niedziela, 26 lutego 2012

Małe tragedie i drobne radości




...a w dzisiejszym odcinku:
 Gdy życie stypendysty staje się monotonne, zaś małe wydarzenia urastają do rangi zdarzeń wielkopomnych...



Tragedia 1: Śmierć butów kosmicznego wojownika



          Wśród wielu symptomów choroby umysłowej, które przejawiam, znajduje się nawyk konsumpcyjny, w myśl którego czasem kupuję elementy odzienia tylko dlatego, iż  przywodzą mi one na myśl pewne konkretne produkty popkultury. Dlatego, jakieś cztery lata temu, podczas gdy namiętnie zagrywałam się w pierwszego Mass Effecta, nabyłam godne komandora Sheparda buty, ochrzczone przez Małża (który podówczas nie był jeszcze nawet Narzeczonym) „SPACE WORRIOR SHOES”. Jeśli mnie znacie, prawdopodobnie widzieliście je kiedyś, bo są to jedne z dwóch znajdujących się w mojej kolekcjii par obuwia tzw ‘płaskiego’. Wiązane pod kolano, brązowe buciory były ze mną długo, wbrew sprzeciwom Mammy i Małża, którzy z niewiadomych powodów darzyli akurat to obuwie jadowitą nienawiścią (Mamma wzięła je nawet, pod pozorem reparacji, na rok w jasyr). Buty trzymały się dzielnie, lecz czego nie dokonał sabotaż najbliższych, dokonała Japonia. We czwartek, podczas jazdy metrem na pole dance, zamek w prawym Kosmicznym Bucie malowniczo pieprznął, zmuszając mię do skonstruowania awangardowego kostiumu, widocznego na zdjęciu powyżej,. W rzeczonym kostiumie podróżowałam dzielnie przez całe Tokio. Żegnajcie kosmiczne buty – będę myśleć o Was , kiedy odpalę Mass Effect 3!
PS. Nawiasem mówiąc, sportretowana na zdjęciu demobilowa kurtka (w oryginale bez futra) została nabyta w ciuchlandzie z 1500 jenów, z myślą o stylu ‘na Jacka Harknessa. Małż zakazuje mi ją jednak nosić, twierdząc, że staram się wyglądać za bardzo ‘młodzieżowo’ (?!).



 Tragedia 2: Fatalne wyczucie czasu Janyne Butterfly



          Okazuje się, że moja szkoła tańca sprowadza wkrótce na warsztaty samą Jenyne Butterfly, chyba najbardziej topowe nazwisko w światowym pole dance. Zajęcia z mistrzynią kosztują (i kid you not!) 10.000 Y (udział) albo 1000 Y (obserwacja z pianą na ustach). Odbywają się pierwszego kwietnia, DZIEŃ PO MOIM POWROCIE DO POLSKI. Aaargh. Z jednej strony przykro, bo nie zobaczę Jenyne na żywo, a z drugiej odczuwam pewną ulgę, bo zaoszczędzę gotówkę. Zresztą po obejrzeniu tej pani mogłabym nabrać przykrej chęci, zeby z pewnego rozpędu przygrzmocić łbem w ścianę. Ona robi TAKIE rzeczy (nie jest to mój ulubiony program Jenyne, kamerę trzyma jakiś epileptyk, dźwięk jest potworny ale NAPRAWDĘ polecam Waszej uwadze to, co dzieje się w dwudziestu sekundach, gdzieś między 3:25 a 3:50)



Radość 1: Dobrze wychowani goście



          W trakcie weekendu gościliśmy znajomych z Osaki, którzy przyjechali do Tokio na... międzynarodową galę UFC (tak Mamo, teraz takich mam kolegów i koleżanki...). Nie narzucali nam się za bardzo, pozwalając Miśkowi pracowac, a mię oglądać Black Books (patrz: Radość 2). Za to przed wyjazdem zrobili nam naleśniki. To się nazywa miła wizyta. Zapraszamy ponownie!



Radość 2:  Black Books



          Ponieważ angielskie poczucie humoru nie jest dla mnie jakimś niesamowitym wyznacznikiem jakości, nie poluję namiętnie na seriale komediowe z wysp brytyjskich. Srednio raz do roku trafiam jednak na coś, co okazuje się dla mnie objawieniem. Po Mind Your Language, IT Crowd i No Heroics przyszła pora na Black Books. W ciągu ostatnich trzech dni, przegryzłam się na jutubie przez trzy sezony tego cuda (nie róbcie wielkich oczu, to serial angielski, na jedną serię przypada ledwie sześć 25-minutowych odcinków!) i kilkukrotnie wypłakałam oczy ze śmiechu. BB opowiada historię trójki dziwologów – Bernarda, antypatycznego, nienawidzącego ludzkości, wiecznie skacowanego i nieumytego właściciela księgarni, jego (jedynej) znajomej Fran – neurotycznej alkoholiczki oraz bezwzględnie tyranizowanego przez wymienioną dwójkę Manny’ego, dobrodusznego księgowego. Ich przygody mają ton mocno surrealistyczny, zaś cytaty z Bernarda (wyglądającego jak niechciane dziecię Neila Gaimana i Philipa K. Dicka) stały się już zmorą Małża.


Czytam: Kawakami Otojirō... itd. Mam tylko nadzieję, że skończę tę książkę przed powrotem do Polski, bo inaczej wypełni mi ona pół bagażu podręcznego!
Słucham: Soundtrack z Dear Esther. Pyszny ambient jest pyszny.
Dokonania: Myhyhyy – Shoulder mount. Na razie tylko z poziomu ‘dupą-na-gruncie’ but I’m getting there!
Fun Fact: Dziś mieliśmy w Tokio maraton. Tzw. ‘event’ cały tydzień promował się w mieście, w intensywnym, japońskim stylu – na przykład hasłem ‘Jeśli dam radę przebiec  w stroju gigantycznego królika 42 kilometry, to na pewno dam też radę dostać się do wymarzonej firmy!’

b

środa, 22 lutego 2012

AfroMental



..czyli: Błogosławieni niech będa Włochacze!


