czwartek, 29 września 2011

Spaleni Słońcem



...czyli obiecany ciąg dalszy przygód okołoosaczańskich.
         Dzień dobry. Jak za pewne zauważyliście, blogger zaproponował mi właśnie swój nowy, lepszy blogo-szblon. Nie ukrywam, całkiem mi się on podoba, więc przez kilka kolejnych aktualizacji będę eksperymentować z suwakami, usiłując dostosować zrewolucjonizowany wygląd Długiej Nogi do własnych preferencji. Oznacza to ni mniej ni więcej, tylko rozjechane teksty, ilustracje do góry nogami oraz znikające/pojawiające się losowo elementy. Bądźcie dzielni i nie zrażajcie się tymi wybojami. Aha, postawiłam sobie również za cel zrobienie porządnego, graficznego nagłówka. Będzie piękny i będzie zawierał buciki Aoi Kotsuhiroi.
        Tymczasem, trzy słowa na temat tego, co jeszcze spotkało nas podczas pobytu w Osace. Po pierwsze, natknęliśmy się na niezapowiedzianą obsesję Mamzilli, która postawiła sobie za cel dotarcie do chramu w Ise, oddalonego od miasta o, bagatela, 200 kilometrów. Na nic zdały się nasze przekonywania, że jazda do Ise jest kosztochłonna, czasochłonna, a na miejscu osoba nie obeznana z shintoizmem zobaczy coś, co wyda się jej po prostu dwoma stodołami (do których nie można wejść, ani których nie można sfotografować). Niestety, Mamzilla, jak już kiedyś pisałam, jest mentalnym czołgiem i kiedy już się na coś zdecyduje, nie sposób jej przekonać do zmiany zdania. Stało się zatem - pół dnia spędziliśmy w pociągu po to, by zobaczyć miejsce, gdzie czci się samą Amaterasu, boginię słońca i patronkę rodu cesarskiego. Podobno, gdzieś tam, głęboko wewnątrz chramu, pod stoma warstwami ceremonialnej tkaniny (pod którą nikomu nie wolno zaglądać) znajduje się także święte lustro - jedno z trzech regaliów cesarskich.


Ja przy bramie do wewnętrznego kompleksu (内宮) Ise. Bogini słońca wyraźnie wyczuła mój nie dość pełen szacunku nastrój i postanowiła mię ukarać ostrym udarem, ze specjalnym uwzględnieniem usmażenia mojego dekoltu na purpurowy kolor.

Zdjęcie jednego z właściwych budynków chramowych, czy też jego części, widocznej zza tzw. ‘płota’. Dla białego profana najciekawszym elementem chramu Ise jest to, że wszystkie święte budynki odbudowuje się tu od fundamentów co 20 lat. Przynajmniej tak podają przewodniki, prawda jest jednak trochę inna. Miejsca czci stawia się metodą, jakby płodozmianu’ ‘Zmodernizowana’ wersja, powstaje jeszcze przed upływem ‘daty ważności’ wersji starej, na parceli tuż obok. W dzień, kiedy mija 20 rocznica otwarcia zużytego chramu, po prostu poświęca się nowy, już czekający pięć metrów dalej. Po rozłożeniu poprzednika, miejsce na którym stał staje się polem konstrukcji kolejnej emenacji chramu. Sprytne, co?

Drugą największą po Ise atrakcją turystyczną okolicy są dwie skały związane sznurkiem w mieście Futami, czyli tak zwane Meoto Iwa (夫婦岩). I kid you not, wielkie wycieczki ściągają, by obejrzeć dwa kloce, związane ważącym ponad tonę splotem słomy ryżowej. Oczywiście stoi za tym filozofia, głosząca, skały reprezentują Izanagi i Izanami, świętych rodziców wszystkich 6 milionów bóstw shintō, ale, jak na tak wielką legendę, widok prezentują sobą raczej skromny (zwłaszcza, że na wszystkich zdjęciach w albumach fotografowane są nie w skali, żeby nie ujawniać, jak niewielkie mają rozmiary). Anyhows, w shintō nie ma ważniejszego symbolu małżeństwa, więc zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Małż, jak widać, zachwycony.


Z samej Osaki polecić możemy turystyczne standardy, czyli widok na miasto z kompleksu Floating Gardens na Umeda Sky Building....


...oraz betonowy zamek, odbudowany w 1931, bez żadnego szacunku dla oryginalnych materiałów, czy planów.

