nieprawdziwy jest obaz uległej, japońskiej kobiety. 

Renhō Murata (蓮舫村田), ur. 1967
         Jeśli przychodzi mi do głowy jakakolwiek rzecz, za którą możemy być wdzięczni ostatniemu trzęsieniu, to to, że dzięki niemu dowiedzieliśmy się z Małżem, kim jest Renhō Murata. Owa pani (znana powszechnie po prostu jako Renhō) pełni w Ryżowym Kraju funkcję Ministra do Spraw Reform Administracyjnych (pełna japońska nazwa funkcji Renhō brzmi: Tokumeitantōdaijin (特命担当大臣), czyli ‘Minister Stanu ds. Misji Specjalnych'... zaprawdę, jakakolwiek próba reformy administracyjnej w Żółtym Kraju zasługuje na miano ‘misji specjalnej’ - jeśli nie ‘mission impossible’...)


Tak wyglądała Renhō, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy ją na ekranie telewizornii. W bojowym pasiaku, bez makijażu z zatroskaną miną... a Małż i tak robił do niej maślane oczy!
          Mam nadzieję, że nie muszę Wam tłumaczyć, jak wyjątkową sprawą jest obecność w japońskim rządzie (będącym raczej radą nobliwych starszych panów) kobiety i to jeszcze tak młodej. Na dodatek niewiele wskazuje, żeby piękna Renhō zawdzięczała poparcie wyborców (prawie dwa miliony głosów w wyborach do senatu 2010 - najwyższy wynik zarejstrowany w historii japońskiej demokracji!) tylko swojej proporcjonalnej i jakże uroczej twarzy.
          Urodzona w pół-japońskiej pół-tajwańskiej rodzinie, na japońskie obywatelstwo Murata musiała czekać do roku 1985, kiedy to w życie weszła ustawa, według której żółtą narodowość można było odziedziczyć nie tylko po ojcu, lecz także po matce. W 1990 roku Renhō skończyła prawo na uniwersytecie Aoyama Gakuin. Wcześniej (jak sporo młodych, żółtych prawniczek w latach 90-tych) zaczęła mało związaną z wyuczonym zawodem karierę: została modelką, twarzą marki Clarion, producenta... samochodowych zestawów audio (!). Ten występ przebił jej drogę do mediów, gdzie od roku 1988 udzielała się jako reporterka.
          W 1993 roku, trafiła do telewizji Asahi, dla której relacjonowała między innymi wielkie trzęsienie ziemii w Kobe (1995). W drugiej połowie lat 90-tych zdecydowała się na przerwę w karierze, wyszła za mąż oraz, niejako przy okazji, ukończyła drugi kierunek studiów w Pekinie. Na ekrany telewizyjne wróciła w roku 2000, już jako komentator polityczny, z pełną znajomością chińskiego. 
         Wkrótce, trafiła pod skrzydła Japońskiej Partii Demokratycznej (民主党), z której list startowała w Tokio, dostając się do sejmu. Od tamtej pory bardzo aktywnie wypowiada się w kwestii niepodległości Tajwanu i atakuje japońską, pasywną politykę względem Chin. Nie da się ukryć, że bardzo trafia do mnie taka postawa! Drugim konikiem Renhō pozostaje ostra postawa względem korupcji, przekrętów i marnotrawstwa - jest w tym tak piękna i wdzięczna, że czasem czekam, aż zakrzyknie do jakiejś rady nadzorczej “Ukarzę Was wszystkich za unikanie podatków w imieniu księżyca!”.
          A za co najbardziej lubię Renhō? Za wielkie jaja, których wymaga w tym kraju bycie aktywną w polityce kobietą, matką, żoną, do tego z rodziny imigrantów. Power to you Renhō!

