czwartek, 29 grudnia 2011

Notatnik znaleziony w barłogu



.. rozważałam też „Rękopis znaleziony w cieście”....
Anyhows, niezależnie od tytułu, garść wspomnień ze świątecznej wyprawy do Osaki.


                Do Kansai (czyli regionu Japonii, gdzie ludzie jeżdżą po złej stronie schodów oraz całą dobę witają się porannym pozdrowieniem „Ohayō gozaimasu”) powiózł nas nocny autobus, o jakże zachęcającej nazwie Eco Dream Bus. Niestety, biorąc pod uwagę, jak wyglądała nasza, rozpoczęta o 23.40 na dworcu Tokio, podróż, bardziej adekwatną nazwą byłoby ECO NIGHTMARE. Chociaż przezornie nie wybraliśmy najtańszej opcji przejazdowej (zamiast 3500 jenów, płacąc za podróż 5000), droga do Osaki okazała się traumatyczna. Jechaliśmy na piętrze autobusu, z okna ciągnęło zimnem próżni kosmicznej, pan za nami się dusił, pani obok nas kaszlała z częstotliwością 1k/m (jeden kaszl na minutę – co, w przypadku podróży trwającej osiem godzin, sumuje się do MONSTRUALNEJ LICZBY KASZLNIĘĆ). Miejsce na nogi nie istniało, autobus był chyba pomyślany dla joginów... Krótko rzekłszy, starość nie radość. Pewnie kiedyś takie warunki w ogóle by nas nie poruszyły, ale w końcu połowa z nas (Małż) nie jest już studentami.  



Tak wyglądał Miś o poranku, gdy dotarliśmy na dworzec Osaka... In all seriousness, ‘Nightmare bus’ doesn’t even begin to describe it.




Wigilię spędziliśmy w Kobe, u fellow doktoranta J. oraz  jego Żony. I.. Nakarmili nas, napoili, zabawili oraz przenocowali na malowniczym barłogu, który widzicie na zdjęciu., Barłóg składał się z: warstwy kartonów z amazona (od ziemii pieruńsko ciągnęło), maty termoizolacyjnej, podkładu pod prześcieradło, koca, wielkiej ilości koszulek J. oraz swetrów I., nas, kołderki sąsiada (któremu jesteśmy dozgonnie wdzięczni) oraz dwóch płaszczy...
 Poczułam się jak podczas zamierzchłych nocnych sesji Kultu na Żwirkach, kiedy to odgrywałam rolę niejakiej Kulawej Tatiany, rosyjskiej eksporucznik i, w ramach wczuwania się w rolę, spałam w nocy okryta jedynie-li swoim korzuchem.


Na kolację świąteczną w sam dzień Bożego Narodzenia, wprosiliśmy się do A., mej koleżanki z japonistycznej ławki, obecnie zamieszkałej w Osace, przy dworcu Fukushima (tak, tak). Za A. szalejemy z Małżem pasjami – nie tylko dlatego, że jest nadwiślańską emanacją Nigelli Lawson (I kid you not, they both have awesome recepies and even more awesome hair!).  Najedliśmy się, napiliśmy (again) i obejrzeliśmy Hikari no renesansu, osaczańską iluminację świąteczną (a przynajmniej jedną z nich). Było zimno i mucho tłoczno.

 

Iluminacja zaskoczyła nas swą psychodelicznością.




Do Tokio wróciliśmy shinkansenem (nasz prezent świąteczny dla samych siebie), w (bezskutecznej) próbie zatuszowania wrażeń z nocnego autobusu. Odjazd naszego pociągu opóźnił się o 45 minut, co niechybnie zwiastuje, że nadchodzi koniec czasów – to już drugie duże opóźnienie kolejowe w Japonii, w które wpadliśmy w ciągu ostatnich 30 dni. 

***

Na pożegnanie dostaliśmy od A. butelkę żołądkowej gorzkiej. Teraz stoi przed nami wyzwanie jak, wobec panjapońskiego deficytu napoju Sprite, przyrządzić z niej Sezon na Ogórki.
....I oby tylko takie kłopoty spotykały nas oraz Was, drodzy Czytelnicy, w nowym roku!


Czytam: Catherynne Valente Orphan’s Tales: In the Cities of Coin and Spice. Drugiej części dyptyku Valente doświadczam już na ekranie swojego Kindle’a i nie jest to proces bezbolesny. Po wyjęciu z pudełka, drań odmówił współpracy z domową siecią bezprzewodową, następnie zawiesił się, a po przymusowym wyłączeniu nie potrafiłam go włączyć bez pomocy wujcia gugla. Przewiduję, iż nasz związek może okazać się trudny.
Słucham: Diorama – Jericho Beach. Ach, Diorama... Nie pojmuję jak ta piosenka mogła nie znaleźć się na oficjalnym wydaniu Cubed. Dis. Song. Is. Pure. Genious.
Dokonania: Mogę własną osobą świadczyć o skuteczności programu C25k. Grubcio po dziewięciu tygodniach biega pięć kilometrów! Tera chyba pora przerzucić się na trening interwałowy... Żeby jednak nie było za wesoło: dzisiaj na rurze próbowałąm wykonać pierwszą figurę do góry nogami i odniosłam połowiczny sukces – w sensie, nie byłam w stanie odwrócić się łbem w dół, ale przynajmniej nie złamałam karku. Why won’t my chubby arms WORK!?!?
Fun Fact: Osaczańskie metro jest trochę depresyjne. Po pierwsze, automaty żądają wrzucenia pieniędzy, ZANIM zacznie się wybierać bilet. Po drugie, osobne wagony dla kobiet są dostępne całą dobę, a nie tylko w określonych godzinach (wysoka koncentracja zboczeńców?). Wreszcie, na każdym peronie jest gęsto od „schowków” dla ludzi, którzy niechcący spadną pod pociąg. (W sensie, „schowek” to taka wnęka w ścianie, gdzie można się ukryć przed nadjeżdżającym pociągiem, kiedy już niechcący runeliśmy na tory...)

sobota, 24 grudnia 2011

Teletubbisie pozdrawiają z Osaki!