(tu, w ramach parytetów, ja jako feudalny pan - Toyotomi Hideyoshi, budowniczy osackiego zamku - a Małż jako pani samurajowa. Żeby nikt nie zarzucił nam stereotypizacji płciowej)

I obowiązkowy, kącik Mamzilli w pełnym szale i wyposażeniu bojowym!
         Musicie wybaczyć, że z obrazkami i informacjami tak tym razem marnie, (na notkę nie zdążyło na przykład załapać się przeurocze miasto Kobe, jedyne miejsce w Japonii, gdzie można zobaczyć dużo przyzwoitej, nowoczesnej archotektury mieszkalnej i użytkowej)... Cóż, wszystko to wina Mamzilli. Mamzilla chce nas zamordować swoim tempem zwiedzania.
        
Czytam: Janina Paradowska - A chciałam być aktorką... Wywiad rzeka z ulubienicą Małża, znaną w naszym domu po prostu jako JANINA. Czytam z braku laku, ale dowiedziałam się między innymi, że JANINIE, podobnie jak mnie, zdarzało się w latach pacholęcych wypasać krowy. 
Słucham: Tori Amos - Digital Ghost
Dokonania: Nareszcie! Po roku uczęszczania do lokalnej suszarni, zostaliśmy zaliczeni do grona jej stałych klientów! Dziś pani kelnerka, przynosząc nam darmowy rosołek z rybki rzekła do nas “ohisashiburi desu”, czyli “dawno się nie widzieliśmy”. Sprawa jest wielkiej wagi, bo ta konkretn suszarnia, to nie żadna gaijin-friendly turystyczna knajpa, tylko poważna knajpa dla japońskiego ludu pracującego.
Fun Fact: Państwo J. ,którzy byli z nami w Ise, posiadali przypadkowo przy sobie ulotkę polskiego biura turystycznego (z litości nie wymienię nazwy), które ma w ofercie tygodniowe wycieczki po Japonii z wieloma atrakcjami, w jakże przystępnej cenie 18,000 złotych. Wiem, że biuro podróży to nie Caritas, ale zerkając w program rzeczonej wycieczki, wyceniam, że klienci rąbani są złotych około 10,000.

poniedziałek, 26 września 2011

No to Nara!


...dzisiaj krótko, z obrazkami oraz  specjalną krypto-dedykcją dla Wolffonella!

         Dzień dobry. Po krótkiej przerwie technicznej zgłaszamy się z Osaki, drugiego najludniejszego miasta Japonii (przynajmniej jeśli aglomerację Tokio-Jokohama liczyć zusammen do kupy). Osaka, stolica Kansai, słynie z rozrywkowej atmosfery, specyficznej kuchni oraz faktu, że podczas jazdy ruchomymi schodami, stoi się tu po przeciwnej niż w Tokio stronie. Jeszcze inną cechą miasta, użyteczną dla potencjalnego turysty, pozostaje też to, iż wiele okolicznych atrakcji turystycznych znajduje się bardzo od Osaki blisko. Dlatego też (i dzięki nazi-entuzjazmowi krajoznawczemu Mamzilli) bierzemy od kilku dni udział w maratonie zwiedzania, nie pozostawiającym wiele czasu na wytwarzanie blognotek. 
          W telegraficznym skrócie donosimy zatem tylko, że nasz hotel może i nie posiada w pokojach pryszniców ale szczęśliwie dysponuje bezprzewodowym internetem i jednak można do nas mailować. Nawiasem mówiąc, zamiast rzeczonych pryszniców, mamy do dyspozycji publiczną łaźnię w starym stylu, co stanowi fajną okazję kulturoznawczą. Pokój również wybraliśmy w stylu japońskim (to jest: z futonami zamiast łóżek oraz matami tatami na podłodze). Przerabialiśmy tę opcję już kilka razy, w różnych zakresach budżetowych i możemy zdecydowanie stwierdzić, że, w miarę możliwości, należy w Japonii optować za taką właśnie, lokalną wersją noclegu, miast standardowej, zglobalizowanej opcji łóżko-klapki-telewizor.
          Anyhows, w dzisiejszej odsłonie albumu foto: sub-wycieczka do Nary, pierwszej stolicy Japonii. Skojarzenia z Gnieznem są jak najbardziej na miejscu, bo Nara jest spokojna, turyści rozłażą się po okolicznej zieleni i jakoś wizualnie zanikają, a kaliber zabytków jest spektakularny!

Tym, czym dla Krakowa są stada gołębi-sraluchów, są dla Nary stada danieli (również sraluchów), rzucających się na turystów i wymuszających pokarm.