                Atoliż, mało brakowało a w ogóle nie poszlibysmy wczoraj z Małżem do kina. Chociaż data przecież sprzyjała, bo w środy bilety dla pań tańsze, zaś obłożenie seansów znikome. Chociaż sprzyjał także repertuar, kuszący np. Leonardem wśród silikonowych zmarszczek czy Justinem w szafażu SajFaj.  Najlepszego z Mężów bolała jednak głowa i od rana odwalał krecią robotę, że może by tak jednak zostać w ciepłym łóżku, obejrzeć na laptopie jakiś nielegalnie ściągnięty z internetu film i po prostu napić się piwa. Nie ze mną jednak te numery i do kina jednak dotarliśmy. Choć wymagało to perswazji. Dlatego, trudno orzec czemuż to, skoro już wybraliśmy się do multipleksu, miast kuszących, błyszczących i migoczących dzieł amerykańskiej kinematografii, wybraliśmy Afuro-Tanaka – JAPOŃSKI ROMKOM.



...spójrzcie jednak na ten trailer i przyznajcie... czy sami nie bylibyście skuszeni?

                Gdy natknęliśmy się na powyższą zajawkę, natychmiast wykonaliśmy pospieszny risercz, dotyczący Afro Tanaki. Okazało się, że film stanowi adaptację popularnej mangi (a jakże!) autorstwa Masaharu Noritsuke. Komiks śledzi losy tytulowego Tanaki, rozkosznego nieudacznika, który, przerwawszy w przypływie szału naukę w liceum, przeprowadza się do stolicy i rozpoczyna tam życie na własną rękę, dryfując gdzieś w dolnych rejonach planktonu japońskiego społeczeństwa. Aha, Tanaka, poza rozkoszną naiwnością i nieprzystosowaniem do życia, charakteryzuje się również GIGANTYCZNYM AFRO, z którym... się po prostu urodził. W tym momencie możecie sobie zadać pytanie, czy ten zarys Was w ogóle śmieszy. Mnie śmieszy niepomiernie, ale być może jest to efekt już prawie 18-miesięcznego torpedowania zewsząt japońskim poczuciem humoru, słabo przekładającym się na zachodnie realia.



Oczywiście to, że materiał wyjściowy jest śmieszny, nie znaczy, że uda się go przerobić na choć szczątkowo zabawny film...

                Szczęśliwie, Daigo Matsui, debiutującemu filmem w roli rezysera, udało się zacnie. Jego kinowy Afuro Tanaka, łączący kilka wątków z oryginalnej mangi, ogląda się nader miło. Pomagają świetna, soczysta paleta kolorystyczna, zgrabny montaż i przede wszystkim dobre tempo dowcipów. Akcja filmu zawiązuje się, gdy 24-letni Tanaka, zatrudniony aktualnie jako kopacz tuneli metra, znajduje w skrzynce pocztowej list od jednego ze szkolnych przyjaciół. List jest równocześnie zaproszeniem na ślub. Nasz włochacz z drżeniem serca przypomina sobie, jak przed laty, na dachu liceum, składał wraz z paczką przyjaciół przysięgę, iż na ceremonię zaslubin pierwszego z nich, wszyscy inni przybędą z własnymi dziewczynami (które naturalnie do tej pory uda im się zdobyć, nawet jeśli są potwornymi dziwakami).  Przerażenie Tanaki wzrasta, kiedy dowiaduje się, że pozostali czterej koledzy, chociaż podobnie jak on oscylują gdzieś w okolicy nizin społecznych, faktycznie posiadają już różnych kształtów oraz rozmiarów partnerki. I tak rozpoczyna się dramatyczna i usiana przeszkodami droga Afro-Tanaki do odnalezienia miłości, sensu życia oraz własnego ja.
                Widz towarzyszy w niej bohaterowi z radością rodzącą się z kilku źródeł. Po pierwsze, Tanaka jest szczery, czasem do bólu dosłowny i ma w sobie coś z typowego LOL-kota. Jego rola została przykładnie obsadzona zaskakująco utalentowanym aktorem:


            
Shōta Matsuda, który bez wielkiego afro wygląda jak jeden z 10.000 generycznych lover-boyów, zaludniających lokalną popkulturę, zaskakująco dobrze wcielił się w Tanakę. Nie przesadza z karykaturą i tworzy postać raczej ultra-dziwaka niż przerysowanego idioty. Szczególnie rozczulające jest, jak dubbinguje z offu własne poczynania, korzystając z techniki humorystycznej typowej dla japońskich komedii romantycznych.


                Po drugie, Afuro Tanaka, chociaż w założeniu jest komedią o nieprzystosowanych do życia (zwłaszcza w związku) nieudaczników, znacznie odróżnia się od amerykańskich komedii w duchu Hangover. Po pierwsze, poczucie humoru może i nie jest wyrafinowane, ale należy raczej do gatunku ‘zwariowane’ niż ‘durne’. Wyobraźcie sobie na przykład, że chociaż akcja skupia się na perypetiach pięciu panów, nie ma ani jednego dowcipu o pierdzeniu (!).  Bohaterowie może i są nieudacznikami, ale bez przesady – da się uwierzyć, że tacy ludzie naprawdę istnieją. Podobnie zresztą jak ich partnerki. Wszyscy oni budzą raczej sympatię dlatego atmosfera filmu przypomina bardzo ciepłe, obyczajowe studium, cechujące się dużą dozą zrozumienia dla ludzkich dziwactw. Wreszcie, zakończenie jest zaskakujące - jednocześnie smutne, optymistyczne i bardzo zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę gatunek.
                Aha, Afuro-Tanaka zawiera także jedną z dziwniejszych scen w historii kina, gdy program kulinarny służy za bardzo dziwną metaforę seksualną. Cudne.

