środa, 27 kwietnia 2011

Jajo a la japonaise



All hail the Wielkanocny Czikin!
           Nauka z ostatnich kilku dni? “Gość w dom, Bóg w dom”. To, oraz fakt, że goście, jakkolwiek mili, NAPRAWDĘ nie sprzyjają organizacji czasu. Tak więc, chociaż to jubileuszowa (SETNA, can you imagine?) notka na blogu, i chociaż podczas naszej pierwszej japońskiej wielkanocy działy się rzeczy wielkiego kalibru, zmuszona jestem zaserwować Wam jedynie skondensowany, fotograficzny skrót wydarzeń, które miały miejsce.
           Najważniejsze fakty: Święta Wielkanocne jako takie nie istnieją w Japonii (nawet w karykaturalnej formie konsumpcyjnych reklam z króliczkiem i/lub jajeczkiem), więc spędzenie ich w sposób zbliżony do polskiego stanowi tutaj pewne wyzwanie... Szczęśliwie, w sukurs przyszli nam T. i L.: sąsiedzi z dołu wyspecjalizowani w wydawaniu wykwintnych obiadów/śniadań/kolacji dla lokalnej Polonii.


Poza dobrym wychowaniem i gościnnością do organizowania podobnych imprez predestynuje ich to, że mieszkają w Japonii już dwa lata, więc zdołali sprowadzić z Polski jakże niezbędne akcesoria typu OBRUS Z WIELKANOCNYMI KURCZAKAMI


Dodatkowo oboje świetnie gotują i nie boją się dla tego gotowania poświęceń. Widoczna tu pieczeń z rozmarynem powstawała o drugiej w nocy. Po długiej i wyboistej partyjce madżonga u nas. Cud nad cuda, że rzecz była nie tylko jadalna ale nawet smaczna!

Ze względu na  rekonwalescencję (po rzeczonym wieczorze z madżongiem) my nie byliśmy w stanie ugotować niczego. Podjęliśmy się jednak misji przygotowania pisanek. Te barwione cebulą udały się nieźle. Te, które miały być różowe, po wyjęciu z garnka okazały się zielonkawo-zdechłe. (Hm, może nie trzeba było jednak dolewać do nich sosu sojowego....)


Pisanki posłużyły nam nie do spożycia, lecz do tradycyjnej wileńskiej zabawy wielkanocnej: KACZANIA JAJ.

Observe: Misiek kacza (kacze? kaczy?)  

         W wielkanocną niedzielę wreszcie odkryliśmy też do czego służy olbrzymi, pusty parking koło akademika. Okazuje się, że okazyjnie odbywają się tam imprezy pod gołym niebem. Tym razem trafiło na pokazy samochodowe, lecz podobno reguralnie można tam natrafić na przykład na zloty fanów anime. Liczymy, że będziemy kiedyś świadkami jednego z nich, albowiem byłby to, jak mawia mój Ślubny, “EPICKI MATERIAŁ NA BLOGNOTKĘ!!!”.


Wstęp na pokazy samochodowe był darmowy, pogoda piękna, więc ulegliśmy pokusie zbadania lokalnych gearheradów. Było głośno i śmierdząco, ale całkiem atrakcyjnie. Można było na przykład przekonać się, w jaki dokładnie sposób przekształcić coś takiego...


...w coś takiego!

(ewentualnie takiego!)


Pytanie do publiczności: czy ten projekt jest już skończony, czy może jednak należy go interpretować jako work-in-progress?
I tak oto minęła nam pierwsza japońska Wielkanoc!
Jak każde ojczyźniane święto wzbudziła w nas pewną tęsknote za domem i Wami, więc niniejszym nadajemy z bloga spóźnione ale serdeczne życzenia: Wesołych Świąt!


Specjalna Wielkanocna Atrakcja: Małż - Mężczyzna z Jajami.
Słucham: James Carpinello - Wanted Dead or Alive ze ścieżki dźwiękowej do Rock of Ages. W sobotę idziemy na karaoke, a to jest mój popisowy numer - muszę się przygotować!
Czytam: Marie Clayton Simplicity: How to use a Sewing Machine. I stało się. Wszystkie te sezony Project Runway wreszcie uderzyły mi do głowy!
Dokonania: To nie żart. Ten wpis naprawdę ma  numer 100.
Fun Fact: Po długiej i burzliwej dyskusji przy wielkanocnym stole wikipedia wreszcie pozwoliła nam na dobre rozstrzygnąć, że żur i barszcz biały to jednak nie to samo.
PS. THE HORROR!!! Małżowi nie podobał się drugi odcinek Game of Thrones. Drań twierdzi, że nic się w nim nie działo!