Ja i Małż na tle narowej Atrakcji Numer 1 - pawilonu Daibutsuden w świątyni Tōdaiji. Poza największym na świecie budynkiem z drewna, zdjęcie przedstawia też rzadki obraz prawdziwej różnicy wzrostu między mną a Miśkiem, widocznej średnio raz do roku, kiedy zamiast butów na obcasie zakładam abibaski.


Ponieważ Tōdaiji jest świątynią buddyjską, można tam zaobserwować wiele specyficznie buddyjskich rytuałów, na przykład okadzanie się dymem. Ja jednak chciałabym zwrócić Waszą uwagę na kilka elementów profesjonalnej obsługi kimona, widocznych na zdjęciu. Spójrzcie na przykład, jak zręcznie pan ujął wiszący rękaw, unikając wsadzenia go w popiół, albo, jak pięknie kołnierz kimona pani układa się na karku, tworząc odpowiednik zachodniego dekoltu.

Mnich spalający tabliczki wotywne. Za nim, niewidoczny na zdjęciu, wyrasta gigantyczny, szesnastometrowy posąg Wielkiego Buddy z 752 roku. Ten akurat wielki Budda często tracił głowę w wypadkach, więc obecna pochodzi z XVII wieku.

Gros turystycznego uroku Nary stanowi park, na terenie którego rozlokowane są najważniejsze atrakcje... oraz kilka pomniejszych dziwów - na przykład tzw. Złote Cyce.

Kapłanka w chramie Kasuga z szerokim asortymentem talizmanów ochronnych do nabycia po okazyjnych cenach. Chram Kasuga to rodowy chram Fujiwarów, arcyważnego rodu z początków okresu dworskiego, stałego dostarczyciela małżonek dla Cesarza.


Tenże sam chram Kasuga i ja. Najwyraźniej blokuję drogę do drzwi oświecenia. 
BTW, ‘chram’ to wygodna nazwa, bo od razu sugeruje, że dane miejsce związane jest z shintō. Dlatego, w przypadku chramów postuluję unikania nazwy ‘świątynia’, sugerującej w Japonii związek z buddyzmem.

Tradycyjnie, dla fanów Mamzilli, świadectwo, że Mamzilla jest cała i zdrowa oraz ma się dobrze.

A propos Mamzilli - w niedzielę wysłaliśmy ją pociągiem do świątyni Itsukushima, gdzie na dzień przejęła ją A. wraz z rodzicami. Przywieźli między innymi zdjęcia z pięknej, tradycyjnej ceremonii ślubnej. Zazdrość!
        Na dziś tyle. O samej Osace, pobliskim Kobe oraz innych atrakcjach przeczytacie (miejmy nadzieję) we wpisie kolejnym!

czwartek, 22 września 2011

Tajfun - Fajfun



Nauki Majzilli
Pamiętaj, nigdy nie łącz:
1. spirytusu z wodą gazowaną
2. smalcu z czekoladą
3. ZAMSZOWYCH BOTKÓW Z TAJFUNEM


            Ponieważ wiem, jak bardzo to lubicie, pozwólcie, że podzielę się z Wami kolejną historyjką ze swej młodości. Otóż, przez kilkanaście lat, gdy pełzłam przez edukację podstawową i średnią, miałam pewne nieustające marzenie. Marzenie sprowadzało się do tego, żeby chociaż raz odwołano mi jakiekolwiek lekcje, z powodu złych warunków atmosferycznych. Niezliczoną liczbę razy wyobrażałam sobie masy śniegu, potężne wichury, ewentualnie okrutne gradobicia, które odetną mi drogę szkoły. Zazdrościłam dzieciaczkom z górskich wiosek, miasteczek czy przeróżnych Bullerbenów, o których donoszono w wiadomościach, że ich mieszkańcy nie mogą wydostać się z domów.... Na szczęście Japonia to kraj, gdzie spełniają się sny. Odkąd tu jestem, straciłam nie tylko miesiąc nauki na uczelni na rzecz trzęsienia, ale także, w dniu wczorajszym, pół dnia zajęć ze względu na tajfun. Tak, tak - dwudziesty drugi września 2011 przejdzie do historii jako dzień, w którym nawet Żaba musiała poddać się i odesłać nas do domu, w obawie przed nadchodzącym kataklizmem. 
           Zresztą chwała jej za tę decyzję, bo tylko dzięki niej dotarłam do akademika jeszcze zanim zatrzymano wszystkie pociągi i linie metra. Gdy biegiem pokonywałam ostatnie 300 metrów między stacją kolejki a wejściem do naszego budynku, lało już zdrowo.
          Naturalnie, klęska żywiołowa może powstrzymać Żabę, lecz nie jest w stanie zatrzymać mej Mammy, opętanej tourist-frenzy. Mimo braku komunikacji z resztą Tokio, postanowiliśmy ruszyć do najbliższej moliwej atrakcji Odaiby - odległego o rzut beretem muzeum, noszącego dumną nazwę: ‘Pawilon Przyszłości’. Można tam zapoznać się z najnowszymi osiągnięciami ludzkości (czy też raczej japońskości) w zakresie techno- i bio-logii. 
         ‘Pawilon przyszłości,’ na codzień zapełniony wycieczkami dzieci w wieki okołoszkolnym, tym razem, w związku z wyjątkowymi okolicznościami przyrody, okazał się błogosławienie pusty, dzięki czemu, zupełnie niezaniepokojeni coraz zacieklejszymi opadami i wiatrem na zewnątrz, zwiedziliśmy spokojnie całą ekspozycję. Nawiasem mówiąc, ekspozycja jest bardzo nowoczesna, interaktywna i niesie wiele radości dla każdego, kto choć raz bawił się jako dziecko w szalonego naukowca... Zresztą niech zdjęcia przemówią same za siebie!
          Droga powrotna do akademika trwała z zegarkiem w ręku dwie minuty, lecz zdążyliśmy podczas nich stracić oba parasole, jednego buta i resztki godności osobistej. 