Atsuko Kudo (?), ur. ?
         Muszę przyznać, że odnalezienie jakochkolwiek wiadomości biograficznych o dzisiejszej drugiej bohaterce: Atsuko Kudo (przez fanów nazywanej Ako) okazało się ponad moje siły. Chociaż firma, której patronuje wzięła nazwę od nazwiska Ako to w tym procesie oryginalną, japońską pisownię zamieniono na アツコクド, anihilując wszelkie wskazówki co do pierwotnego zapisu. Sama Atsuko jest o wiele bardziej znana za granicą - zwłaszcza w Londynie, gdzie mieści się jej pracownia - niż w Japonii, więc poszukiwania jakichkolwiek japońskojęzycznych informacji też spełzły na niczym... Lecz nie martwcie się, jakkolwiek piszę się jej imię i kiedykolwiek się nie urodziła: z dużą dozą prawdopodobieństwa widzieliście coś, wyprodukowanego przez Ako.


Najpewniej na Lady Gadze.

albo w kampanii reklamowej MAC!
         Atsuko Kudo zajmuje się bowiem projektowaniem, szyciem oraz sprzedażą unikalnych wzorów odzieży oraz akcesoriów wykonanych w całości z lateksu. To ona była odpowiedzialna za koszmarną, czerwoną suknię, w której Lady Gaga ruszyła na audiencję z brytyjską królową. I to między innymi dzięki niestrudzonej pracy Ako lateks powoli wypełza z seks-szopów i wkrada się w świat tzw. mody wysokiej.


Naomi Campbell w magazynie Id - kostium: AK


Grace Jones, Sunday Times Style Magazine, kostium: AK


Niech kobieta, która nie chciałaby przynajmniej PRZYMIERZYĆ czegoś tak spektakularnego, pierwsza rzuci kamieniem!
         Co najbardziej mnie raduje w lateksie (oraz sposobie, w jaki podchodzi do niego Ako), to fakt, że chociaż nieprzystojnie opina kształty i kojarzy się raczej z fetyszystycznym porno (czyli sprawia wrażenie materiału ultraseksistowskiego), dziwnym trafem okazuje się, że większość mężczyzn raczej się na jego widok peszy niż podnieca... W przeciwności do kobiet, które (przynajmniej, jak wynika z mojego wywiadu środowiskowego) nader często chciałyby sobie jakiś ładnie skrojony lateksowy ciuszek potajemnie przymierzyć.
         Żeby wdziać się w gumowe ciuchy publicznie trzeba, moim zdaniem, mieć sporo pewności siebie oraz akceptacji własnego ciała . Lateksowy kombinezon można interpretować jako manifest seksualności, owszem, ale niekoniecznie podporządkowanej męskiemu spojrzeniu. Razem z ruchem new-burlesque czy butami od Bordello, sukienki od Ako mogą skutecznie służyć za uniform tych postfeministek, które nie realizują się w anty-seksualnej modzie typu Comme des Garcons.


Oh, come on! Nawet jeśli nie przemawia do Was lateks jako materiał odzieżowy: Nie wierzę, żeby jakakolwiek kobieta przy zdrowych zmysłach mogła odrzucić TAKIE pończochy!
        Hm, wśród projektów Ako mam niby upatrzoną jedną sukienkę, lecz czy jestem gotowa na pół roku oszczędzania w imię wyzwolonego feminizmu? 
Tymczasem, jeśli chcecie wiedzieć więcej:
- dla tych, którzy preferują wojowniczy feminizm polityczny: oficjalna strona Renhō
- dla tych, którzy wolą feminizm w wersji modno-lateksowej: internetowy butik Atsuko Kudo
***
Kącik Telewizyjny vol. 5
Wiosenne porządki, czyli ‘Żegnaj Doktorku, Witaj Jeremy’...
           

          Spory kawał serialowej wiosny już minął, przegapiłam szansę opisania, co mi się podobało a co nie, lecz sądzę, że jakoś możecie bez tej wiedzy żyć. Dzisiaj w kąciku telewizyjnym: osobiste ramówkowe porządki.
        Nie ukrywam, że bardzo ekscytuje mnie kilka kwietniowych premier serialowych (The Borgias, Game of Thrones, you name it), lecz oczekiwanie na nie ma słodko-gorzki wymiar. Jak bowiem wiadomo, jest pewien limit telewizorogodzin, jaki można spędzić ślepiąc w serialowe produkty, tak więc, by zrobić miejsce na nowe premiery, trzeba czasem zaorać własny harmonogram telewizyjny i wyplewić z niego chwasty. Ponieważ wiosna to dobry moment na tego typu działania, a atmosfera ogólnie  sprzyja porządkom, postanowiłam na dniach zadać sobie pytanie: co oglądam, bo naprawdę lubię, a bez czego mogłabym się zupełnie obejść. 
        Po dyskusji z Małżem oraz krótkotrwałej medytacji, zywcięskimi tytułami, kandydatami do zaorania, aka. Serialami Na Które Oficjalnie Nie Mam Już Czasu są:


House MD oraz...