A pytanie z mojej strony brzmi tylko: czy bardziej chciałabym mieć taką sukienkę jak Sansa, czy takiego psa?

sobota, 23 kwietnia 2011

Reesu foo za Garakushii (レース·フォー·ザ·ガラクシー)



Warning! NERDS AHEAD!
           No i szczęśliwie doszusowaliśmy do weekendu wielkanocnego. Zamiast smaku jajeczno-świątecznego ma on dla nas chwilowo smak porządkowo-organizacyjny, bo w poniedziałek przylatują nasi Mili Świąteczni Goście*. W związku z ich wizytą musieliśmy wybrać się do sklepu po Czwarty Talerz, Czwarty Nóż i Czwarty Widelec, dzięki którym będziemy mogli godnie podejmować PT Gości Szpagetti Boloneze i innymi frykasami kuchni studenckiej. Mili Świąteczni Goście zasługują na szacunek i respekt, ponieważ przywożą nam z kraju najlepszy wielkanocny podarunek EVER: KABANOSY.
          Dlatego nie tylko posprzątaliśmy, ale nawet nabyliśmy drogą kupna osprzęt, dzięki któremu nasz szary, nudny balkon zamieni się na cześć Gości w arabski namiot z tysiąca i jednej nocy (szczegóły [jakże fascynujące!] wkrótce) i zamarliśmy w oczekiwaniu.
           No może nie do końca zamarliśmy.
           Prowadzimy jakieś tam życie. Życie owo toczy się wokół jednej rzeczy. I właśnie o niej będzie ta notka.


Rzeczona RZECZ
            I ja i Małż kochamy gry planszowe. Czy też ściślej mówiąc gry “stołowe” (tzw. “tejbltop” games). To nasza dawna miłość, szczycimy się, że graliśmy w gry planszowe jeszcze ZANIM stało się to cool. Jedną z kluczowych decyzji, które musieliśmy podjąć przed przyjazdem do Żółtego kraju było rozstrzygnięcie ile pudeł z “planszówkami” zabrać ze sobą (a ze względu na poweselną obfitość gier w naszej kolekcji naprawdę było z czego wybierać). Stanęło na tym, że na antypody pojadą z nami tylko dwa pudła - oba zawierające planszową “Grę o tron”. Jednak, ponieważ ten blog jest  ostatnio zdominowany przez Grę o tron, nie o niej tym razem będzie. Tak się bowiem złożyło, że w przeddzień wyjazdu dostaliśmy od przyjaciół jeszcze jedną paczuszkę, specjalnie do zabrania do Japonii: karciankę Race for the Galaxy.
            RftG jest grą idealną na wyjazdy we dwoje. Co prawda może w nią grać do czterech osób, ale frajda grania we dwójkę w niczym nie odstaje od frajdy grania w większej grupie. Ponieważ większość innych gier stołowych to pozycje “towarzyskie”, dla większego grona znajomych, do tej pory trudno było nam znaleźć coś odpowiedniego tylko dla nas. Race of the Galaxy, strategiczna karcianka w stylu Puerto Rico pasuje nam pod tym względem idealnie. Rozgrywka trwa kilkanaście minut, dzięki czemu moje ADHD nie wpływa negatywnie na szansę wygranej. Dodatkowo, jako, że rozegranie dwóch identycznych partii jest prawie niemożliwe, długowieczność gry określiłabym jako sporą. Dopiero po trzech miesiącach nieprzerwanego tłuczenia około jednej partii dziennie zaczęliśmy odczuwać pewne znużenie.
           Receptą na to znużenie okazała się japońska firma Role&Roll (Ha! I SEE WHAT YOU DID THERE!), lokalny odpowiednik polskich Wargamerów, Rebeli.pl i innych sklepów, zaopatrujących nerdów w niezbędny, nerdowy ekwipunek. Dzięki R&R odkryliśmy, że Ryżożerni także grają w gry planszowe. Skontaktowaliśmy się zatem z firmą i odkryliśmy, że nie tylko mają na składzie wszystkie trzy ekspansje do RftG ale że mają je w wersji japońskiej. Oh joy!