Ja i Mamzilla pod obrazem satelitarnym w holu muzeum, wyraźnie ukazującym, że znajdujemy się w oku tajfunu.


Widok przekrojowy przez trzy piętra muzeum, tajfun za oknami oraz gigantyczną kulę (geoidę?) na której można wyświetlać na przykład trasy migracji tuńczyka.


ŚWINIE W KOOSMOOOSIE!!!
Kibō (希望), czyli ‘Nadzieja’. Moduł Międzynarodowej Stacji Kosmicznej autorstwa japońskich inżynierów. W muzeum zreplikowany we wzmagającej wyobraźnię skali 1:1


Kosmiczne jedzenie!


Mój ulubiony eksponat: podręczna instrukcja obsługi promu kosmicznego.


Poza częścią kosmiczną można też obejrzeć część mechaniczną i biologiczną. Tu Małż na dnie batyskafu, prezetuje postawę Dee Dee, siostry Dextera...
(Boże, czy małolaty, które to czytają w ogóle wiedzą jeszcze do czego ja piję w tych swoich porównaniach?!)


Część robotyczna ekspozycji, poza Asimo, robotycznymi pieskami i pełzakami zawiera także te oto roboty “uczące się”... CHYBA UCZĄCE SIĘ GRY W UMARŁEJ KLASIE!!!

dla fanów Mamzilli - Mamzilla manipuluje DNA


Małż zaś manipuluje sercem!

KOMUNIKAT: Od dziś do 28-go będziemy w Ōsace w hotelu Krzak, który z dużą dozą prawdopodobieństwa nie dysponuje internetem. Długa Noga może zatem nie być aktualizowana do końca przyszłego tygodnia. Bądźcie dzielni.

wtorek, 20 września 2011

Nerdus Ex (Machina)




         Kochane Misiaki! Dziś wyjątkowo zgłaszam się nie z akademika, gdzie wiatr mile smyra po nóżkach, lecz z tzw. ‘pokoju samodoskonalenia’ na kampusie. Samodoskonalenie wydaje się niezbędne w starciu z kursem językowym. Żaba uznała bowiem, że w ciągu czterech dni nie sposób kogokolwiek czegokolwiek nauczyć.  Można zatem zrobić tylko jedno: uświadomić studentom jak wielkimi są imbecylami. Tak, by przez kolejny semestr przykładali się do zakuwania, chcąc za wszelką cenę uniknąć następnej edycji upokorzeń. Krótko rzekłszy, na chwilę obecną, pragnę umrzeć i odrodzić się jako dżdżownica, muszka, patyk lub cokolwiek nienarażonego na kontakt ze wspaniałą mową japońską... 
          Właśnie z takowej (tymczasowej, mam nadzieję) niechęci do wszystkiego co żółte, skośnookie oraz obdarzone niesłyszalnym dla moich uszu i nieodtwarzalnym dla mych narządów mowy akcentem, zdecydowałam się popełnić niniejszy wpis, w którym zajmę się mędzeniem na kilka różnych spraw telewizyjnych/literackich/komputerowych, w żaden sposób nie związanych z krajem kwitnących upokorzeń lingwistycznych. Pożytek z tego taki, że wszystko, co leży mi na wątrobie załatwię w jednej notce - kto nie jest zainteresowany, może nie czytać, albo czytać wyrywkowo, albowiem ciąg logiczny między poszczególnymi rantami jest żaden. 