Bottomline?  Dużo radości, sympatyczny komentarz kulturowy oraz ważny morał, że niekoniecznie dobrze jest spontanicznie rezygnować ze szkoły. Polecam.



Bonus: Wokół naszego odaibowego multipleksu, jak zwykle mnogość atrakcji. Tu ja, jako Złe Jedi dzielnie walczę z lordem Sithów, który, jak wyraźnie widać, próbuje stosować nieprzepisowe ciosy w krocze.


Czytam: Nadal Enter a Samurai: Kawakami Otojirō and Japanese Theatre in the West. So. Many. Pretty. Pictuhrs.
Słucham: Sklejam sobię plejlistę na pole-dance. Na razie wkleiłam na nią pięć razy Cinema Italiano z Nine i nic więcej.
Dokonania/Fun Fact: Z ministerstwa edukacji przyszły wreszcie szczęśliwe numerki kodujące mój powrót na łono Ojczyzny!

3/31 11:00 Narita    Finnair AY0047
3/31  15:15 Helsinki
3/31  18:40 Helsinki        Finnair AY0743
3/31  19:25 Warsaw

!!!

poniedziałek, 20 lutego 2012

Feministyczna Masa





...czyli nie ma to jak zdrowy rancik na początek tygodnia.


                Dzień dobry.  W weekend skończyłam lekturę Feminism in Modern Japan i naładowałam się po końcówki uszu bojową, pro-waginalną energią. Z tejże właśnie okazji, nie tylko wysłałam wkurzony fanmail do mojego ulubionego Internetowego Celebryty, lecz również postanowiłam uraczyć Was tyradą. Tyrada dotyczyć będzie częściowo ciężkiego życia kobiety-gracza, a częściowo tego, jak czasem (choć rzadko), poza przykrymi niespodziankami, można w owym życiu natrafić także na niespodzianki miłe. Za pretekst niech posłuży zbliżająca się data premiery Mass Effect 3 oraz (wierzcie mi) przełomowy  fakt, iż na okładce kolekcjonerskiej tegoż wydawnictwa znajdzie się zdjęcie głównego bohatera w wersji kobiecej, oraz to, że grę promuje historyczny trailer, w którym, zamiast męskiego protagonisty: niejakiego komandora Sheparda pojawia się.... pani komandor Shepard.

***

         Najsampierw jednak, disclaimer dla tych, ktrórzy nie urodzili się zrośnięci pępowiną ze swoim komputerem/konsolą (a mimo to, jakimś cudem, nadal czytają ten tekst). Wspomniany wyżej Mass Effect to seria gier elektronicznych w tonacji space opery, gatunkowo gdzieś  z pogranicza TPS i cRPG. Te tajemnicze skróty znaczą mniej więcej tyle, iż podczas gry w Mass Effect gracz wciela się w fikcyjną postać, nad której zachowaniem/wyglądem/losami ma pewną kontrolę.  Za pomocą tejże postaci morduje nasz gracz hordy elektronicznych przeciwników oraz podejmuje decyzje dotyczące tego czym/jak mordować, w co się podczas mordowania ubrać oraz jak rozegrać dialog dotyczący galaktycznej przyszłości.  Podobnych gier jest na rynku jak mrówków, lecz to Mass Effect cieszy się zasłużoną renomą jednej z lepszych. Wyróżnia się przyzwoitymi dialogami, w miarę spójną fabułą (chociaż ta ma wzloty i upadki) oraz tym, że przez trzy części gry prowadzimy tego samego awatara (czyli po zakończeniu ME1 możemy postać, którą graliśmy zaimportować, wraz z popełnionymi przez nią decyzjami do ME2 itd.). Nasz bohater, komandor Shepard może równie dobrze być małą Azjatką jak i grubym Murzynem – gra dostosowuje się do naszych wyborów i toczy się tak, jakby to nasza historia była tą jedyną, starając się zręcznie ukryć to, że jest zrobiona dla różnych graczy.
Ponieważ o twarzy, płci i generalnym nastawieniu do życia protagonisty Mass Effect decyduje sam gracz, nie istnieje coś takiego jak kanoniczna wersjia  bohatera. Jako, że na plakatach ktoś jednak musi występować, skończyło się na tym, że  w materiałach promocyjnych główny bohater ME wygląda mniej więcej tak:



 Defaultowy Shepard, wymodelowany na bazie holenderskiego modela Marka Vanderloo nie róźni się specjalnie od 10.000 generycznych  growych marines’ów z niedogolonym zarostem i fryzurą na zapałkę. Nuda? Pewno, że nuda! Jeśli  zdecydujemy się wcielić  w tego typowego grunta, Mass Effect dostarczy nam rozrywki na poziomie kina akcji klasy B – będą statki kosmiczne, wybuchy, galaktyczna konspiracja oraz dramatyczne walki i dzielny chłop, który to wszystko przeżywa (a jeśli ma gadane to nawet coś zarucha na boku).  Przyjemne, chociaż trochę miałkie... Gdy jednak na początku gry klikniemy magiczny guzik, który zawyrokuje, ze chcemy grać postacią kobiecą, nastąpi rzecz (nie bójmy się tego słowa) MISTYCZNA.



Uolaboga! Baba w kosmicznej zbroi!!!