Glee!
           Dwa słowa komentarza: House towarzyszy nam ze Ślubnym już bardzo długo. Stał się dla nas wręcz typem znajomego, który przychodzi w odwiedziny co poniedziałek, w kółko zabawiając nas tą samą opowieścią i tymi samymi dowcipami... lecz chociaż jego wizyty są absolutnie bezproduktywna i nużą nas już od kilku lat, to przecież nie wyrzucimy go za drzwi, bo kiedyś był taki czarujący!
          Cóż, tej wiosny jednak wyrzucamy. Dlaczego? Albowiem, według mojej opinii, zarówno House, jak i wyrzucone z nim w jednym worze na śmietnik serialowej historii Glee, cierpią na syndrom nadmiernego ukochania bohaterów przez scenarzystów.
          W przypadku Glee to nawet mało powiedziane. Dzieło to wspina się wręcz poziom spektakularnego fan-fiction, w które Brennan, Falchuck i Murphy wpisują jakieś swoje niezrealizowane fantazje życiowe. To, co na początku było rozkosznie przerysowaną zabawą z konwencją, teraz zamieniło się w krucjatę, w której twórcy serialu samozwańczo obsadzili się w roli jakiegoś głosu młodego, nonkonformistycznego pokolenia, (robiąc to z podobnym wdziękiem z jakim Katie Perry obsadziła się w roli samozwańczei ikony homoseksualistów).  Epickie porażki odcinków ‘z przesłaniem’ (czy to na temat alkoholu, czy seksu), coraz nudniejsza parada zamordowanych podle klasycznych piosenek, poprzetykanych mdłymi, nowoczesnymi hitami plus, przede wszystkim CAŁKOWITE IGNOROWANIE JAKIEJKOLIWEK EWOLUCJI BOHATERÓW ostatecznie obrzydziły mi Glee.
        Jest takie coś, co bracia Anglicy nazywają ‘character arch’ (przetłumaczmy to tu mało zgrabnie jako ‘łuk rozwoju postaci’). Dla mnie tenże ‘łuk’ stanowi kręgosłup, na którym opiera się każdy serial oraz najważniejszą rzecz, która odróznia (nowoczesny) świat serialowy od świata filmowego. Jako format, który dysponuje większą ilością czasu, serial może naświetlić swoje postacie, pokazać, jak i dlaczego się zmieniają. Im lepiej ta możliwość wykorzystana, tym lepiej serial się udaje (also: w związku z tym właśnie najlepszym serialem świata pozostaje dla mnie Six Feet Under).
         Niestety, zarówno twórcy House’a jak i Glee, w przekonaniu, że stworzyli ‘kultowe’ i uwielbiane postaci, postanowili w ogóle ich nie zmieniać. I oficjalnie zanudzili mnie na śmierć. Amen. Nigdy więcej cynicznego doktora. Nigdy więcej ofiar losu ze szkolnego chóru. Bring in the Borgias and the Starks!


A kiedy jednak odczuwam porzebę cynicznego, zgorzkniałego bohatera i jego poglądu na świat, zawsze ogę sobie załączyć protezę House MD - Harry’s Law. Kathy Bates wciąga Hugh’a Lauriego nosem i nawet tego nie zauważa.