Specjalnie dla J. i K. od których Race’a dostaliśmy: japońskie karty do ekspansji Gathering Storm. 
             I w ten oto sposób pan kurier z paczką, zawierającą pierwsze z rozszeżeń do Race for the Galaxy, pojawił się u naszych drzwi dwa dni temu. Dziś zaprosiliśmy sąsiadów na degustację nowego nabytku. 
             Niniejszym serdecznie polecamy wszystkim (parom i nie tylko) Race for the Galaxy (w wersji japońskiej i nie tylko)! No i oczywiście jeszcze raz dziękujemy naszego Rejsa darczyńcom!

Poniżej zaś przedstawiam profity z grania w grę planszową z informatykiem:


Pełna excelowa, samolicząca się punktacja naszych rozgrywek od stycznia


... i oczywiście odpowiedni graf, ilustrujący ich tendencje
PS. Życzenia świątczne w następnym poście. Będzie to post szczególny!
Czytam: Linda Sparks The Basics of Corset Building. Niewielka, ale zawierająca zaskakująco wiele informacji książeczka na temat mechaniki gorsetu. Wystarczy żeby zrozumieć dlaczego gorsetu się nie “szyje” lecz “kosntruuje”.
Słucham: The Doors - The End. Nieszczególnie lubię Doorsów, ale ostatnio oglądaliśmy u Australijczyka na wykładzie pierwsze trzy minuty Apocalypse Now. PRZEZ GODZINĘ. And it was AWESOME.
Dokonania: W ramach cerowania niedopuszczalnych luk we własnej edukacji serialowej, wreszcie zaczeliśmy oglądać ze Ślubnym The Wire. 
Fun Fact: Japońscy studenci są NAJBEZCZELNIEJSZYMI WYKŁADOWYMI ŚPIOCHAMI na świecie. Niby jest to powszechnie znany fakt, ale dopiero kiedy zobaczy się jak młodzian w pierwszym rzędzie (żeby jeden!) wygodnie rozkłada się podczas zajęć na biurku i po około minucie już z kącika ust cieknie mu senna ślinka, można w pełni zdać sobie sprawę ze skali (i grozy) zjawiska.
---
*/Apel do Miłych Gości: Kochani, na pewno będziecie w poniedziałek bardzo zmęczeni i śpiący. Dlatego odbierzemy Was z lotniska, zabawimy konwersacją i utulimy do snu. Wieczorem macie już smacznie chrapać, BO JA BĘDĘ OGLĄDAĆ ZALEGŁY NIEDZIELNY ODCINEK GoT I NIE ZNIOSĘ, BY MI KTOŚ PRZESZKADZAŁ!!! 