              Tak, tak, w większości gier crpg mamy wpływ na to, czy nasza postać będzie panię czy panem – ale śmiem stwierdzić, że w serii ME pierwszy raz doświadczenie gry postacią kobiecą jest ciekawsze (i ze wszech miar lepsze) niż granie mężczyzną. Chociaż, wg. statystyk tylko  ok. 1/5 graczy decyduje się wypełnić kosmiczną zbroję babskim ciałem, to jest to bardzo wygadana grupa, tworząca mocną internetową subkulturę. Zwłaszcza wśród kobiet-graczy, które w postaci tzw. femShepa (czyli Sheparda z cycem) znalazły idolkę gotową pożreć 3000 Lar Croft czy innych Bayonett.


 

                Na miłość dziewcząt (i nie tylko) do pani Shepard składa się wiele spraw. Po pierwsze, to jak owa pani Shepard wygląda i nosi się. A robi to niczym kizior pierwszej klasy. Jej ekwipunek zakrywa (o rewolucjo!) całe ciało i nie zawiera elementów panzerbikini. Spokojnie można uwierzyć, że tak właśnie wygląda .. hm... „kompetentny kosmiczny marine przyszłości”. Po drugie, pani Shepard ciekawie się porusza – to akurat prozaiczna kwestia lenistwa animacyjnego, ale trudno nie docenić, że dzięki niemu animacja np. chodu pani komandor jest taka sama jak animacja pana komandora! FemShep porusza się męskim, zdecydowanym krokiem, nie kręci zadkiem, a podczas postojów w ruchu ani mysli zakładać kokieteryjnie rączkę na bioderko. Jest ultra-pro żoł.nie.rzem. Strasznie mnie to ekscytuje, bo są to rejony genderowe, w które nawet masowe kino do tej pory raczej nie wkraczało – zamiast kobiet-marines dostawaliśmy albo dmuchane lale w lateksie, wymiatające z karata w strojach z seks-szopu albo babo-chłopy model „GI Jane”, które połowę czasu ekranowego musiały poświęcać na udowadnianie facetom, że są tak twarde jak oni i, że też umieją siurać na stojąco. Dlatego bardzo łatwo kochać panią Shepard, która nikomu nic nie musi udowadniać tylko po prostu jest twarda niczym Jean Reno w spódnicy... Kto wie, może po prostu w przyszłości sajfaj nareszcie udało się osiągnąć równouprawnienie? (czasem trudniej mi w to uwierzyć niż w owe wszytskie napędy ponadświetlne...).
  Innym jeszcze powodem miłości, jaką budzi pani Shepard jest prozaiczna zasługa dubbingu – podkładająca głos pod kobiecego Sheparda Jennifer Hale o kilka długości  wyprzedza dubbingującego Sheparda-chłopa Marka Meera. Ma zdecydowany, charyzmatyczny, niski głos osoby, która nawet Bruce’a Willisa postawi do kąta.
                A propos rozstawiania po kątach – podczas fabuły Mass Effect femShep robi to wspaniale. Wszystkie te przygody, które dla generycznego marinesa wyglądałyby wtórnie, są nagle wykonywane przez samodzielną kobietę. Uratować  podkomendnych zrzucając ich ciosem z bara z linii ognia? Wynieść kogoś na własnych plecach z pola bitwy? Wepchnąć załoganta przemocą do kabiny ratunkowej albo warknąć rozkaz, który natychmiast jest wykonywany? PRZYWALIĆ Z BANI WIELKIEMU OBCEMU? Wszystko to FemShep może zrobić (naturalnie może =/= nie musi. Jeśli gracz woli wcielać się w łagodniejszą wersję pani komandor, ma takie prawo – ale przyznajmy – co to za radość?).


                Podsumowując: seria Mass Effect nie jest wolna od infantylnego seksizmu (jednej z największych plag całej branży), nie jest też najlepszą grą na planecie. Może stanowić zwyczajną, nudnawą rozrywkę, potrafi dawać radochę różnego typu graczom, (w tym trzynastoletnim pryszczatym chłopcom, którzy chcą poprowadzić swoją panią Shepard do romansiku z jakimkolwiek kobiecym członkiem załogi, tylko po to, żeby obejrzeć na ekranie dwie pary wyrenderowanych cycków)... Jednak chociaż daleki od doskonałości, ME dał światu jedno -  oto w grach tzw "komputerowych" pojawiła się nareszcie bohaterka, do której inne postacie, przez TRZY GRY Z RZĘDU odnoszą się z respektem per „komandor”.  A gracz siedzący przed ekranem im wierzy. Piękne to jest i dobre.

***

Aha - jeszcze jedno – nie jestem fanką cosplayowania ale uważam, że wszystko, co daje nastolatkom na konwentach szansę przebrania się za coś innego, niż odziana w obcisłe majciochy superbohaterka zasługuje na buziaka.



Zatem buziak! Anais Roberts jako femShep. Gdybym miała taki kostium chodziłabym w nim codziennie. Zdjęcie stąd.

Czytam: Joseph Anderson - Enter a Samurai: Kawakami Otojiro and Japanese Theatre in the West. Mało nie zemdlałam, kiedy zobaczyłam, że jeden z moich Japońckich idoli przełomu XIX I XX wielu dorobił się OLBRZYMIEJ biografii po angielsku. Jest tak wielka, że będę ją czytać przez najbliższy miesiąc. And I’ll be loving every friggin’ moment.
Słucham: Nic. Ale kupiłam sobie szalenie modny naramienny pokrowiec na ajpoda.
Dokonania: Inverted Crucifix – to nie jest szczególnie trudna figura ale trzeba zwalczyć wszelki instynkt samozachowawczy który wrzeszczy, że NIE NALEŻY PUSZCZAĆ SIĘ RĘKAMI RURY, JEŚLI WISI SIĘ GŁOWA W DÓŁ METR NAD PODŁOGĄ.
Fun Fact: Te pancie, które na obrazkach powyżej reprezentują femShepa to i tak małe miki. Mój Shepard jest wielką, napakowaną czarną babą, która wszystkie powyższe bohaterki zwinęłaby w rulonik i wciągnęła nosem. 'Cause I’m just that rad.