środa, 23 marca 2011

Pimp my Homeland


          Dzisiaj, że użyję obmierzłej frazeologii gazetek modowych, “FOCUS NA POLSKĘ”. Jeśli chcecie przeczytać coś bardziej japońskiego (na przykład relację z naszej wizyty w fabryce Toyoty w Nagoi) polecam Waszej uwadze blog Ślubnego*
          Zgodnie z przewidywaniami, wróciliśmy do Tokio. Budynek, w którym mieszkamy nadal raz na kilka godzin drga jak gigantyczny żelek, kolebany wstrząsami wtórnymi. W Fukushimie 1 ciągle coś bulgota i paruje, lecz mam naprawdę mocne postanowienie nie poświęcać tej sprawie więcej czasu, niźli okaże się koniecznie. Gdybyście bardzo chceli posłuchać czegoś na rzeczony temat, proponuję tego Pana - o ile jeszcze się z nim nie zetknęliście w internecie. Wszystkie białe świnie w Tokio są bardzo wdzięczne za tę odezwę.
          
          Dzisiaj zaś, zamiast walenia w atomowy bęben, przyczynek do niekończącej się dyskusji o tym jak (jeśli w ogóle) promować naszą polską ojczyznę w świecie. 
          Zaduma nad wspomnianą sprawą zdarza mi się kilka razy do roku. Tym razem zmotywowały mnie dwie sprawy: po pierwsze primo: wizyta u dzieci i w podstawówce, a po drugie primo: targi ITB.             

***
  
         Pisałam już, że 11-go marca, w  pamiętny Dzień Trzęsienia miałam akurat zakontraktowany występ na lekcji angielskiego w podstawówce na Nippori. Ponieważ rząd ostro dopłaca do programu zapoznawania japońskich maluchów z kulturą świata (i językiem angielskim), płaca była niezła a praca ograniczała się w zasadzie do przygotowania 10-minutowej prezentacji własnego kraju oraz dyskusji z małolatami, Sama dyskusja to naturalnie spore wyzwanie, bo żółte dzieci po angielsku rozumieją mniej więcej trzy słowa, lecz prawdziwym kłopotem okazała się dla mnie decyzja CO małym potworom pokazać.
Mój stolik i jedna z wielu fal maluchów, która go nawiedziła.


Jem z potworami szkolny lunch. Mniam!
          Druga wspomniana sprawa to ITB (berlińskie targi turystyczne): chyba największa tego typu impreza na świecie. W tym roku Polska otrzymała status gościa honorowego ITB. W związku z tym powstała głośno dyskutowana kampania reklamowa “Move Your Imagination”, mająca promować nasz kraj w “nowoczesny” i “nietypowy” sposób. Generalnie projekt, zrealizowany przez Platige Image, pupilka rodzimej branży reklamowej zebrał bardzo pozytywne recenzje. Nic jednak nie poradzę na to, że ja nie podzielam entuzjazmu dla idei “nowoczesnego” promowania ojczyzny, za pomocą quadów i generycznych, niezbyt-polskich krajobrazów. Zresztą moje odczucia względem całej sprawy wyraził już nader elokwentnie (chociaż krótko) Adam Wajrak w TYM felietonie. 


Piękny, polski Bór Zielony (Łeba)
           Ale od początku. Osobiście uważam Polskę za kraj dosyć turystycznie atrakcyjny. Jest to subiektywna opinia i znam wielu krajan, którzy mają odmienne zdanie, plus sądzą, że generalnie lepiej byłoby pompować pieniądze w coś innego, niż promowanie naszego państwa wśród zagranicznych globtrotterów. Faktycznie, nadwiślańska oferta turystyczno-krajoznawcza wydaje mi się bardziej atrakcyjna dla klienta mobilnego, młodego i nastawionego na “całościowy” odbiór państwa, a nie odfajkowywanie  konkretnch, ‘superwyjątkowych’ zabytków. 
          Jestem przekonana, że jako naród (oj, wielkie słowo mi się wymskło) mamy arcyciekawą histrorię, którą na dodatek, przy odrobinie wysiłku, można przystępnie przedstawić. Do tego dysponujemy olbrzymimi pokładami pięknych, wyjątkowych na skalę europejską krajobrazów. Przysięgam, że niewiele jest rzeczy, które wizualnie zrobiły na mnie większe wrażenie niż mgły, podnoszące się o zmierzchu znad doliny Wisły, które golądam za każdym razem wracając od rodziny w świętokrzyskiem.
         Owszem, ‘polskie pola i lasy’ brzmią jak oklepana mantra, ale są rzeczywiście piękne. I prawdą jest, że większość Polaków pała nienawiścią do obrazka przysłowiowej “wierzby płaczącej” ale, uwierzcie mi, ta wierzba nprawdę robi wrażenie na obcokrajowcach. Wiem, bo pokazywałam. Wielki las, po którym podobno można chodzić do woli oraz widok olbrzymiego pola maków, plaskatego po horyzont (dzięki Wolffie za tę sugestię!) okazały się czymś sensacyjnym dla japońskich szkrabów. (A japońskie szkraby, których zmysły na codzień epeatowane są pokemonami i innymi pokrakami na prawdę trudno oszołomić!)