Dla wszystkich, u których świąteczna nosalgia objawia się trudną do zrozumienia tęsknotą za naszym głosem / obliczem... specjalne wideoorędzie z Osaki!
Nagrany po całonocnej jeździe autobusem liniowym z Tokio, co widać, słychać i czuć.

Spokojnych, długich i radosnych Świąt życzy Długa Noga!

środa, 21 grudnia 2011

Idą święta…



CLICK IT.  You know you want to…


            Ponieważ ludziom zupełnie się w dupach poprzewracało  i nagle największym mejnstrimem wydaje się sarkanie na Święta, niniejszym (pozostając jak zwykle w opozycji wobec wszystkich i wszystkiego), zamierzam głosić (przed milijonami mych blogowych czytelników), iż osobiście Boże Narodzenie całkiem lubię. Lubię je zwłaszcza w Japonii. Poza niesympatycznym oderwaniem od rodziny i przyjaciół, spędzanie w Żółtym Kraju Wigilii ma bowiem same plusy.
           Konsumpcyjna gorączka nie atakuje tutaj tak intensywnie (a na pewno nie od początku listopada). Mikołajów i kolęd w aranżacjach popowych jest jakby mniej niż w Ojczyźnie. Pogoda przyjazna, niebo niebieściutkie... Koniec roku zwiastuje nie bitwa o produkty objęte promocją w Media Markt lecz wyprzedaż w Kinji, moim ulubionych ciuchlandzie. O rychłym nadejściu Gwiazdki przypomina zastany w skrzynce pocztowej formularz podatkowy z pracy. Wreszcie, zamiast Coca-colowego grubasa w czerwonym kubraku, z doklejoną siwą brodą, tokijski Santa Kloz przybiera postać  np.  odzianych w czerwone bikini und frywolne czapki (z pomponem!) tancerek, przygotowujących się w mej szkole tańca do jakiegoś wielkiego występu (Zaprawdę, jedno ich zdjęcie wstarczyłoby, żeby zrujnować cały dyskurs promujący  z pole dance jako narzędziem feministycznego wyzwolenia...).



                Zamiast karpia pożera się zaś tradycyjną lokalną potrawę Kurisumasu Kēki, czyli świąteczną bombę z bitej śmietany!

           Tuż przed Wigilią (23) przypadają Urodziny Cesarza – dzień wolny od pracy. Dlatego korzystając z okazji zamierzamy jutro wsiąść w nocny autobus do Osaki by dokonać świątecznej wizyty u znajomych. 

Na prezent świąteczny ufundowaliśmy sobie z Małżem Kindle’a (lepiej późno niż wcale). To w zasadzie oszczędność. Mniej papierowych książek = mniejsze koszta paczek do Polski przed powrotem. Tak sobie racjonalizujemy.

Życzenia zdrowia oraz pomyślności objawią się na blogu wraz z pierwszą gwiazdką!


Czytam: Nadal In the Night Garden. Jest tam tak doskonała dekonstrukcja Kopciuszka, z obrożą zamiast bucika, złym czarownikiem zamiast księcia i dobrą macochą, że ojojoj
Słucham: Wstyd się przyznać. Zmieniłam chwilowo instruktorkę tańca i zamiast do Be my lover La Bouche muszę trenować do Rihanny oraz I’m sexy and I know it. Brr 
Dokonania: Każdy ma swoją zaginioną arkę. Moją od zawsze  była rogalikokształtna czapka wojskowa, znana przeze mnie „czapką rosyjskiego soldata” (Chudy, Ty pewnie wiesz jak to się profesjonalnie nazywa). W przeddzień Wigilii, kiedy zdarzają się cuda, udało mi się ją wreszcie znaleźć i kupić. Po raz kolejny potwierdza się stara prawda, że w japońskich ciuchlandach można odgrzebać  WSZYTSKO.



Będzie trzeba z niej oczywiście poodpinać te koszmarne sowieckie przypinki, ale na razie jeszcze sobie je trochę pokontempluję.

Fun Fact: W Japonii nieustająco rozbraja mnie to, że ciągle słyszę: „Wyślę Ci to pocztą. Powinno dojść jutro”. (W opozycji do polskiego „Wolałabym nie wysyłać tego pocztą. Może dojść za miesiąc a może nie dojść wogóle”)


***

Ha! Dla tych, którzy niecnie kontestują Święta i nie są zajęci mordowaniem karpia, lepieniem pierogów ani kręceniem kutii – specjalny, długonogi odautorski komentarz do serialowych nominacji do Złotych Globusów... Rzecz długa i mętna - lektrura powinna wystarczyć do Nowego Roku!