środa, 15 lutego 2012

Walentrauma



Z pewnym poślizgiem czasowym, lecz oto odnalazłam wreszcie walentynkową kartkę, która idealnie oddaje naturę mego małżeństwa!
 (Pobrana stąd)

***

            Och, Walentynki!
W jakimż to  tonie mam o was pisać?
Niby hip i cool byłaby notka w stylu wzgardliwym
ale z drugiej strony...
może lepiej zaćwierkać słodko na rzecz miłości?


Hm, najlepiej pewnie byłoby nie pisać wcale – lecz wtedy znika jakakolwiek okazja do blognotki... a do braku blognotki, wobec czytających mię milionów, nie można przecież dopuścić! Zatem pozwólcie, że zaprezentuję Wam: me Walentynki w Japonii.


***

Tak się bowiem składa, ze tutejsze obchody tzw. „święta zakochanych” mogą stanowić przeżycie równie traumatyczne co w Polsce. Konkretne zwyczaje znacznie się jednak różnią.  W Żółtym Kraju tradycją jest np. że to panie w ten szczególny dzień obdarowują panów (i to nie panów mężów czy chłopaków lecz WSZYSTKICH PANÓW W PROMIENIU 100 KM)* czekoladkami. Najpiękniejsze, najbardziej wypimpowane (ba! czasem własnoręcznie robione) słodycze trafiają oczywiście do tego Jedynego – resztę najłatwiej kupic taśmowo w delikatesach. Dlatego, od połowy stycznia z każdej wystawy sklepowej w Tokio wylewają się POTOKI WYSOKOKALORYCZNYCH PYSZNOŚCI. Wygląda to jak wnętrze fabryki Willy’ego Wonki.... Zaprawdę trudno utrzymać w mocy postanowienie o diecie.
*/ Oczywiście przesadzam. Jeśli jeszcze się Państwo nie zorientowali, na tym blogu często pojawiają się hiperbolizacje i kłamstwa, proszę zatem nie powoływać się na niego w swojej ewentualnej robocie antropologicznej.


               Naturalnie, my z Małżem także obchodziliśmy czternasty lutego. Poza świętowaniem premiery dema Mass Effect 3 (to tylko ja) celebrowaliśmy naszą miłosć za pomocą:

a/  flaszki białego lokalnego wina (chcieliśmy wspomóc żółtą gospodarkę, ale napój, mimo wcale wysokiej ceny, tak zionął siarą, że dla bezpieczeństwa na przyszłość zarzucamy eksperymenty z wszelkimi japońskimi winnymi szczepami).

b/ paczki truskawek (bardzo nieekologicznych, przywiezionych ani chybi wysokospalinowym samolotem gdzieś z Chile)

d/ FILMU O ZOMBIE. Bo nic tak nie mówi „Kocham Cię”  jak „Blaaaaaaaaaaaarghhhhh..”
               

***

PS. Także z okazji Walentynek, chciałabym zdementować plotkę, według której rzekomo już dwa razy wysiadłam z metra o stację później niż należało, tylko po to by napawać się urokiem pornograficznych ust Michaela Pitta (wyeksponowanych na billboardach kampanii, którymi obklejony jest sklep firmowy Prady na Ginzie.)

              

- Ach Michaelu, czy będziesz mą Walentynką?
- Hooka’ please...!


Czytam: Nadal Feminism in Modern Japan. Chociaż w tym tygodniu, wstyd przyznać nie przewróciłam jeszcze ani jednej strony.... By jednak udowodnić, że sprawa kobiet nadal jest mi bliska – odpowiedź na odwieczne pytanie: ZA JAKIEGO TYPU FEMINISTKĘ SIĘ UWAŻAM?



Nie wiem co to jest. Znalazłam to w internetsach i jestem zachwycona.

Słucham: Nachtmahr – Can you feel the beat. Oj, bo rozważam, czy nie jechać do Berlina na E-tropolis. Główną gwiazdą festiwalu jest jednak Nachtmahr, więc próbuję się z nim zaprzyjaźnić. Trudna to misja, albowiem Nachtmahr jest KOSZMARNY. Stanowi idealne mięso armatnie do wyśmiewania dla Małża, który określa tę muzykę mianem „Essen Sie bitte meine Sheisse”.
Dokonania: Jakiś tydzień temu blog przekroczył 40.000 kliknięć, za co bardzo klikaczom (umyślnym oraz przypadkowym) dziękuję. Szczególnie rozczula mnie zaskakująca liczba tych, którzy (wg. google analytics) trafili tu w poszukiwaniu „lalek z cycami” albo „lasek w lateksie” (po dwa tuziny kliknięć każde!) oraz Andrew Scotta (macie Państwo znakomity gust!)
Fun Fact: Katio W., jeśli tu zaglądasz będziesz na pewno rozbawiona tym, że od kwietnia planuję zapisać się na Tribal Fusion! (Przydałoby mi się troszkę tych Waszych izolacji...)




Last but not least:  ponieważ zaczęłam od Walentynki dla Małża, pozwólcie, że skończę na Walentynce dla Was, drodzy Czytelnicy!

sobota, 11 lutego 2012

Partners in Pain*



Haloooooo... Mamo...?