Janusz Gajos i panna Buzkówna w Zemście Wajdy
          Drugą po krajobrazach sprawą, którą chyba traktujemy troszkę po macoszemu są nasze tradycyjne stroje. Najsampierw: szlacheckie. Można myśleć co się chce o tandemie Wajda-Zachwatowicz (ja akurat muszę myśleć dobrze, w końcu ufundowali mi w Krakowie centrum Manggha), lecz zarówno Panu Tadeuszowi jak i Zemście trzeba oddać respekt na poziomie kostiumów. Żupany, suknie, czapy i karabele to coś bez precedensu w modzie światowej - pięknie podkreślają sarmacką sylwetkę i nie uciekają przed ekstrawaganckim doborem fasonów oraz materiałów. To, że obraz grubaska z wąsem w futrzanej czapie jest dla nas raczej czymś wstydliwym niż powodem do dumy pozostaje dla mnei niezrozumiałe. (Ale może za dużo naczytałam się Rymkiewicza i sarmacja uderza mi do łba..)
           Oprócz strojów szlacheckich pozostaje oczywiście wątek ubrań regionalnych, najczęściej dotkniętych na amen klątwą Cepelii i skojarzeniami z paradami polonusów w Chicago. Cóż, muszę przyznać, że dopiero Japonia otworzyła mi oczy na to, jak niecnie traktujemy nasze tradycyjne stroje. Japończycy mają respekt nie tylko dla formanych kimon i letnich yukat, ale także dla tradycyjnych strojów roboczych. One żyją tu na ulicach, oraz wszelkiego rodzaju oficjalnych okazjach i ich noszenie w żadnym wypadku nie kojarzy się z jakimkolwiek ‘obciachem’.
          A jeśli absolutnie nie wierzycie w piękno łowickiego pasiaka czy krakowskiej sukmany, pozwólcie, że zwrócę Waszą uwagę na projekt Piotra  Sikory (zdjęcia) i Piotra Bednarczyka (stylizacja) Granice. Część zdjęć przedrukowano w Wysokich Obcasach i jest to do dziś mój ulubiony numer tego dodatku do GW.


Pomysł był prosty - sfotografować i wystylizować regionalne ubrania, jak projekty haute couture...


...a do roli modeli zaprosić ludzi różnych ras i wyznań.


Efekt jest wspaniały!


Każde zdjęcie ma w sobie “coś”. Wystawa jeździła po całym świecie - bardzo bym chciała dostać gdzieś jej katalog - mam nadzieję, że ostały się jeszcze jakieś w warszawskim Muzeum Etnograficznym!
          I proszę. Miał być ledwie przyczynek do dyskusji, a wykluł się kolejny tzw. rancior. Nic jednak nie poradzę, sprawa budzi we mnie silne emocje... A co Wy myślicie o sposobach na promowanie Polski/rodzimych krajobrazów/mody historycznej i regionalnej


Aha, jak wiadomo najpiękniejszym strojem regionalnym jest strój krakowski. 
A najlepszym wieczorem (dniem?) panieńskim był mój wieczór panieński!
*/ Ok, muszę napisać o jednej rzeczy, której Małż nie uwzględnił w swojej relacji z muzeum Toyoty:


Mój urobiony robot. Zajmuje się montowaniem wkładów do automatucznych ołówków. Bardzo, bardzo, bardzo szybko.
Czytam: Japan Fashion Now red. Valerie Steele. Chociaż okładka jest mocno przerażająca, to mój quest przeczytania jak największej ilości książek Valerie Steele doprowadził do zakupu również tego wydawnictwa. Dopiero zaczęłam czytać, ale na razie wygląda to bardzo dobrze!
Słucham: In Strict Confidence - Wintermoon
Dokonania: Podobno dostaliśmy akademik. Wprowadzamy się pierwszego kwietnia. Mam nadzieję, że to nie jakiś żart primaaprilisowy
Fun Fact Apel: Japonia jest bogatym krajem, ale każdy datek dla ludzi dotkniętych efektami tsunami na pewno się przyda. Jesteście duzi i jeśli się postaracie znajdziecie w internecie chociażby PAH albo Caritas. Jeśli jednak chcecie wesprzeć Żółtą Krainę w pięknym, modowym stylu, polecam inicjatywę Atsuko Kudo. 100% zysku będzie przekazane na konto japońskiego Czerwonego Krzyża. A więcej o Atsuko w kolejnej notce.
PS. 



100 lat Adonisie! Wczoraj większość dnia byliśmy w podróży i nie zadzwoniliśmy. Shame on us...

niedziela, 20 marca 2011

Hańba w Nagoi


czyli ‘I don’t think we’re in Kansas Kantō anymore.’

          Stało się. Zbiegliśmy z Tokio, okrywając naszą rodzinę sromotą na pięć pokoleń wstecz i pięć pokoleń w przód. (Właśnie tak to wygląda z punktu widzenia mego Małża, który najchętniej siedziałby w stolicy Japonii najbliższy rok, tylko po to, żeby udowodnić wszystkim, że WCALE NIE MIELI RACJI I PRZEZ CAŁY CZAS BYŁO ZUPEŁNIE BEZPIECZNIE)... Przed weekendem poziom mojego prywatnego stresu, wynikający z codziennych kilkukrotnych telefonów Mamy, szeptanych plotek od znajomych znajomych, zupełnie niepotwierdzonych doniesień z zagranicy, świadkowania niekończącemu się exodosowi obcokrajowców z Tokio etc... otóż tenże poziom stresu osiągnął punkt wrzenia. Ponieważ obiecaliśmy sobie z Misiem, że jeśli coś w kwestii elektrowni zmieni się na gorsze, oddalimy się w okolicę Nagoi, to kiedy IAEA przekwalifikowała w piątek katastrofę w Fukushimie I z ‘czwórki’ na ‘piątkę’ w skali INES, dyktatorsko (i mocno wbrew Ślubnemu) uznałam, że oto objawił nam się powód, by na długi weekend oddalić się z Tokio.
         Wyskrobałam maila do biura studenckiego (dostaliśmy polecenie, żeby meldować o każdym swoim przemieszczaniu się), wymusiłam na Mamie, żeby na parę dni dała spokój telefonom, zarzuciłam lekturę gazety.pl i na trzy dni udałam się z Małzonkiem 300 kilometrów na południe, odzyskać równowagę ducha i ciała. 
          Czy było to tchórzliwe podpisanie się pod postawą białych świń, opuszczających Japonię, jakby była nieprzymierzając wątłą łódeczką tonącą w atomowym morzu? NIE. Czy uwierzycie mi, że nie? Bo jednak, kiedy toczyłam walizeczkę na stację kolejową (ach, gdzie te czasy podróżowania z plecakiem?), wydawało mi się, że każdy mijany Japończyk rzuca mi jakby rozczarowane spojrzenie....
***
           Lecz skoro już tu jesteśmy, pozwolicie, że zanotuję kilka słów na temat Nagoi.
          Po pierwsze Nagoja* cierpi na syndrom ‘brzydkiej siostry’. Niby na linii shinkansenu (superszybkiej kolei), między Tokio o Kioto, ale jakby nie dość atrakcyjna, żeby w niej wysiąść. Żaden przewodnik nie zachęca szczególnie do wizyty w mieście, znanym głównie jako matecznik korporacji Toyota oraz kawałek Japonii, szczególnie ważny w okresie formowania się szogunatu Tokugawów. 
          Jednak wbrew temu (a może właśnie ze względu na to), że nie jest mekką turystów Nagoja potrafi zaskoczyć. Wystarczy trochę się rozejrzeć. Dlatego przedstawiam Majonelli Foto-Przewodnik po Nagoi.