Złote Globy 2011 – Nominacje

Taj, tak, nagrody śmierdzą i są fe, ale przecież każdy ma jakieś, które lubi bardziej od innych i uważa je za bardziej od innych miarodajne. Ja najbardziej lubię Globusy (‘...i BAFTY, nie zapominaj o BAFTACH!!!’ zakrzyknął pan Majus, wielki snob). Może dlatego, iż przyznają je krytytcy, do tego zagraniczni, którzy na hamerykańską rozrywkę spoglądają z zewnątrz i do których mniej  trafiają pewne kalibrowane pod odbiorców z USA tytuły (czytaj: Mad Men). Dodatkowo, kapituła Globusów lubi nowminować świeżynki – wystarczy spojrzeć na zestawienie kandydatów do tutułu najlepszego serialu tego roku – tylko jeden to druga seria.
(BTW:  Złote Globy w kategoriach filmowych uświadomiły mi na jakiej pustyni kinowej żyję. Nie widziałam ANI JEDNEGO  filmu z nominowanych. Dlatego na wszystkie nominacje dotyczące pełnego metrażu spuszcże zasłonę milczenia...)

Do dzieła!

Najlepszy serial dramatyczny:

Nominacje: American Horror Story, Boardwalk Empire, Boss, Game of Thrones, Homeland
Mój kandydat: Hm, napisanie tego łamie mój geekowski kręgosłup, ale naprawdę zależałoby mi na wygranej... Boardwalk Empire. Kocham Game of Thrones naiwną miłością fangirla ale prawda jest taka, że serial ma swoje problemy z przemieleniem rozpiętości książkowego materiału. Z kolei American Horror Story absolutnie mnie urzekło, ale jest programem specyficznym  i najbardziej pasuje mu nagroda dla takowego (szczęśliwie właśnie to trofeum, w kategorii Genre Drama, czyli Serial Niszowy, AHS zgarnął przedwczoraj na Satellite Awards). Homeland nie znoszę, uważam, że jego obecność w zestawieniu oraz na ustach krytyków to efekt masowego kokainowego odurzenia. Boss jest mizoginiczną projekcją, chociaż aktorsko pierwszorzędną. Boardwalk Empire w tym sezonie było niedoścignione, cudowne i wspaniałe – nigdy bym nie powiedziała, że z gansterskich fantazji wyłoni się szekspirowska tragedia. Mniam



Jack Huston - czy nikt już nigdy go nie nominuje do żadnej nagrody, tylko dlatego, że miał nieszczęście zagrać w Zmierzchu?

Gdybym miała obstawić 10$: Postawiłabym na Boss’a. Jak napisałam powyżej: mizoginistyczna projekcja – instant win.


Najlepszy serial komediowy:

Nominacje:  Enlightened, Episodes, Glee, Modern Family, New Girl
Mój kandydat: Episodes. Miło, że ktoś się wreszcie nad nim pochylił
Gdybym miała obstawić 10$: Postawiłabym na Enlightened. Bo to HBO. I stosunkowo mało śmieszne.


Najlepszy miniserial lub film telewizyjny:

Nominacje: Cinema Verite, Downton Abbey, The Hour, Mildred Pierce, Too Big to Fail
Mój kandydat: Downton Abbey
Gdybym miała obstawić 10$: Downton Abbey.


Najlepszy aktor dramatyczny:

Nominanci: Steve Buscemi (Boardwalk Empire), Bryan Cranston (Breaking Bad), Kelsey Grammer (Boss), Jeremy Irons (Borgias), Damian Lewis (Homeland)
Mój kandydat:  Kelsey Grammer. Dla niego nadal oglądam Boss, chociaż jako się rzekło to mizoginistyczna fantazja i tak dalej.
Gdybym miała obstawić10$: Wolałabym nie obstawiać. Aktor dramatyczny to najmocniej obstawiona kategoria. Ale będę się trzymać swojego typu: Kelsey Grammer.



Kelsey Grammer. Z kartoflanym noskiem też można być złoczyńcą!


Najlepsza aktorka dramatyczna:

Nominantki: Claire Danes (Homeland), Mireille Enos (The Killing), Julianna Margulies (The Good Wife), Madeleine Stowe (Revenge), Callie Thorne (Necessary Roughness)
Moja kandydatka:  Mireille Enos. Za skandaliczne uważam, że nikt jeszcze nie nagrodził jej roli, która rozbija około pół miliona szodliwych stereotypów narosłych wokół  ‘pani policjantki’.
Gdybym miała obstawić 10$: Obstawiłabym Claire Danes. Bo w powszechnej świadomości tak właśnie wygląda ‘pani policjantka’ (o, przepraszam... ‘pani agentka’). Obsesyjnie oddana swojej pracy oraz (rzecz jasna słusznej) teorii wobec podejrzanego. Atakująca cycem przełożonego,  wytrzeszczająca zapłakane oczy, trwająca cały czas na granicy psychozy, tylko przez leki trzymana na nogach. FUCK NO.



Mireille Enos... RUDE BABY W SWETRACH: TAK



Claire Danes... BLONDYNKI W GARSONKACH: NIE


Najlepszy aktor komediowy:

Nominanci: Alec Baldwin (30 rock), David Duchovny (Californication), Johnny Galecki (The Big Bang Theory), Thomas Jane (Hung), Matt LeBlanc (Episodes)
Mój kandydat: Matt LeBlanc – tak ograć samego siebie! W ogóle wejść w taki serial! Bravo!
Gdybym miała obstawić 10$: Obstawiłabym Matta LeBlanca. Potrafię być  optymistką.