Dzień dobry!  Jak głoszą mądrości Dobrego Wujcia Z Ciężką Chorobą Alkoholową:  ‘Coś się kończy, coś się zaczyna’. Skończył się, na ten przykład, rok akademicki na Todaju (w Japonii studenci żegnają się z uczelnią na wiosnę). Tym samym, tuż przed weekendem udałam się na ostatnie w Żółtym Kraju zajęcia. Moja piątkowa wykładowczyni, pani Nakagome prowadzi wykłady głównie dla obckorajowców, ma zatem zwyczaj traktować wszystkich swoich studentów jakby mieli po dziesięć lat. W ramach finałowego spotkania z nami, zdecydowała więc, że, w zamian za wzrorowe zachowanie i pilne odrabianie zajeć domowych, zabierze nas, niczym grzeczną klasę w podstawówce, na wycieczkę do muzeum.
Padło na tokijskie muzeum państwowe w parku Ueno  – oddalone od uniwersytetu o rzut kamieniem (i obchodzące właśnie 140-lecie). Osobiście bardzo lubię tamtejszą ekspozycję stałą – stanowi fajny sposób, żeby nawet ludzi zupełnie niezaznajomionych z Japonią wprowadzić w temat lokalnej sztuki i historii. Liczba wystawionych eksponatów jest stosunkowo niewielka; nie trzeba przedzierać się przez ocean np. czarek do herbaty w kształcie buta czy cztery sale prehistorycznych grzebyczków. W zamian za to, obiekty w gablotach często są zmieniane, więc kilkukrotna wizyta w przybytku nie grozi śmiercią z nudów. Wreszcie: legitymacja studencka (niezależnie z jakiego kraju) uprawnia do bezpłatnego wstępu.
Szczeście więc, że miałam przy sobie  własną legitymację Todaju. Miałam też aparat fotograficzny. Jak się okazało bez baterii. Oraz telefon. Na który, nie można się było dodzwonić. Po głębszym dochodzeniu, przyczyna tego faktu wyszła na jaw – zamiast telefonu wrzuciłam rano do torby pilota od klimatyzacji. Ha ha.



Ponieważ po przeżyciach związanych z trwającą kilka lat pracą dorywczą na wykopkach archeologicznych, mam słabość do sztuki prehistorycznej, kupiłam Małżowiw muzeum  te piękną maskotkę, przedstawiającą pluszową wersję glinianej figurki grobowej haniwa.
(Pluszowe zabawki to w muzealnym sklepiku norma, podobnie jak wesołe, zantropoformizowane wersje dzieł sztuki, z którymi można podczas oglądania niektórych wystaw porozmawiać... Czy to jest infantylizacja społeczeństwa czy ‘przyjazne przekazywanie wiedzy’? Zaprawdę nie potrafię stwierdzić...)
                               

*/ Ponieważ M. opuściła mnie i wyjechała do Indochin odstresować się po egzaminach, zmuszona byłam znaleźć nową partnerkę do konwersacji na zajęciach pole dance.  Padło na Mo., rudą, germańską walkirię. Razem tworzymy jednostkę o nazwie właśnie Partners in Pain. Mo. Miała być tylko tymczasowym zastępstwem za M., lecz już teraz wzdycham do niej sztubacką miłością. MA NAJPIĘKNIEJSZE STOPY NA PLANECIE!

Czytam: Bridges on the Body. JAKIM CUDEM DOPIERO TERAZ ZNALAZŁAM TEN BLOG?! Właśnie odbywa się na nim fantastyczny sew-along TEGO edwardiańskiego gorsetu! Od dawna marzę o podobnym wzorze a nigdzie do tej pory nie znalazłam sensownego wykroju! Jak tylko skończę męczyć kolejny biograficzny chunk doktoratu, skanibalizuję jeden busk z niedokończonego projektu  i przyłączam się do szycia!
Słucham: Rihanna – Wait Your Turn. Katalog ‘ZUA MUZA DO POLE’A’ powstał i rozrasta się błyskawicznie o kolejne utwory z mocnym bitem i słabym tekstem.
Dokonania: PRZEPOTĘŻNY krwiak z tyłu prawego kolana. Już wiem dlaczego, jeśli wygooglać ‘pole dance side climb’ , pierwsze co wyskakuje to zdjęcia siniaków.
Fun Irresistibly Sad Fact: Poza Wisławą Szymborską świat stracił ostatnio jeszcze (conajmniej) jedną fantastyczną starszą Panią. Dwa tygodnie temu w Tokio zmarła Eiko Ishioka, nieprawdopodobna kostiumografka, autorka projektów m.in. do Immortals, Fall, Celi i Draculi Coppoli (za które dostała Oskara).



Więcej o Ishioce pisałam TUTAJ. W ramach wspomnień po wspaniałej artystce, szczególnie polecam obejrzenie The Fall, jednego z najpiękniejszych wizualnie filmów w historii kinematografii i stanowczo najlepszego dzieła Tarsema.


PS. By nie kończyć na smutną nutę: Mały Wolffie patrz, Brienne!



...i Arya:



Ach, Gra o Tron – napisana przez Grubego Trola książka o babach przebranych za chłopów...!

wtorek, 7 lutego 2012

Noc z Siopanem



...czyli: krytyk kulinarny nie zna patriotyzmu!