wtorek, 19 kwietnia 2011

Dyktatura Hausłajfa



Jakoś tak się złożyło, że drugi semestr z rzędu zapisałam się raz w tygodniu od rana do nocy na zajęcia językowe u Żaby..... Syndrom Sztokholmski jak nic.
         Dzisiaj wpis raczej z gatunku ubogich, bo po pierwsze tkwię w niewoli Zadań Domowych* od Żaby, a po wtóre wpadłam w ciąg popkulturowy, związany z niedzielną premierą Game of Thrones. (Ciągi takie, ku irytacji mojego Małża zdarzają mi się od czasu do czasu, pod wpływem różnych elementów popkultury [ostatnie przypadki to chyba Dragon Age i okolice drugiego sezonu Lost] i objawiają tym, że przez dwa do trzech tygodni, więcej czasu niż w tzw. ‘realu’ spędzam na wszelkiego rodzaju forach/blogach and whatnot). 
           Niemniej jednak, w internetowym ciągu, czy poza nim, chciałabym odnieść się do jednego wątku z komentarzy do wpisu poprzedniego. Wygląda na to, że bardzo spodobały się Wam nasze deseczki do krojenia. Nie wiem jednak, czy jesteście świadomi, że stanowią one zaledwie mikrej wielkości przykład czegoś, co można nazwać Japońską Dyktaturą Hausłajfów. Dyktatura owa to zjawisko na tyle mocno zakorzenione w lokalnej rzeczywistości, że choć powoli układ, który Dyktaturę Hausłajfów wyprodukował przestaje być w Japonii układem obowiązującym, to jego efekty są nadal szeroko odczuwalne. Jaki  układ? Ano taki, według którego brzydsza część żółtego społeczeństwa zasuwa dwadzieścia godzin na dobę w firmach, po to, aby przynieść własnym małżonkom wypracowaną w pocie czoła gotóweczkę. Według tegoż układu Żółte Żony (ŻŻ) sprawują pełną kontrolę nad domowym budżetem. W związku z tym nie tylko wydzielają partnerom “kieszonkowe” ale przede wszystkim decydują o większości rodzinnych zakupów małego i średniego kalibru. To oczywiście czyni je modelowym klientem docelowym dla.... zasadniczo wszystkich. Supermarkety oferują dowożenie zakupów do domu przy rachunku rzędu 30 złotych. Odkurzacze są projektowane nie tylko po to, żeby dobrze wciągać śmieci, ale także żeby wygodnie się ich używało. Podobnie pralki (w Japonii nie ma domowych pralek, które ładowałoby się z boku... PRZECIEŻ WTEDY TRZEBA BY BYŁO SIĘ SCHYLIĆ!!!). Z kolei sztućce naczynia oraz inny sprzęt, w przypadku którego nie ma aż takich różnic technologicznych między firmami, z całej siły eksploatują “czynik słodkości” (zwany także “czynnikiem kawaii”). Wizyta w japońskim sklepie z AGD może Polaka przyprawić o epilepsję. Niektórzy nie wiedzą, że w widocznym spektrum światła jest aż tyle kolorów!!!
         Jedyny szkopuł w tym, iż wszelkie elektryczne urządzenia z Żółtego Kraju wymagają w Polsce przejściówek na prąd. Ale szczęśliwie, jest wiele rzeczy do obsługi których prąd nie jest potrzebny. Na przykład pewne packi do ciasta, które odnalazła w Osace Ada.
          Cóż, jak wiadomo, ja Hałsłajfem jestem marnym, więc rzeczy w estetyce kawaii hausuwaifu mam niewiele. Poniżej dwie:

Zestaw miseczek z prosiakiem.
“Nawet świnka potrafi wspiąć się na drzewo...!”
(Jeśli potrafisz dokończyć powyższe zdanie, oznacza to, że jesteśmy z tej samej generacji!)

....oraz nowonabyta walizka w kropeczki.
For those, who like to travel in style!
(Geneza: Małż zepsuł swoją poprzednią kabinówkę, więc zgodnie z logiką obrotu dóbr w małżeństwie dostał moją, a ja mogłam sobie kupić nową!)
*/ “Zadadnia Domowe”, jak dumnie to brzmi, gdy ma się 25 lat!
Czytam: Oficjalnie Gendering Modern Japanese History pod red. B. Molony i K. Uno, ale faktycznie raczej Winter is Coming i kilka innych stron/blogów/forów związanych z Game of Thrones.
Słucham: Diorama - Record Deal. Moja ajTunsowa szufla upodobała sobie tę piosenkę.
Dokonania: Failures: Popłakałam się troszeczkę na napisach początkowych Winter is Coming. No cóż, długo czekałam na tę premierę.
Fun Fact: Game of Thrones jest najlepiej sprzedającym się za granicą serialem w historii HBO! Hyhy.


I co i co? Jak Wam się podobało?
Random thoughts: 
Może troszkę przyciężkawa była ta ekspozycja, ale jakże skuteczna!
Małż (czyli moja Nieoczytana w Martinie Grupa Kontrolna) o nic mnie nie dopytywał i załapał wszystkie najważniejsze rzeczy. Pamięta nieźle kto jest czyim bratem/kumplem etc... Co prawda zapytany z nienacka jeszcze nie potrafi stwierdzić na przykład ile Ned Stark ma dzieci, lecz myślę, że po drugim odcinku będzie wiedział nie tylko to, ale nawet jak pędraki mają na imię!
(Hm, oczywiście to, że Misiek nie czytał książki ma też minusy. Nie za bardzo można z nim rozmawiać, bez narażania biedaka na spoilery. Ale za to miło się słucha jego teorii. Some of them are HIGH-LARR-IOUS!!)
Może nie wszytsko mi się podobało, ale nie mam zielonego pojęcia, jak to, co nie do końca grało można było zrobić lepiej... Ach, pomyśleć, że teraz co niedzielę będzie mnie czekać porcja GoT-owej radości! A za rok powtórka z rozrywki, bo HBO dzisiaj rano zakontraktowało drugi sezon!
Serialowy weekend z The Killing, The Borgias oraz Grą o Tron oficjalnie ogłaszam najlepiej wyglądające combo telewizyjnym EVAHR!
(Also: “WHERE’S THE IMP!?”. Z Małżem mamy mocne przekonanie, że dzieciom poniżej 16-go roku życia powinno się zakazać występowania w telewizji. Jedynym wyjątkiem od tej zasady był do tej pory  Rico Rodriguez (Manny z Modern Family). Teraz dołącza do niego Maisie Williams!)
Squeeee!