Najlepsza aktorka komediowa:

Nominantki: Laura Dern (Enlightened), Zooey Deschanel (The New Girl), Tina Fey (30 rock), Laura Linney (The Big C), Amy Poehler (Parks and Recreation)
Moja kandydatka:  Laura Linney. Nadal, nieustająco, od początku The Big C. Nie gra w kółko tego samego a to tuże osiągnięcie.
Gdybym miała obstawić 10$: Obstawiłabym Laurę Dern. Bardzo przyzwoita rola i coś, czego w telewizji jeszcze nie było.


Najlepsza rola męska w miniserialu / filmie telewizyjnym

Nominanci: Hugh Bonneville (Downton Abbey), Idris Elba (Luther), William Hurt (Too Big to Fail), Bill Nighy (Page Eight), Dominic West (The Hour)
Mój kandydat: Pragnę powiedzieć, że ta kategoria sprawia mi wiele radości. Mnóstwo tu aktorów, których od dawna potajemnie miłuję i cieszę się, że wypływają na szersze wody.  Dwa nazwiska z obsady The Wire szczególnie mię cieszą. Plus me piękne, gorące uczucie wobec Billa Nighy rozciąga się nawet na jego rolę w Piratach z Karaibów. Gdyby jednak przyszło wybierać, z piskiem rozkoszy powitałabym wygraną Idrisa Elby. Co prawda obejrzałam dopiero jeden odcinek Luthera, ale w końcu cieszę się zasłużoną (nie)sławą osoby, która szeroko wypowiada się o książkach których nie czytała oraz filmach, których nie widziała. Idris zasługuję na tę nagrodę i jeszcze z pięć innych.
Gdybym miała obstawić 10$: Obstawiłabym Idrisa Elbę. Bo zasługuję na ten pisk roskoszy.



Idris Elba. Kwiiik.


Najlepsza rola kobieca w miniserialu/ filmie telewizyjnym

Nominantki:  Romola Garai (The Hour),  Diane Lane (Cinema Verite), Elizabeth McGovern (Downton Abbey), Emily Watson (Appropriate Adult), Kate Winslet (Mildred Pierce).
Moja kandydatka: Kate Winslet. Całe Mildred Pierce miało być machiną do wygenerowania jej tej nagrody, więc niech ma.
Gdybym miała obstawić 10$: Obstawiłabym Kate Winslet, chociaż z pewnym wahaniem. W końcu dwa lata temu wygrała Globusy za rolę główną  i drugoplanową (OBA. W JEDNYM ROKU). Może nie przyznają jej  kolejnej statuetki, chociażby ze strachu, że zawali jej się półka w domu.


Najlepsza męska rola drugoplanowa:

Nominanci: Peter Dinklage (Game of Thrones), Paul Giamatti (Too Big to Fail), Guy Pearce (Mildred Pierce), Tim Robbins (Cinema Verite), Eric Stonestreet (Modern Family)
Mój kandydat:  Peter Dinklage. Wcale nie moja ulubiona rola z Game of Thrones, ale skoro nie ma innych nominacji...
Gdybym miała obstawić 10$: Obstawiłabym Petera Dinklage. Nigdy nie lekceważ karła.


Najlepsza kobieca rola drugoplanowa:

Nominantki:  Jessica Lange (American Horror Story), Kelly MacDonald (Boardwalk Empire), Maggie Smith (Downton Abbey), Sofia Vergara (Modern Family), Evan Rachel Wood (Mildred Pierce).
Moja kandydatka: Ta kategoria także jest nader sympatycznie obsadzona. Lubię wszystkie panie (za wyjątkiem Evan Rachel Wood, czego potrafię tego racjonalnie wyjaśnić). Stanowczo kibicuję jednak Jessice Lange bo w AHS stworzyła nieprawdopodobną kreację – równocześnie odrażającą i  budzącą zwspółczucie.
Gdybym miała obstawić 10$: Obstawiłabym Jessicę Lange. Nie wyobrażam sobie żeby nie wygrała. A Maggie Smith, jakkolwiek cudowna, powinna być wykluczona z wszelkich konkursów aktorskich.  Podobnie jak Meryl Streep. Wszyscy już wiemy, że jest wspaniała.



Jessica Lange jako Constance Langdon. Bez dwóch zdań najlepsza rola serialowa w tym roku.