                Teoretycznie od dawna wiemy, że w Tokio jest polski bar. Poprzysiegliśmy sobie jednak udać się tam dopiero, gdy porządnie przyciśnie nas tęsknota za  Ojczyzną ogólnie, a ‘kiełbasom z czystom’ szczególnie.  Pierwsze konkretne przyciśnięcie nastąpiło około tydzień temu. Szybko skeciliśmy więc sobie towarzystwo (w postaci Przyjaznego Amerykaniana oraz jego Japonki) i, pod pozorem szerzenia rodzimej kultury kulinarnej, udaliśmy się we czwórkę w stronę Shibui, albowiem to tam znajduje się przybytek o wdzięcznej nazwie ‘Siopan najto’ czyli Chopin Night – polish dining bar*.
                Knajpy (jak każdej  innej w Japonii) nie idzie znaleźć bez dokładnej mapki. Kiedy jednak człowiek jest w nią zaopatrzony, droga okazuje się stosunkowo nieskomplikowana. Trzeba odnaleźć budynek, wyjechać na trzecie piętro (mocno odstraszającą) windą i już jesteśmy.

*/Nawiasem mówiąc od kwietnia lokal przenosi się w inne miejsce, więc bądź czujny, potencjalny gościu!



Wnętrze przytulne,  ozdobione polskimi dzindzibołami wszelkiej prowinencji (JEST I STRÓJ KRAKOWSKI) oraz okazyjnymi żółtymi gośćmi.


                Jak na kanjpę w stolicy Japonii, Chopin Night ma nawet pokaźny metraż – poza barem można usiąść przy kilku stolikach. W sobotni wieczór na sali był komplet klientów, w większości lokalesów. Obsługa swojska, lecz lingwistycznie wytrenowana. Wyposażenie wnętrz przyjemne, szczególnie udane w obklejonym (bardzo) dziwacznym zestawem zdjęć  oraz  plakatów toaletorium.... Nie sądziłam, że wielki poster do dzieła pt. Ciacho sprawi mi taką radość.... Generalnie jednak wiadomo, że nie dla wycinanek łemkowskich na ścianie udaliśmy się do Chopin Night... UDALIŚMY SIĘ TAM BY ŻREĆ I PIĆ.



Karta krótka ale treściwa – z marynowanym śledziem produkcji własnej, importowaną (strach myśleć jakimi kanałami!) krakowską suchą oraz germańskimi piklami, udającymi rodzime korniszony. Z przystawek można także zagryźć francuskie syry, które służą chyba tylko jako podkładka pod francuskie wino, serwowane w lokalu zamiast rodzimego jabola.


                Ponieważ przy stole siedzieliśmy bite cztery godziny, zdążyliśmy wypróbować prawie cały repertuar kuchni.  Bigos przedni (choć maławy), gołąbki suche – kotlet na stoliku sąsiadów wyglądał kusząco, ale uznaliśmy go za zbyt mało oryginalną potrawę. Zasmucił nas brak pierogów, lecz pewnie są ku temu brakowi jakieś niezmierne ważne powody (INACZEJ ZBRODNIA NIEWYBACZALNA!). Generalnie jedzenie dobre – wstydu ni mo.



                Co do picia, poza wspomnianym już francuskim sikaczem, można skusić się np. na germańskie piwo, rodzimą wódeczkę albo specjalność zakładu czyli OSOBNĄ KARTĘ ŻUBRÓWKOWĄ. Butelka z trawą jest w Japonii najpopularniejszym polskim produktem eksportowym, trudno więc się dziwić mnogości drinków na niej bazowanych. Z dumą oświadczamy, że próbowaliśmy wszystkich i wszystkie były co najmniej przyzwoite – za wyjątkiem okaleczonego dziecka Żubrówki i Mojito, które było mało miętowe i mocno spirytusowe. Pozostałe napitki prima sort!



                Z dodatkowych atrakcji: na ekranie w głębii baru nieustannie lecą polskie teledyski. W ramach nieustającej dyskusji o ACTA, zastanawialiśmy się, czy barman odprowadza opłatę do ZAIKSU i kto miał by go prawo w Japonii aresztować jeśli tego nie robi. Na obrazku ja, oraz jeden z moich ulubionych wideoklipów z panem Maleńczukiem (synem Edwarda).
Przy okazji - to nie gra świateł - na moim chubby ramieniu wyłania się rachityczny mięsień... Vivat rura!



                Jak zawsze w polskich knajpach, ściany udekorowano napisami z PRL. Dopełniają je ludowe wycinanki. Są także gigantyczne solne kamulce z Wieliczki.  Ja zapytuję się jednak GDZIE JEST WAŁĘSA?!

                Generalnie Chopin Night ukoił na chwilę naszą tęsknotę za Ojcyzną. Przebywającym w Tokio polecamy lokal z serca, zaś przebywający w Polsce mogą zawszse zajrzeć na jego stronę!

Czytam: Dalej Feminism in Modern Japan. Świetne opracowanie. Jak już będę duż,a też będę pisała tak naukowo i tak ciekawie NA RAZ.
Słucham: Hurts Wonderful Life. Stanowczo muszę sobie stworzyć na ajpodzie osobną playlistę pt. ‘Piosenki tak złe, że aż idealne na rurę’
Dokonania: -
Fun Fact: -

piątek, 3 lutego 2012

Jaka piękna katastrofa..!



czyli. ATAK. PLANETĄ.... bo czy to nie jest po prostu piękne?

                (....pozwolicie, że w dzisiejszej notce kontynuować będę wątek sf; inaczej groziłyby Wam jęki dotyczące mąk pisania abstraktów i konspektów na konferencje, a czytania ich [zarówno blogowych jęków jak i konferencyjnych abstraktów] nawet najgorszemu wrogowi nie życzę...)