          Do miasta najłatwiej dostać się ekspresowym pociągiem. Shinkansen ma wygodniejsze fotele niż samolot, jedzie ciszej i zatrudnia grzeczniejszą obsługę. 350 kilometrów z Tokio do Nagoi pokonacie nim w niewiele ponad 90 minut.
          (Oczywiście taka przyjemność kosztuje, ale przynajmniej wiadomo, że nie dogoni nas na przykład chmura opadu radioaktywnego.)


           Najważniejszym symbolem Nagoi jest... Zamek Nagoja (duh!). Co prawda, podobnie jak większość budynków został zniszczony w czasie amerykańskich nalotów podczas drugiej wojny światowej, ale szybko go odbudowano (z dodaniem takich wygód jak na przykład winda towarowa)


         Jeśli kulturowym emblematem Nagoi jest zamek, to emblematem samego zamku są wielkie, pozłacane figury ork (orek?), umieszczone na jego dachu. Ich reprodukcje (w skali 1:1) można oglądać w całym mieście. Dzięki temu każdy ma szansę przekonać się na własne oczy, że PT rzeźbiarz najwyraźniej nigdy w życiu nie widział prawdziwej orki.

          Mniej znanym, a bardzo specyficznym, wykwitem lokalnej kultury pozostaje zamkowy boysband (nazwijmy go tu roboczo ‘Seks-samurajami’, prawdziwa nazwa to o ile mnie pamięć nie myli coś w rodzaju ‘Wojowników Nagoi’). Seks-samuraje, przebrani za najważniejszych budowniczych Zamku Nagoja, wykonują regularnie w jego okolicy numer taneczno-piosenkarski do muzyki disco. Ot, Japonia w pigułce!


     
Ja, na gościnnych występach w zespole!
       

           Jeden z ważniejszych daimyō, którym zlecono konstrukcję zamku (tak, tak, ma swój odpowiednik w ekipie ‘Seks-samurajów): Katō Kiyomasa.
           Niech o moim głębokim, japonistycznym wykształceniu (doktorat, cholerna jego mać!) świadczy to, że jedyne, co potrafiłam powiedzieć na widok tegoż pomnika to ‘UOJEJU MISIU, POPATRZ JAKĄ ON MA ŚMIESZNĄ CZAPĘ! TO CHYBA GANDALF!’. 



          Tuż koło zamku mieści się zbudowana w latach 90tych scena . Jej budynek jest zawsze otwarty i bez żadnej opłaty można tam sporo się dowiedzieć o tradycyjnym teatrze.  ... plus przymierzyć maskę!

          Drugą naczelną atrakcję Nagoi stanowi chram Atsuta - miejsce zdeponowania mojego ulubionego z trzech japońskich regaliów: MIECZA TRAWOSIECZA (!). Podczas zwiedzania zdarzyło nam się kilka szczęśliwych rzeczy: na przykład dziadek, który oprowadził nas po okolicy (w Japonii tego rodzaju wolontariat emerytów jest bardzo popularny) i porobił zdjęcia (dzięki czemu nareszcie mamy jakieś wspólne, małżeńskie fotografie z Japonii... )



        Sintoistyczne świątynie są regularnie budowane od ‘nowa’ co kilkadziesiąt lat (z wykorzystaniem tych samych planów i technik co pierwotnie). Ostatnia taka ‘rekonstrukcja’ Atsuty zakończyła się w listopadzie tego roku, więc wszystko jest jeszcze nowiutkie i pachnące cedrem!