niedziela, 18 grudnia 2011

Obscena onsena



...czyli o pożytkach z gości

        Dzień dobry. Wczoraj wsadziliśmy znajomych w samolot, więc jest nadzieja, że wraz z nowym tygodniem częstotliwość blogowych zapisków się wzmoży. Tymczasem jednak raport z ostatnich dni. Zdarzyło się multum ekscytujących rzeczy (na czele dotarciem do skrzynki pocztowej z dawna przeze mnie oczekiwanej paczki z grą Dominion..)
          Jak każdy turysta odwiedzający Japonię, K. i J. mieli w planie odwiedziny w Nikkō. Ponieważ chcieliśmy wybrać się z nimi, a ledwie dwa miesiące temu byliśmy już w Nikkō z Mammą, organizując wycieczkę postanowiliśmy postawić na jakiś twist, dzięki któremu nie będzie ona odbębnianiem drugi raz z rzędu tych samych atrakcji z listy UNESCO. Twist, który wybraliśmy okazałsię mało oryginalny i stosunkowo rozpowszechniony – miast jechać i wracać tego samego dnia, zamówiliśmy nocleg w pobliskim hotelu z gorącymi źródłami. Popularność Nikkō wynika bowiem nie tylko z jego wartości turystyczno-krajoznawczej, lecz również z doskonałej bazy noclegowej w niedalekiej miejscowości Kinugawa (鬼怒川), gdzie kilkadziesiąt lat temu powstało prawdziwe zagłębie onsenowe... Na propozycję spędzenia nocy w tradycyjnym japońskim hotelu, z matami tatami na podłodze, przesuwnymi drzwiami w pokojach oraz yukatami zamiast szlafroków, znajomi przystali chętnie, kiedy kilka tygodni temu zaprezentowaliśmy im ją mailowo. Dopiero, gdy dotarli do Tokio i przystąpiliśmy do bardziej szczegółowego omawiania planu, K. spytała nagle: „TO DO TYCH ŹRÓDEŁ WCHODZI SIĘ NA GOLASA?!”
          I w tym tkwi haczyk. Ponieważ jesteśmy w Japonii już dość długo, a wcześniej oboje z Małżem odebraliśmy (w mniejszym lub większym stopniu) wykształcenie okołojaponistyczne, bardzo dużo tutejszych rzeczy przyjmujemy jako oczywiste. Jedną z nich jest istnienie oraz obsługa japońskich onsenów (to jest gorących źródeł) i otaczającej je infrastruktury. Ponieważ jednak, dzięki K., zdaliśmy sobie sprawę, że nie jest to wcale takie codzienne zjawisko, dzisiejszy wpis, na przykładzie naszym własnym, wyjaśni Wam mechanikę działania instytucji, jaką w Żóltym Kraju jest onsen.



          Najsampierw terminologia. Onsen to gorąca woda wypływająca spod ziemii. Przez inkluzję nazwa ta obejmuje także cały kompleks kąpieliskowo-noclegowy, dane żródło otaczający. Mnogość onsenów w Japonii jest, jak łatwo się domyślić, jedną z nielicznych korzyści, płynących z sejsmicznej aktywności Wysp Japońskich. Woda w onsenie nagrzewana jest z założenia naturalną energią geotermalną. Czasem wydostaje się na powierzchnie naturalnie, czasem pompuje się ją, niczym Ojciec Rydzyk, metodami sztucznymi. Różne onseny mają różny skład chemiczny oraz, w związku z tem, różne kolory, zapachy (i prawdopodobnie smaki, gdyby komuś przyszło do głowy z nich pić).
          Grupowa wyprawa z kolegami z pracy/rodziną/partnerami/znajoimymi do onsenu to w Japonii popularny sposób spędzania wolnego czasu, oraz poznawania nowych ludzi, gdzyż, jak wiadomo, nic tak nie łączy jak wspólne siedzenie nago pod chmurką w wodzie o temperaturze zupy.
          By zapewnić obsługę pielgrzymów, przybywających wymoczyć zadki, wokół onsenów od zawsze powstawały instytucje dostarczające pokarmu, noclegu oraz rozrywek. Chociaż kąpiel jest w większości miejsc dostępna za drobną opłątą (i bez wykupu opcji noclegowej), najpopularniejszym rozwiązaniem pozostaje nadal wynajęcie pokoju, dzięki czemu można pluskać się do woli.
          Chociaż onseny oraz ich otoczenie występują we wszystkich kształtach i rodzajach, najmilsza oraz najbardziej wzięta jest nadal opcja „na tradycyjno”. Nowoczesne budynki hotelowe często więc kryją w sobie szereg pokojów w stylu japońskim. Pierwszą czynnością, jaką należy wykonać po przybyciu do takiego miejsca, jest przepoczwarzenie się (za pomocą dostarczonych materiałów) w oldschoolowego Japończyka.



Małż mi się trochę rozmazał z wrażenia

        Później, w zależności od opcji żywieniowej, którą wykupiliśmy, spożywamy przebogatą japońską kolację, lub (tak jak my) sączymy darmową herbatkę i pogryzamy dostarczone przez obsługę sezonowe ciasteczka.
        Następnie, udajemy się na z dawna oczekiwaną kąpiel. Najczęściej oznacza to pobranie z pokoju ręczniczków i podpreptanie na najniższe piętro budynku, gdzie czekają łaźnie. W większości miejsc, kąpieliska podzielone są wg. płci kąpiących się – drzwi za błękitną kotarką prowadzą do części dla mężczyzn, drzwi za czerwoną do części dla kobiet. W przedsionku rozbieramy się do rosołu, zostawiając odzienie (wraz z większym ręcznikiem) w koszyczku, stajemy na zawsze obecnej wadze, oraz odsuwamy drzwi prowadzące do części właściwej. Owa część właściwa może być dowolnie rozległa i składać się z dowolnej liczby basenów – najczęściej pod dachem, ale często także w opcji najmilszej memu sercu, czyli pod gołym niebem (wtedy nazywa się to-to rotenburo [露天風呂]). 
          ZANIM wejdziemy do wody, ściskając w garści mały ręczniczek udajemy się na stanowiska „myjkowe”, gdzie dostarczonymi mydłami oraz szmaponami obmywamy cielsko z trudów podróży oraz wszelkich brudów. Dopiero namydleni, opłukani oraz ze wszech miar czyściutcy, wsuwamy się w ciepłe objęcia onsenu. Mały ręczniczek możemy namoczyć zimną wodą i umieścić na czubku głowy, by mózg się nam nie zagotował.
        Przyjemność siedzienia w onsenie jest zapewne jasna dla każdego, kto lubi saunę (zwłaszcza fińską z obowiązkowym wyskokiem do zimnego jeziora.... pozdrawiam Cię Kielu), lecz żadna doza jej opisywania nie odda sprawiedliwości temu pięknemu zjawisku, dzięki któremu Japończycy, jeden z najbardziej zestresowanych narodów świata zachowują jako-taką równowagę psychiczną. Daję słowo, cała tutejsza gospodarka stoi na tym, że w weekendy i święta jej małe, żółciutkie trybiki mogą rozjechać się na wieś i wymoczyć w ciepłej wodzie!