Sub-rant pierwszy, telewizyjny

         Po primo: jakże się cieszę, że w tym roku nie publikowałam żadnych przewidywań dotycznących prime-time Emmy! Moje prognozy mocno rozminęły się bowiem z rzeczywistością. Nie dlatego, że laureatów Emmy trudno przewidzieć. Ja po prostu liczę, że to właśnie TEN rok będzie pierwszym, kiedy kapituła wyłamie się ze schematu i nagrodzi coś nietypowego (czytaj jakiegoś mojego faworyta). Niestety, rok 2011 jeszcze nie był tym przepowiadamym przez stulecia i oczekiwanym przez pokolenia rokiem niespodzianek. Zatem, z obowiązkową uwagą, że wśród dorocznych nagród telewizyjnych od Emmy o niebo lepsze są Złote Globusy, kilka słów o tegorocznych zwycięzcach, jeśli lubicie tego typu zabawy.
Najlepszy serial dramatyczny - Mad Men. EW proponował ostatnio, żeby prawnie wykluczyć Mad Men z grupy nominantów, bo jego obecność zabija jakikolwiek suspens. Sama mogę dopisać, żeby poza MM wykluczyć każdy serial, który ma na karku więcej niż trzy sezony. Wśród potencjalnych laureatów był ledwie jeden debiutant.
Najlepszy serial komediowy - Modern Family. Nie mam uwag. MF polecałam już na łamach bloga.
Najlepszy miniserial/film telewizyjny - Downtown Abbey. ZAWSZE wygrywa coś, czego nie widziałam (nawet jeśli oglądałam pięciu na sześciu nominantów) , zawsze potem to oglądam i jestem zadowolona, więc radość! Downtown Abbey zostało też nagrodzonę za reżyserię oraz scenariusz, z czego wprost wynika, że jak tylko włodarze akademikowi odblokują internet, to ruszy w mym pokoju akcja pobieraniowa.
Najlepsza pierwszoplanowa rola męska (dramat) - Kyle Chandler. Czy to już jest znak, że powinnam jednak zacząć oglądać Friday Night Lights? Ponieważ po końcu Rescue Me otwiera się w moim harmonogramie dziura na serial o testosteronie, może spróbuję.
Najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca (dramat) - Julianna Marguilies (The Good Wife). NARESZCIE. Chociaż ta nagroda bardziej by mnie uradowała w zeszłym roku, co pozwoliłoby w tym przyznać statuetkę Mireille Enos z The Killing... Przy okazji, nie do końca rozumiem dlaczego nominacja Kathy Bates za Harry’s Law trafiła do tej kategorii.
Najlepsza pierwszoplanowa rola męska (mini) - Barry Pepper za The Kennedys. Jakże uszczęśliwiła mię ta decyzja! Jako nastolatka podkochiwałam się w Barrym Pepperze, w związku z jego rolą w Szeregowcu Ryanie (tak, tak, moi drodzy, za dawnych czasów podlotkom nie podobały się sparklujące wampiry ani Zaki Efrony, lecz mężczyżni strzelający z karabinów do czołgów!). Anyhows, byłam przekonana, że kariera tego pana zatrzymała się ostatecznie po udziale w Battlefield Earth, filmie, skonstruowanym przez samego Szatana, by łamać kariery aktorów oraz umysły widzów. Na szczęście, 10 lat później Barry powrócił i to najwyraźniej w glorii.