         Na terenie chramu czci się ponad 40 kami (każdy ma osobną kapliczkę), ale największą popularnością wydaje się cieszyć bóstwo płodności. (A takie “sznury” z papierowych żurawi to popularna sintoistyczna ofiara)

          Jeśli człowiek ma czas na całodzienną wycieczkę, to warto wydostać się z Nagoi i doświadczyć atrakcji Meijimury (明治村), czyli ‘Wioski Meiji’ - swoistego połączenia Disneylandu ze skansenem. 
Ponieważ ja od najmłodszych lat przejawiam niezrozumiałą wręcz miłość do skansenów właśnie, w Meijimurze wlazłam chyba na wszystko na co można było wleźć i dotknęłam wszystkiego, czego można było dotknąć. Tu pobieram nauki w prefekturalnej szkole z początku XXgo wieku...


          ...i pozuję do fotografii z Generałem Nogi oraz Morim Ōgaiem. W tle inni ważniacy z epoki- m.in, Shimazaki Tōson i Natsume Sōseki (wszyscy są na kółkach i można ich aranżować do zdjęcia wedle woli!)

         A tu z kolei bardzo nudna, oficjalna kolacja w domu Itō Hirobumiego...

         Majzilla w swoim żywiole, prowadzi zajęcia w tokijskiej wyższej szkole... chemii (?!)  Każdy japonista, któremu ta tablica jednoznacznie kojarzy się z wykładami z antropologii, ręka w górę!

         Małż, jako książę Kinmochi Saionji, przed swoją willą w Shizuoce.

         Ja sama prowadzę historyczną ciuchcię...
       
 ...i jadę nią, uratować ukochanego z celi więzienia w Kanazawie!
        Miś z kolegami z paki. Zwróćcie uwagę na twarzowe pół-kimona, pół-pasiaki!

Główna atrakcja Wioski Meiji to przeniesione z Tokio wejście+lobby Hotelu Imperial (albo Hotelu Cesarskiego, jak kto woli), projektu F.L.Wrighta. 
Budynek jest absolutnie wspaniały, dawno nie widziałam nic tak pięknego! Niestety fizycznie nie da się zrobić zdjęcia, które oddawałoby sprawiedliwość jego wdziękowi. Plus w środku jest okrutnie zimno!
         Cóż, na dzisiaj tyle. W związku z tym, iż wczoraj spełnialiśmy moją zachciankę pod tytułem Meiji Mura, dzisiaj jedziemy z mężem do muzeum Toyoty. Jak będzie? Na pewno fajnie będzie! Pozdrawiamy Was wszystkich turystycznie. I tchórzliwie.
Czytam: Velda Lauder Corsets: A Modern Guide. To jedno z tych wydawnictw, które służą głównie temu, żeby ładnie wyglądały na półce. Pozorna objętość wynika głównie z 50 stron maszynopisu, przepisanych wielokrotnie w różnych konfiguracjach. Velda Lauder jest dość znaną na świecie gorseciarką, ale zamiast, za pomocą książki, użyczyć chociaż odrobiny wglądu w zaplecze swojej pracy, zajmuje się bezwstydną promocją własnej marki. Oczywiście można wyłowić kilka (skrzętnie ukrytych) informacji, lecz zasadniczo SHAME ON YOU VELDA! Plus, jeśli jeszcze raz usłyszę gdzieś frazę, o tym, że coś (niekoniecznie gorset) ‘uwalnia w kobiecie WEWNĘTRZNĄ BOGINIĘ’ to się zerzygam.
Słucham: Niczego nie słucham.
Dokonania: Brak. Jestem turystą, turyści nie mają dokonań.
Fun Fact: Nagoja to jedno z nielicznych japońskich miast, które nie zadłużyły się w okresie  ekonomicznej “bańki mydlanej” i mają stabilną relację dochody:kredyty
*/ Uwaga w związku z pisownią: nazwa Nagoja funkcjonuje już w języku polskim, podobnie jak Tokio czy Kioto. Czy, jeśli nadarzy się okazja moglibyście się (ZWŁASZCZA WY JAPONIŚCI!) powstrzymać przed zapisywaniem jej, jako Nagoya (do spółki z ‘Tokyem’ i ‘Kyotem’)?