A oto i nasz onsen: FunamisōPołożony w tzw. „ciemnej dupie”,  w zupełnie zapomnianej przez czas i historię miejscowości Kosagoe.  Wokół stacji, poza sieciowym dinerem Gasuto nie było nic, zatem w mroku musieliśmy sami odnaleźć drogę do hotelu. Gdy już tam dotarliśmy, okazało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi, więc piskom zachwytu nie było końca. Klimat jest nieco ejtisowy i podupadły, lecz obsługa przemiłą, ceny przystępne a strona internetowa w języku languidż. Polecamy!
 Zimowe zdjęcie pochodzi stąd - podczas naszej wizyty nie było jeszcze śnieżnie lecz bardzo zależało mi, by pokazać na obrazku obłok pary – niezawodny wyznacznik, iż w pobliżu znajduje się rotenburo.



Aha, późnym wieczorem w telewizornii obejrzeliśmy wspaniały program Urutora Zōnu (Ultra Zone?), , w którym japońskie potwory kaijū (怪獣, to te godzillopodobne stwory, które w filmach fabularnych demolują miasta) uczyły widzów angielskiego.
      
Czytam: Catherynne M. Valente The Orphan’s Tales: In the Night Garden. Cudowna bajka dla dorosłych w duchu Baśni z tysiąca i jednej nocy. Rozraduje każdego miłośnika Campbella (Josepha, a nie zupy). Narracja ultraszkatułkowa, wyobraźnia nadrealistyczna oraz ogólne poczucie, że to 1000-letnia legenda, której do tej pory nie słyszeliśmy. No i nutka promatriarchalno-feministyczna... „Never put your faith in a Prince. When you require a miracle, trust in a Witch.”
Słucham Piję: Puszkowanego drinka z yuzu (japońską kwaśną cytryną) oraz miodem. Limitowany produkt sezonowy browaru Kirin.
Dokonania: Dawno już nie oglądam Glee, lecz gdy zobaczyłam TO, nie mogłam się powstrzymać:


Z okazji Glee festu w lokalnym mallu można było także nabyć cały kostium Sue Sylvester – trademarkowy czerwony dres, czarny gwizdek, megafon oraz (oczywiście) niezawodną blond perukę!

Fun Fact: Kiedy K. I J. fotografowali Wielkiego Buddę w Kamakurze, funkcja Zdjęcie z Uśmiechem ich aparatu wykryła niezawodnie, że posąg się uśmiecha!


         PS. Na koniec, zupełnie bez związku z tematem: nowa atrakcja turystyczna wyspy Daiba:


poniedziałek, 12 grudnia 2011

Memory. Find. SIARA.



...czyli Rzeczy, które robisz w Tokio będąc nawiedzonym (przez znajomych)


          Absolutnie przepraszam za braki aktualizacyjne, lecz K. i J., nasi obecni goście, okazali się bardzo (i mówię to bez cienia wyrzutu) absorbujący... Przeganiamy ich dzielnie po wszystkich oklepanych aktrakcjach stolicy Japonii,  zabieramy na karaoke z selekcją świątecznych piosenek, pasiemy żelkami i sushi (K. Narzeka, że w japońskim sushi jakoś za dużo jest ryby...), obwozimy po sklepach, muzeach oraz jadłodajniach.., a oni wciąż chcą więcej!!!

         (Turystyka, turystyką a tak naprawdę robimy jednak głównie to:)



          You win or you die.

         Anyhows, ponieważ nie samym Tokio człowiek żyje, w niedzielę, korzystając z pięknej pogody, udaliśmy się do Hakone – drugiego obok Kamakury, ulubionego miejsca weekendowych ekskursji lokalesów. Hakone, spora miejscowość niecałe 100 km na południe od Daiby, słynie po kolei z: naturalnych gorących siarczanych źródeł, wspaniałych widoków na górę Fuji oraz atrakcji przyrodniczych, w postaci wulkanicznego jeziora Ashi oraz (równie wulkanicznej) doliny Owakudani. 
         Najłatwiejszym sposobem doświadczenia tych cudów jest zakup Hakone Free Pass, opcji przewozowej, pozwalającej dojechać koleją na miejsce oraz poruszać się po okolicy egzotycznymi formami transportu, takimi jak POTWORNY PLASTIKOWY PIRACKI STATEK WYCIECZKOWY, kolejka górska w stylu dawnej kolejki na Kasprowy, czy linowa gondola, sunąca przez niebo w oparach siarczanych smrodów.