!!!
.

sobota, 16 kwietnia 2011

Zbrązowieliśmy



Brownout”, jak się niedawno dowiedzieliśmy, to coś jakby blackout, tylko nie do końca.
         Trwający kryzys w elektrowni w Fukushimie I, poza oczywistymi skutkami psychologicznymi, ewakuacją z Tokio ok. 3000 Francuzów (ach, najdzielniejszy narodzie świata!) oraz spadkiem liczby studentów zagranicznych na Todaju o przeszło 70%, ma też jeszcze jeden, prozaiczny efekt: BRAKUJE NAM PRĄDU.
           Instytucje pubiczne, prywatne firmy i pojedyńczy obywatele, bez żadnego naganiania ze strony władz, wzięły się więc do samowolnego ograniczania ilości zużywanej energii. I tak: we wszystkich budynkach odłączono większość wind, a w te, które pozostały, ludzie starają się raczej nie wsiadać...


...90% ruchomych schodów nie działa...


...pociągi i metro jeżdżą według przerzedzonych rozkładów jazdy
(czyli osiągnęły w przybliżeniu częstotliwość przejazdów metra warszawskiego)


Mmaszyna do kawy w naszym akademikowym konbini poszła na przymusowy urlop
(...THE HORROR!)

           Wagony pociągów przestały być klimatyzowane.
           We wszystkich sklepach oraz większości restauracji panuje intymny półmrok.
           Wiosenny semestr na Todaju skrócono do 12-tu tygodni, żeby sale wykładowe nie zużywały prądu w okresie wakacyjnym.
           Z dużą dozą prawdopodobieństwa zostanie wprowadzony jakiś podatek na rzecz odbudowy zniszczonych przez tsunami regionów
            Dość poruszające jest to, że nikt, ABSOLUTNIE nikt na zaistniałą sytuację nie narzeka. NIKT nie zgłasza roszczeń, nie trąbi ile to akurat jego biznes stracił w związku z klęską żywiołową i/lub brownoutem...
            Bardzo nie lubię ludzi, którzy w kółko powtarzają, jaka to Japonia jest fajna a Polska beznadziejna, lecz trzeba przyznać, że czasem porównania do tego, jak wyglądałyby w ojczyźnie reakcję na podobną katastrofę budzą we mnie pewien smutek...


A propos reakcji i ogólnie stosunku do klęsk naturalnych: na tym blogu znalazłam coś typowo japońskiego: “maskotkę tsunami”, czyli element kampani ostrzegającej przed naturalnymi zagrożeniami w prefekturze Kochi na Shikoku. Prawda, że fajna?

***
Czytam: Yup, nadal Japanese Fashion: A Cultural History. Ale skończyłam już koszmarny rozdział na temat filozofii garniturów, więc teraz powinno pójść z górki.
Słucham: Laurie Anderson - My Right Eye. Rocks and stones/ Broken bones/ Everything eventually comes cra-a-wling ho-ome/ In the night. In the night. Nie tylko słucham, ale i śpiewam. ZGROZA!!!
Dokonania: Gdzieś wczoraj w nocy,  “Dziennik Długiej Nogi” zaliczył kliknięcie numer 15.000! 