Takie wydruki ze starej, dwukolorowej drukarki ozdabiały moje zeszyty w późnej podstawówce. Nikt jeszcze nie słyszał wtedy o High School Musical
Najlepsza pierwszoplanowa rola damska (mini): Kate Winstlet za Mildred Pierce. Niech będzie. Chociaż, zaprawdę powiadam Wam, tak, jak istnieją tzw. exploitation movies apelujące do niskich instynktów u widza, tak samo istnieją exploitation movies skonstruowane tylko po to, by atakować snobistyczne instynkty kapituł nagród. Mildred Pierce to taki właśnie miniserial, zmontowany z pełną premedytacją i maksymalną determinacją tylko po to, żeby wcisnąć w niego jak najwięcej elementów nagrodo-gennych. Czy to źle? Niekoniecznie. Niemniej, niedooglądałam do końca, a to na pewno niedobrze.
Najlepsza męska rola drugiego planu (dramat) - Peter Dinklage za Grę o Tron. Jak powiedział Misio: “KARZEŁ!!! KARZEŁ WYGRAŁ!!!”. Wieściłam to na łamach Długiej Nogi, jeszcze zanim zobaczyłam pierwszy odcinek GoT i bardzo jestem z siebie dumna. (Choć mimo wszystko również zaskoczona, zważywszy jak mocna była konkurencja - zwłaszcza John Slattery czeka na swoją statuetkę już trochę za długo...)
Najlepsza męska rola drugiego planu (komedia) - Ty Burell za Modern Family. Bardzo z Małżem podoba nam się scenariuszowa wolta, dzięki której Phil, bohater, którego gra Burell przestał być stereotypowym tatuśkiem-imbecylem a stał się bardziej ugruntowaną postacią (chociaż nadal absolutnym dziwakiem), będącą mentalnie kimś innym niż tylko kolejnym dzieckiem swojej żony. Fajnie, że aktor skorzystał z okazji i dociągnął poziomem do Eda O’Neila.
Najlepsza męska rola drugiego planu (mini) - Guy Pearce. Każda kategoria, gdzie wygrywa Guy Pearce jest kategorią ocenianą sprawiedliwie!

Ach, Guy... (UWAGA - to NIE jest zdjęcie z Mildred Pierce)
Najlepsza reżyseria (dramat) - Martin Scorsese za pilota Boardwalk Empire. Mów co chcesz internecie ale moim zdaniem pilot do BE był ledwie rozgrzewką, a serii dobrze zrobiło wyjście z reżyserskiego cienia Scorssese i oddanie kamery w ręce innych. Poza tem jestem uprzedzona i roję sobię, że gdyby Game of Thrones trafiło do grona nominantów z odcinkiem Baelor, zamiast z pilotem, miałoby większe szanse na nagrodę. Ponieważ jednak układ kandydatów był jaki był, zmuszona jestem oddać stracony głos na Patty Jenkins i jej doskonale wykonany, mroźny, ponury pilot do The Killing.
Najlepsza reżyseria (komedia) - Michael Spinner za Halloween, odcinek Modern Family. Fantastyczny epizod, choć moim zdaniem nie zasłużył na zwycięstwo z karkołomną realizacją Beth McCarthy-Miller , której udało się nakręcić odcinek (a w zasadzie dwa, bo pierwszy dla publiczności z zachodniego a drugi dla publiczności z wschodniego wybrzeża USA) 30 Rock NA ŻYWO.
Najlepszy scenariusz (dramat) - Jason Katims za Always, finał sezonu Friday Night Lights. Wot, niespodzianka. Myślałam, że zwycięstwo rozstrzygnie się pomiędzy Benioffem i Weissem,, którzy dokonali cudów ekwilibrystyki, pisząc Baelor, (przedostatnią odsłonę Game of Thrones), a Veeną Sud, która wspięła się na wyżyny pilotem the Killing. No ale może ja po prostu mam zboczenie i kocham adaptacje und re-interpretacje a nie potrafię docenić oryginalnego scenariusza.
Najlepszy scenariusz (komedia) -  Steven Levitan i Jeffrey Richman  za Modern Family, (odc. Caught in the Act). Niby fajnie ale trochę szkoda, że nie doceniono Jeffreya Klarika oraz Davida Crane za jedyną w konkursie nominację dla Episodes, które bardzo, bardzo lubię.

Rzekłam. Czy internetsy ubogacą się moim komentarzem? NA PEWNO.