       Rzeczony statek wycieczkowy - Do abordażu, na Teutatesa!

        Dzień był cudny, aura sprzyjała – więc, co było do przewidzenia, ktoś, korzystając z tych pięknych okoliczności przyrody, postanowił rzucić się na naszej trasie pod pociąg. Poskutkowało to zatrzymaniem wszystkich kursów w stronę Hakone, lecz szcęśliwie, potęgą nad-organizacji japońskich linii kolejowych, ambaras dało się w kilkadziesiąt minut ogarnąć i do celu dotarliśmy z ledwie godzinnym opóźnieniem (oraz zwróconą dopłatą za ekspres, którym zdołąliśmy dojechać tylko do miejscowości Shin-Matsuda)

***

       Gwoli wyjaśnienia wobec tych, którzy nas już odwiedzali, a do Hakone nie zostali zabrani – najlepszym pomysłem jest jechać tam w grudniowy, ładny dzień, bo można liczyć na szansę dostrzeżenia Fuji (a nie tylko spowijającej ją mgły). Jak przekonało się już wielu nieszczęsnych turystów – poza zimą szansa na zobaczenie największej góry Japonii jest mocno nikła.



Specjalność Hakone, czyli jajo na twardo, gotowane do sczernienia skorupy w siarczonej wodzie. Smakuje jak zwykłe jajco ale przedłuża życie o siedem lat!



Siarkę do produkcji specjału wydobywa się w bardzo malowniczo położonych kopalniach, które śmierdzą pod niebiosa.



Można się do nich dostać kolejką gondolową. Rozpościerają się z niej naprawdę zapierające dech w (zatkanej siarczanym wyziewem) piersi widoki na Fuji (na wysokości nosa J.)



Fuji z jeziora..



Jezioro z Fuji... yyy.. znaczy z kolejki



...i Fuji z kopalni siary.

        Bardzo się zrelaksowaliśmy, nacieszyliśmy typową dla japońskiego grudnia Złotą Polską Jesienią, a jutro ruszamy do Nikkō.... Uuurr-ah!

Czytam: Homay King Lost in Translation: Orientalism, Cinema and the Enigmatic Signifier. Dopiero zaczęłam, więc nie jestem jeszcze w stanie stwierdzić, czy ten zbiór esejów to jakiś post-freudiański bełkot, czy też może efekt nieprawdopodobnego przebłysku geniuszu.
Słucham: Madonna – Revolver. Kursy tańca na rurze sieją spustoszenie w mojej bibliotece mp3
Dokonania:  Niech świadczą o nich liczne jak nigdy siniaki i otarcia od rury. Ostani raz wnętrze moich ud było tak sine podczas krótkiej przygody z jazdą konną.
Fun Fact: Dziś perfidnie wykorzystam ten dział na krótką deklarację serialową, albowiem źle sięczuję nie pisząc od dłuższego czasu nic na ich temat. Tak więc: 
1. American Horror Story to stanowczo najlepsza nowa rzecz w telewizji.
2. Pierwszy teaser do drugiego sezonu Game of Thrones mię się nie podoba. That said,....



3. RENLY IS THAT REALLY YOU?!!?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

I’m not a dwarf. I’m a girl!*



Ponieważ w niedzielę przylecieli nasi znajomi z Polski, dzień wcześniej świętowaliśmy ostatni wieczór tzw. ‘wolnej chaty’. Z tej okazji przemieniłam się w swe alter-ego z czasów późnego liceum: pana Majusa, drobnego żulka z Mistrzejowic.

Dzisiaj na Długiej Nodze coś, co zdarza się równie często jak całkowite zaćmienie słońca: PRZEPIS KULINARNY. Jak wiadomo, ja sama nie gotuję nic, poza wodą na herbatę, ta wspaniałą receptura nie jest zatem dziełem moim, lecz obcym. Na wspaniałe kuleczki serowo-śliwkowo-rybne (zwane także: COŚ JAK RAFAELLO TYLKO Z MIĘSA) natrafiliśmy na przyjęciu, na które zaprosił nas Pomocny Amerykanin, mój dawny znajomy, tydzień temu niespodziewanie wyłonion z otchłani czasu. 



Gotowy produkt wygląda tak, jak te okrąglaczki na obrazku i zaprowadzi Was do kulinarnej nirwany.