Do osiągnięcia tego wyniuku, niestety, w znacznym stopniu przyczyniło się trzęsienie.
Tak na przykład wyglądał wykres aktywności czytelniczej na blogu z feralnego 11-go marca.
Fun Fact: Zapałałam wielką miłością do pewnego małego, grubowatego (nie mylić z “gburowatego”) profesora z Australii, przez co chodzę na dwa wykłady prowadzone po angielsku. Japończycy na tych zajęciach są ucieszni.
Student A: Ale czy NAPRAWDĘ praca zaliczeniowa TEŻ ma być po angielsku?
Profesor: Tak. Nie mówię po japońsku na tyle dobrze, żeby czytać prace zaliczeniowe na poziomie uniwersyteckim. Więc proszę napiszcie po angielsku.
Sudent A: No dobrze (chwila głębokiego namysłu) A co cię stanie, jeśli ktoś JEDNAK NAPISZE PO JAPOŃSKU? 
Profesor: ... (bezcenna mina)
PS. Aha. Ponieważ nie można cały czas żyć w nastroju kryzysowym: kilka zdjęć z  “normalnej” Japonii.

Czereśnie, pakowane na sztuki, 350 złotych pudełeczko. 


超かわいい! czyli “über-słodkie”. Nasze deski do krojenia.

środa, 13 kwietnia 2011

Random Artifacts!



Plan Zajęć Na Todaju. 
+3 do organizacji czasu, +1 do lansu, -5% do szansy skutecznego przeprowadzenia Radosnego Spontana

        Wielu z Was wie, że kompulsywnie kolekcjonuję różne mało użyteczne przedmioty. Mój Małż ukuł nawet na to specjalne określenie: “cywilizacja zbieraczo-ciułacza”... Dlatego dzisiaj, z braku laku, oferuję szybki przegląd przez najnowsze tzw. ‘ajtemy’ w moim ekwipunku (‘ekuipmencie’).

Pieczątka z Natsume Sōsekim, sławnym japońskim pisarzem. 
+10 do Popularności w obrębie wydziału literatury, -10 do Popularności na pozostałych wydziałach.
Nie darzę tego pana jakimś szczególnym uwielbieniem, ale tak się składa, że jest on (na tej pieczątce) całkiem podobny do Tsubouchiego Shōyō, innego pana o którym (podobno) piszę doktorat. Dlatego pieczątka służy mi jako exlibris, przynajmniej do póki nie zamówię porządniejszego (ręka w górę każdy, kto od więcej niż pięciu lat planuje zamówienić exlibris!).
Kupiona w Meiji Murze w Nagoi.

ストラップ(sutorappu), czyli ‘zawieszki do telefonów komórkowych). 
+ 1 do Obciążenia.
Jeden z bardziej charakterystycznych elementów japońskiej kultury. Nie zdziwcie się, jeśli np. w metrze zobaczycie poważnego buisnessmana, rozmawiającego przez poważną komórkę, z której zwisają girlandy niepoważnych kutasików. Sutorappu to forma identyfikacji i każdy (nawet ci początkowo oporni) ma podczas pobytu w Japonii tendencję do obrastania w sutorappu. Sutorappu można kupić wszędzie, i mogą one przedstawiać dokładnie wszystko.
Moje ストラップ to od góry: 1/ ストラップ metra tokijskiego ze stacją Hongōsanchōme, czyli moją stacją pod uniwersytetem. 2/ stare logo firmy Toyota (jeszcze z czasów, kiedy nazywali się Toyoda) oraz 3/ Miodulla


Gumowe buty. 
+20% Water Resistance.
Podobno gumowe baleriny “luźno” (he, he) inspirowane projektami Melissy to w Polsce jakiś nowy modowy szał. Nie wiem. W Japonii posiadanie gumowego obuwia po prostu ma sens (PORA DESZCZOWA, remember?).
Plus, lubię buty, które wyglądają jak coś do zjedzenia. 

Mini-kapelusik, wzorowany na historycznym nakryciu głowy studentów Todaju.
+2 do Inteligencji, -1 do Charyzmy.
Czyż nie jest uroczy? 