Sub-rant drugi: okołoliteracki

         Ponieważ będąc w Ojczyźnie zawsze staram się zatankować trochę rodzimej literatury, radośnie porwałam z póły w Empiku Tak jest dobrze Szczepka Twardocha. Ach, gdybymż wiedziała ileż nerwów mię to będzie kosztować. Nerwy nijak niestety nie wyniknęły z treści zbioru (bo zbiór opowadań to jest). Raczej z burzliwej reakcji na ten zbiór ze strony tzw. strefy czytelniczej. Strefa czytelnicza (głównie w osobach recenzentów) najpierw obwołała Twardocha geniuszem, a następnie wzięła się (tym razem w osobach warstwy tzw. internetowo-okołolewackiej) do tratowania go i topienia w błocie, albowiem pogarda dla rzeczy powszechnie lubianych jest wśród nas, lewoskrętków i negatorów życiodajnym tlenem bez którego nie możemy się obyć. Tym razem jednak naprawdę nie rozumiem, jak można prozy Twardocha nie kupować (z całym dobrodziejstwem inwentarza, o którym za chwilę). Oczywiście, że to literatura młoda, trochę jeszcze niedogotowana ale jakiż ma potencjał! Zaprawdę, zastanawia mnie to, jak Twardoch, z wyglądu sympatyczny polonista jest w stanie podpiąć się do takich głębii ludzkiej wściekłości i nienawiści, że Bernhardt byłby dumny. Owszem, fraza jeszcze gdzieniegdzie nierówna, metafora miejscami niedorobiona lecz jakie to mięsiste! Żadnych cynicznych okularków, ironicznych śmieszków - po prostu nic. Albo łyka się takie oto próby, albo nie. Przeczytajcie - zobaczycie. Chętnie pożyczę.
        Nawiasem mówiąc, podobają mi się zarzuty, że Szczepek jest agresywnie prawicowy, albo, że na przykład z tej swojej prawicowości zbyt intensywnie promuje heteroseksualny model związku. Co? Jak? Promować heteroseksualny model związku należy. Podobnie jak homoseksualny. Promować należy każdy dobrowolny związek!!! I nie, parytety tu nie działają. Nikt nie ma obowiązku wprowadzania do swoich opowiadań postaci gejów i lesbijek, jeśli nie odczuwa, że nie umie czegoś o nich z sensem napisać. W ogóle bardzo jestem z siebie dumna (a co!), że posiadam zdolność umożliwiającą oddzielenie pisarza od dzieła i zupełnie mnie nie wadzi to, co Twardoch pisze na swoim blogu albo w okazjonalych felietonach w Polityce. Zresztą najgorsze co mogę zarzucić jego niebeletrystycznym tekstom to, że są po prostu nudne. Cóż mię obchodzi, że pan się deklaruje jako umiarkowany prawicowiec i katolik? Przecie ja czytam (i czytać,o zgrozo, lubię) Rymkiewicza, który osobowościowo jest oszołomem i groźnym osobnikiem na pograniczu psychozy. A literaturą umie przywalić doskonałą. Może wszyscy powinniśmy wreszcie odlkeić się od przekonania, że artysta i dzieło to nieodwołalnie jedno? Zresztą to właśnie przekonanie stoi za smutną rzeczywistością, w której na terenie księgarniokawiarni Tarabuk czasem nie można usiąść, bo wszystkie stoliki są zajęte przez samotnych hipsterów siedzących przy Makach, klepiących zacięcie w klawiatury i w pocie czoła zajętych wyglądaniem na literatów. 




Sub-rant 3: growy

         W podtyradce ostatniej, specjalnie na życzenie Sznycelka (ciekawe, czy biedak doczyta) wyłuszczę szybciutko swoje doświadczenia z DeusEx Human Revolution, tym przepowiedzianym w starych księgach mesjaszem, który odnowi cerpegową ziemię. W skrócie: Nie odnowił. Niby wyrobiłam nad komputerem 50 godzin, ale było to dla mnie marniejsze 50 godzin niż te spędzone z DA2. 
        DE:HR wygląda ładnie. Nie mam problemu z jakością tekstur, modeli, animacji i whatnot. Podoba mi się dopieszczony und przemyślany styl, więc nie wymagam graficznych fajerwerków. DE:HR ładnie brzmi - muzyka z gry stanowi idealny ambientowy podkład do mieszkania Wreszcie w DE:HR sympatycznie się gra. Tylko, że stan ten trwa do czasu. I to nawet nie do pierwszego bossa (którego, o hańbo musiał mi rozplaszczyć Misiek) - bossowie i spartaczona walka nie odrzuciły mnie nawet od Alpha Protocol. Mój osobisty kryzys wiary w DeusEx:HR nastąpił około 20tej godziny grania, kiedy to, w bliżej nieokreśloy sposób, zaczęło mnie męczyć to pełzanie szybami wentylacyjnymi przez z lupką zaprojektowane poziomy. Nie wiem, może się zorientowałam, że nie mam już w jakie wszczepy inwestować. Może dotarło do mię, że fabuła już się nie rozkręci. Może się wkurzyłam, że gra o której naprawdę można powiedzieć, że jest dzieckiem pierwszego Deus Ex oraz Vampire: Bloodlines jakimś cudem nie sprawia mi, maniakalnemu fanowi obu tych tytułów, tyle frajdy, co powinna. W każdym razie, zaczęło się dobrze, a potem jakoś się rozlazło. Może gdyby wszystkie lokacje były tak odpicowane jak Sarif Industries i mieszkanie Adama. Może gdyby było więcej sekwencji “dialogowych boss-fightów”, więcej decyzji z jakimikolwiek konsenkwencjami, MNIEJ CHODŻENIA I SZCZELANIA...  a tak - meh. Próbowałam, próbowałam, chciałam, żeby mi się podobało i dupa. Więc smuteczek.
         (Aha - sytuacji nie poprawiał fakt, że po pierwszej godzinie rozgrywki musiałam się położyć bo autentycznie wzięło mnie na rzyganie od tego chyboczącego się widoku z pierwszej osoby (ostatnio gram jakoś tylko w gry z widokiem z trzeciej))