MIĘSNE PRALINY:


Składniki:

- serek, zwany serkiem Philadelphia
- suszone śliwki (koniecznie drylowane, lecz czy są w ogóle jakieś inne?)
- orzechy włoskie (w ilości proporcjonalnej do ilości śliwek)
- wędzony łosoś lub szynka parmeńska
- opcjonalnie: glony nori

Obróbka:
1.  Nadziać śliwki orzechami (najlepiej wykorzystać dziury po drylowaniu)
 2. Na kawałku przezroczystej folii rozciapciać ok. 2 łyżki stołowe serka P.
 3. Na plaskaczu z serka ułożyć śliwkę
4.   Zwijając folię, stworzyć kulkę w której środku będzie śliwka, zaś na zewnątrz serek. Pozbyć się folii. FOLII NIE ZJADAMY
 5. Na kolejnym kawałku folii rozłożyć płat łososia/szynki p.
 6. Na szynce położyć kulkę z serka, z zamkniętą wewnątrz śliwką.
7. Powtórzyć operację zawijania tworząc NAD-KULĘ – zawierającą po kolei, od zewnątrz, warstwy: łososia/szynki, serka P., śliwki i orzecha. Pamiętać żeby po skończonej procediurze zdjąć folię.
8.       8 (dla ambitnych) Przyozdobić skorupę kulki wycinankami z glonów nori, np. tworząc haloweenowe dynie, napisy, obrazki lub whatnot

Gwarantuję, że na dowolnym przyjęciu powalicie tym wszystkich na kolana. Jest to danie jednocześnie słone, słodkie, miękkie i twarde.  Yum!

---

*/ jeśli rozpoznajecie ten tytuł, wiecie już, co oglądamy z okazji świąt na zajęciach profesora Wilsona. ¾ studentów w grupie nigdy nie widziało tego filmu, ani nie czytało książki na której podstawie powstał. Czasem przez natłok ajfonów, laptopów i ubrań z Zary w sali wykładowej, łatwo zapomnieć, że nawet globalna wioska nie wszędzie jeszcze rozpościera swe macki.

Czytam: Schoolgirl Osamu Dazaia. Naprawdę powinnam to czytać w oryginale, ale ponieważ siedzę nad książkami do doktoratu i na widok znaków dostaję spazmów, zdecydowałam się na wersję angielską.
Słucham: Mika Blame it on the Girls.  Toż to ultimate piosenka do wspaniałego programu tańca na rurze!
Dokonania: -
Fun Fact: Moje świeże zainteresowanie biegami, siłownią i pole dance skutkuje tym, iż zmuszona jestem mocno zaktualizować swoją garderobę (czytaj: wprowadzić do niej rzeczy choć szczątkowo wygodne). Jestem zatem w nieustającym poszukiwaniu np. bawełnianych tank topów z fajnymi nadrukami. Ostatnio znalazłąm ten, miło przemawiający do mojej miłości wobec Sherlocka BBC.



Już prawie kliknęam w internet, by złożyć zamówienie, gdy nagle zdałam sobie sprawę, że ten napis może być przez postronnego obserwatora odczytany nie jako godne pochwał wspieranie Sherlocka i Jamesa lecz... próba shippowania House’a z Willsonem O_O THE HORROR
(jeśli zrozumieliście coś z powyższego akapitu, prawdopodobnie jesteście kobietą w wieku 15-30 lat i spędzacie zbyt wiele czasu na tumblerze)


PS. Ze specjalną dedykacją dla Wiernego komcionauty Zuckera:


Wraz z targami moto zawitały na naszą wyspę różne cuda...

piątek, 2 grudnia 2011

Interludium


...z cyklu Fartuszki Świata:
modny model z Toraji, bardzo miłej sieciówki z koreańskim grillem, gdzie w weekend żegnaliśmy Darosława.


         Mili Parafianie! Przepraszam za swój brak aktywności (który niewątpliwie niepomiernie zubożył Wasze życie). W poniedziałek jednak utworzyłam wreszcie na pulpicie plik, o złowrogim tytule „Dotorrat” i od tamtej pory regularnie się z nim zabawiam. Wprawia mnie to w tak ekstatyczne stany, że nie jestem zdolna  nawet spojrzeć na komputerową  klawiaturę bez obrzydzenia. Melduję zatem tylko krótko:  1/ Zaczęła się prawdziwa, japońska zima (8 stopni na zewnątrz, 8 wewnątrz!), a my włączyliśmy podgrzewaną deskę w kiblu. 2/ Od pojutrza odwiedzają nas znajomi z Polski, zaś razem z nimi na Daibę przybędzie także ocean ludzi, chcących dostać się na Tokyo Motor Show 2011, największe targi motoryzacyjne w Azji (które niestety odbywają się przystanek od nas).... Poza tym życie toczy się swoim rytmem... Hm, miłego weekendu?



Drżyjcie wegetarianie! Pyszna surowa wołowina, bogata w białko z którego budować będą sięme nowe, stalowe mięśnie!

Czytam: Levy Hideo – A Room Where the Star-Spangled Banner Cannot Be Heard. Świetna, minipowieść o wykluczeniu kulturowym, językowym, rodzinnym oraz poszukiwaniu własnego miejsca w życiu. Genialny język, fajna metaforyka. Jeśli kiedyś powstanie moje wymarzone konwersatorium o postorientaliźmie, będę maltretować studentów tym tekstem bez końca!
Słucham:  Sisters of Mercy – Something Fast. Mój zimowy przebój. Jest w tej piosence wers o staniu całą noc na czerwonym świetle w mieście. Zawsze go sobie przypominam, kiedy na mieście odmarza mi tyłek.
Dokonania: Na mym kursie tańca, który Małż przechrzcił już na ‘Od przedszkola do pole’a’, nastąpił wielkopomny moment, gdy przeniosłam się z grupy zupełnych matołów do grupy matołów troszkę już obeznanych. Pora zacząć wspinać się na pal!
Fun Fact: W roku 2009 przyrost naturalny Polski spadł poniżej poziomu przyrostu naturalnego Japonii. Teraz gorsi od nas są już tylko Koreańczycy.