Giga-kapelusz. 
+80% Sun Resistance.
I like me some hats!
Aha, Sznycelku, zwróć uwagę jak dzielnie staram się na tym zdjęciu naśladować minę Faszyn Mena!
Czytam: Wciąż Japanese Fashion: A Cultural History. Ta książka zagina czasoprzestrzeń, NIE MOGĘ JEJ SKOŃCZYĆ. Ale jest fascynująca. Składa się (mniej więcej po połowie) ze spektakularnych głupstw oraz przejawów nieprawdopodobnego geniuszu.  
Słucham: Portishead - The Rip. Plus PJ Harvey - Horses in my Dreams. Lubie obie te piosenki, bo niby są o koniach, a jednak wcale nie są o koniach.
Dokonania: Zacisnęłam zęby i zapisałam się na więcej zajęć z japońskiego do Żaby. Żaba nadal przeraża mnie do głębi mego jestestwa, lecz lepszy japoński jest mi do życia nieodwołalnie potrzebny.
Fun Fact: 94% japońskich kobiet w wieku 20-30 lat posiada torebkę Louisa Vuittona.
KĄCIK TELEWIZYJNY
/Gwoli porządku: do premiery Game of Thrones zostały cztery dni 17 godzin 34 minuty i 24 sekundy...
...zanim jednak ostatecznie przytłoczy mnie wspaniałość najnowszej produkcji HBO i zapełnię ten blog bezmyślnym wychwalaniem jej walorów, chciałabym zwrócić Waszą uwagę na inny serial, który zadebiutował z początkiem roku pierwszą, nader uroczą, a słabo rozpropagowaną, serią./


Episodes!
          Episodes to gratka dla wszystkich, którzy lubią telewizję autotematyczną - krótko mówiąc dla wszystkich, którszy na tyle kochają seriale, że pomysł serialu o serialu nie wydaje im się dziwny, lecz wspaniały!
          Mamy tu młode małżeństwo brytyjskich scenarzystów, którzy dostają zza oceanu propozycję nie do odrzucenia: znany producent chce by pracowali dla niego w Hollywood nad amerykańską wersją swojego popularnego tasiemca. Oczywiście, gdy docierają na plan okazuje się, że Hollywood ma już własne plany względem ich ukochanego dzieła. Począwszy od całkowitej zmiany.. wszystkich realiów. Do tego odtwórcą głównej roli, zamiast grubszego, starszego pana, chcą uczynić nieco wyblakłą już gwiazdę Przyjaciół - Matta LeBlanca (który w Episodes gra bezlitosny, złośliwy paszkwil na samego siebie)! Zabawne? Bardzo! Prawdziwe? Jeszcze bardziej!    
Highlight: Tamsin Greig i Stephen Mangan jako para głównych bohaterów. Brytyjczycy, zagubieni w Los Angeles o wiele bardziej niż rozbitkowie na wyspie z Lost! 
A lot like: Friends (Matt LeBlanc) + Californication (dziwactwa Hollywood) + 30 Rock (aspekty meta-serialowe)
Dla kogo: Wszystkich, którzy wychowali się na Przyjaciołach, a teraz dorośli i stali się nieco bardziej cyniczni.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Niedzielne fotostory



Specjalnie dla Was, z WNĘTRZA KOTA!!!
        
           Wraz z wiosną i nowym semestrem nasze życie na Daibie nieuniknienie nabiera tempa. Chwilowo, ekscytujący rozwój akcji wokół, zdołał nawet prześcignąć moją zdolność tejże akcji opisywania. Dlatego dzisiaj, zamiast zwyczajowego wpisu, kontynuuję eksperyment wkraczania w nowe formy wyrazu, i przedstawiam Wam nasz weekend w świeżej, odważnej i jakże atrakcyjnej formie fotostory!
Część pierwsza: wycieczki po okolicy
L., nasza akademikowa sąsiadka wyznała, że na Daibie jest wszystko i, że jak się człowiek zaprze, to nie musi wcale stąd wyjeżdżać do Tokio właściwego. Postanowiliśmy ze Ślubnym tę teorię sprawdzić. Efekt? Owszem: na wyspie Daiba jest wszystko (a nawet jeszcze trochę)... poza planem zabudowy. Mniej więcej w 2/3 terenu kompletna architektura ludzka zanika i zamienia się w (raczej nieruchawy) plan budowy. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś zaczął konstruować socjalistyczne miasto idealne, ale w pewnym momencie umarł. (Albo stracił wszystkie źródła finansowania...)


Ja, na tle jednej z wielkich, daibowych promenad (jest ich tu mnóstwo, wszystkie upiornie puste). 
Also, wciaż zapominam, że jeśli naprawdę chcę być jak Doda Elektrolux muszę zacząć na zdjęciach WCIĄGAĆ BRZUCHO!


Tak, tak, OCZYWIŚCIE, że mamy na Daibie własną Statuę Wolności. Za łysą głową mojego Ukochanego Małża widać też nasze połączenie ze stałym lądem, czyli Rainbow Bridge.