 Miś prezentuje najnowszy hit mody: elektryczny rękawek DeusEx, własność niejakiego Sznycla. W tle pani Sznyclowa (tak, tak Niedziello, teraz już tak będzie!)
Czytam: Dalej Nesbø
Słucham: Maćka M. i jego elokwentnych komantarzy do rozgrywek Starcraft 2 . Przeklinam Cię po trzykroć Chudnini, bo to Ty zaznajomiłeś mię z tym panem! Teraz odkrywam, że nagle pół mojego słownictwa (w tym, jak zauważam, początek tej notki i co najmniej trzy jej elementy) to kalki z Suchego Kanału.
Dokonania: -
Fun Fact: Na przeciwko wejścia na Todaj otworzyło właśnie podwoje Panjapońskie Towarzyswo Rejstrowania Owczarków.

niedziela, 18 września 2011

Keks, Szlochy i Rock’n’Roll



...keks weselny, szlochy ze wzruszenia, a rock’n’roll najlepszy, bo nowohucki!

          Mili Czytacze! Jeśli po 6 tygodniach nadal tu zaglądacie, witam Was czule. W piątek, zgodnie z planem powróciliśmy do Tokio, z radością odrywając, że w naszym mieszkaniu nic nie zgniło ani się nie zalęgło. W Polsce naładowaliśmy baterie, nawiedziliśmy kogo mogliśmy, 50% z nas wytańczyło się za zaległe pół roku i generalnie było nam cudnie. Jednak, jak wiadomo, “ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”, zaciskamy zatem zady i ruszamy w nowy, japoński rok (akademicki)!
         Misiek wraca do programowania (jest pewna szansa, że tym razem już za pieniądze), ja zaś od poniedziałku rozpoczynam kurs językowy ‘od świtu do zmierzchu’ pod patronatem Żaby (na który zapisałam się w przypływie szaleństwa, zeby szybko i brutalnie przyponieć sobie przed początkiem semestru japoński...).

Szybka Statystyka Podróżnicza:
Wesela: trzy
Chrzciny: raz
Obalone butle wina: ich liczba zawstydziłaby niejednego licealistę.
Zaobserwowane po przyjeździe zmiany:
  • akademikowy internet został tematycznie ograniczony, skończył się czas darmowej pornografii, nocnego hazardu i Fejsbunia. Wczoraj musiałam wspiąć się na wyżyny hakerstwa tylko po to, żeby obejrzeć ostatni odcinek Project Runway.
  • budynek koło akademika... otworzył dach. Może się wentyluje. Może zmienia w wielkiego robota. W tym kraju nigdy nie wiadomo.


No i zmiana najważniejsza: nie do końca jest tak, że nic nam się na Daibie nie zalęgło. Wygląda na to, że na najbliższe dwa tygodnie zalęgła nam się Mamma! 
Czytam: Panserhjerte Jo Nesbø. Bo na szesnastogodzinną podróż samolotem najlepsze jest szmaciane czytadło. A ja, literacki hipster pogardzam Larssonem i potajemnie podczytuję jego norweskiego bliźniaka. Bliźniak jest nawiasem mówiąc bardziej utalentowany i ma ciekawszych bohaterów.
Słucham: Summer Breeze -  w wersji Type O Negative. Bo jest lato a Type O Negative celowali w doskonałych coverach.
Achievement Unlocked: Bioware fangirl. 56 godzin spędzonych przy Dragon Age 2. W tydzień. Lecz głównie w nocy, więc świat nie wie.
Fun Fact: W dzień naszego przylotu, na Mistrzostwach Świata w rugby 2011 Japonia przegrała z Nową Zelandią 83:7. Meczu nie oglądaliśmy, bo nie zdążyliśmy ale Małż podejrzewa, że pęki Japończyków wisiały na Nowozelandczykach niczym winogrona, próbując bez skutku ich spowolnić.
PS. A kiedy pani kasjerka w Krakowie pytała mnie podczas zakupu biletu, czy nabijać także bilet powrotny to nieomal się rozszlochałam. Ach czemuż, czemuż do marca nie ma dla mnie biletów powrotnych??!!!