‘STOP THEM CRYING!’ Misio mój i Misie polarne apelują o ochronę klimatu!
Część druga: wielkie sprzątanie poprzedniego mieszkania! W imię depozytu!


Przez wiele lat studenckiego życia nauczyłam się, że płyn do mycia okien może służyć jako substytut dowolnego środka czyszczącego.


The infamous Vacuum-Man!
Część trzecia: Hanami
 Hanami (花見) to starojapońska tradycja grupowego upodlania się, przeprowadzanego pod pretekstem podziwiania kwitnących przez kilka wiosennych tygodni kwiatów wiśni... 

W założeniu powinno to wyglądać tak i stanowić estetyczną kontemplację...


...w praktyce wygląda tak, (albo jeszcze gorzej), kończy się kupą śmieci we wszystkich publicznych parkach Tokio oraz kilkoma ofiarami śmiertelnymi.

Jak my świętowaliśmy niestety nie mogę zobrazować, albowiem aparat się rozładował i zachowało się tylko to jedno zdjęcie UPIORNIE WIELKIEGO, japońskiego kruka, który ukradł żarcie piknikowiczom na sąsiednim stoliku.
         Z przyczyn niezależnych fotostory nie obejmuje również pamiątkowych zdjęć z lokalnej, pirackiej (sic!) knajpy, gdzie, świętując swe imieniny, pożeram szaszłyka z szabli (w Japonii restauracje tematyczne to bardzo poważna sprawa - łącznie z obsługą, która chóralnie woła klientom na powitanie ‘Ahoj!’)... Jest jednak szansa, że te akurat zdjęcia się objawią w toku tygodnia... 
***
         Czytam: Nadal Japanese Fashion: A Cultural History Slade’a. Idzie mi to jak krew z nosa, bo PT Autor uznał, że przystępne podawanie wiedzy to swego rodzaju oszustwo. Podobnie jak logiczne wykorzystanie podziału na paragrafy. I mean JUST LISTEN TO THIS: “Though it would perhaps be possible to formulate sartorial mechanisms in which ontogeny recapitulates phylogeny; sartorial modernity is, in general, defined by the extreme reactions against its core aesthetic agenda, and thus ontogenic and phylogenetic properties are largely incommensurate”. Tak, to ma sens, ale czas poświęcony na jego szukanie można byłoby lepiej spożytkować.
         Słucham: Michael Andrews, ścieżka dźwiękowa do filmu Donnie Darko. Rarely does a music fit a movie so well!
         Dokonania: Dzisiaj kupiłam na Harajuku element odzieży tak dziwny, że chyba nie ma dla niego oficjalnej nazwy!
         Fun Fact: (przepraszam, ale tym razem będzie wyjątkowo tylko dla osób znających japoński) Po masowym exodusie obcokrajowców z Tokio, spowodowanym paniką okołoatomową, swojskie określenie 外人 zostało przez lokalesów zamienione na 怖い人, ewentualnie フライト人
PS. 
Aha, jeśli przypadkowo poszukujecie sympatycznego, współczesnego kina japońskiego polecamy film Kamikadze Girls Tetsui Nakashimy. Wizualnie smakowite studium nietypowej przyjaźni samozwańczej rokokowej-lolito-księżniczki z zabitej dechami wiochy w Ibaraki, gdzie psy zadkami szczekają, z niewychowaną, rozwrzeszczaną motocyklistką (a raczej gangster-skuterzystką). Byliśmy zaskoczeni jak bardzo ten film nas z Małżem uradował! Wszystko jest tam przesadzone, przekolorowane i przedramatyzowane - but in a good way. Wystarczy wyjawić, że już w pierwszej scenie główną bohaterkę rozjeżdża ciężarówka.
(Tutaj można zobaczyć nie do końca wdzięczny amerykański trailer KG.)

PPS. Special emergency wyzwanie od Mimozy (pamiętacie Mimozę? Mimoza to moja japońska opiekunka tutaj). Panna Mimoza prosi o przetłumaczenie na japoński (względnie angielski) tego ustępu z Faleńskiego: 
Lecz, iżbyś pyszny przez względy takowe
Nie wzgardził sobie równemi,
Zrobić też każę, iż tę samą głowę
Ujrzysz u nóg twych na ziemi.
Ja coś tam naskrobałam, ale chciałabym dać jej więcej opcji. Pomożecie?