***

Kochane Dzieci, na pewno wiecie, że filmy scjence fikszyn dzielą się z grubsza na dwa obozy. Tych, które element 's' w 'sf'  traktują poważnie (zajmując się szczegółowo anatomią kosmitów, architekturą międzygwiezdnych statków oraz mechaniką - dajmy na to - podróży w czasie) oraz tych, które traktują go jako wymówkę, wyciągając szeroko pojęty środkowy palec w stronę jakiegokolwiek logicznego prawdopodobieństwa zdarzeń, skupiając się w zamian na traktowaniu kosmicznych fajerwerków jako tzw. (UWAGA, TRUDNE SŁOWO!) Meta-fyry.
Oczywiście, wszyscy najbardziej lubimy (arcy)dzieła, skutecznie działające na obu powyższych płaszczyznach - naukowej i symbolicznej. Niestety, stosunkowo mało jest obrazów,  spełniających się w takiej synkretycznej formie. (Off the top of my head mogę podać trzy: Obcego, Odyseję kosmiczną 2001 i... powiedzmy Splice... jeśli czujecie, że Wasz ulubiony tytuł został pominięty, doklejcie go do swego komentarza).... Dlatego, wśród naszych (wiecznie bolących) problemów pierwszego świata nieodmiennie znajduje się następujący dylemat: CZY POSTAWIENI PRZED WYBOREM, WOLIMY ŻEBY NASZE SAJENS FIKSZYN BYŁO BARDZIEJ ‘SAJENS’ CZY MOŻE BARDZIEJ ‘FIKSZYN’?
W moim domu odpowiedź  na to pytanie jest standardowo skrzywiona według płci: Małż preferuje paranaukowe hard SF, zaś ja mętnie symbolistyczne i ze wszech miar od czapy science... jibberish. By określić to bardziej obrazowo: Ja mogę oglądać w kółko Stalkera Tarkowskiego a Ślubny Aliens Camerona.

             

I tu gratuluję Wam wytrwałości, albowiem wreszcie dotarliście do właściwego tematu dzisiejszej czytanki: Another Earth Mike'a Cahilla oraz Melancholii Larsa von Triera - dwóch filmów z zeszłego roku, które łączy zespół cech:  1. Oba planowałam obejrzeć od dawna 2. Żadnego z nich nie chciał ze mną oglądać Misiek, wybrzydzając, iż nazywanie tych obrazów filmami sf go osobiście obraża 3. Oba przedstawiają sytuację, w której w stronę Ziemii zbliża się  GIGANTYCZNA PLANETA NIE WIADOMO SKĄD. ... Dodatkowo oba zostały (lub prawie zostały) nagrodzone szanowanymi nagrodami – Another Earth zgarnęło specjalną nagrodę jury w Sundance a Melancholia otarła się o Złotą Palmę. Nie pozostało mi zatem nic jak tylko porzucić Miśka, zasiąść, obejrzeć i wysmarować rancik.

***

               
                Another Earth

Jako się rzekło, i jeden i drugi film stoją na potężnej metaforze - zacznijmy więc właśnie od niej. U von Triera temat jest, o niespodzianko!, zgodny z tytułem – Melancholia to jeden wielki ruchomy obraz, portretujący pojedyńczy stan psychiczny: krańcową depresję, poczucie oderwania od rzeczywistości i całkowitego wycieńczenia, kiedy (cytując jedną ze scen) nawet meatloaf 'smakuje jak popiół'. Depresja dotyka główną bohaterkę filmu: Justine, a pośrednio także jej siostrę i rodzinę. Obserwujemy bezlitosne studium rozpadania się psychicznego dorosłej kobiety. Jego poetycką (jeśli trochę przyciężkawą) ilustrację stanowi pędząca w stronę Ziemii planeta, nazwana Melancholią.
W Another Earth śledzimy fragment życia innej dziewczyny - Rhody, której marzenia o pięknej przyszłości wykoleiły się w dniu, kiedy spowodowała wypadek, zabijając przypadkową rodzina z dzieckiem. Na chwilę przed nieszczęsną katastrofą, na nocnym niebie pojawia się nowa planeta. Szybko okazuje się, że jest ona pod każdym względem bliźniacza wobec Ziemii i prawdopobnie na jej powierzchni, w idealnych kopiach ziemskich miast żyją bliźniacze wersje nas samych. Jak nietrudno zgadnąć, metaforzy (wot, wymyśliłam czasownik) nam się tutaj alternatywny świat, prowokujący do namysłu nad tym, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby dało się odwołać i/lub zmienić jakąś tragiczną w skutkach decyzję.


                
                Melancholia

I Melancholia i Druga Ziemia (bo tak to chyba stoi po polsku), w związku ze swoją konstrukcją, wiszą na postaci głównej bohaterki (dopełnianej odpowiednio albo postacią siostry Justine: Claire albo Johna, tragicznie przeżyłego wypadek ojca poszkodowanej rodziny).  Obie kreacje aktorskie stojące za tymi rolami są przejmujące i bardzo różne. Wcielająca się w Rhondę Brit Marling jest współautorką scenariusza Another Earth (i w ogóle ma fascynującą, zrywającą czapę z głowy biografię) – wie zatem dokładnie co i jak chce pokazać, tworząc wiarygodny obraz bezbrzeżnego smutku i mozolnej walki o cień odkupienia. Kirsten Dunst jako Justine mistrzowsko pokazuje dezintegrację wszystkich uczuć – widz (a przynajmniej ja) czuje prawie fizyczny ból, obserwując jak w jej oczach ze sceny na scenę widać coraz mniej światła. Obie aktorki kreują sztukę pierwszej kategorii - Dunst umęczona przez von Triera, Marling w ramach własnych poszukiwań.



Wizualnie filmy są przepiękne – można by je oglądać tylko dla estetycznego porno, gapiąc się to na idealnie skomponowane kadry, to na arcymistrzowskie oświetlenie. Chociaż i tu i tu obraz jest ziarnisty,  kręcony bez realizatorskich fajerwerków (wyjąwszy surrealistyczną scenę otwierającą u von Triera, wyglądającą trochę jak ożywiony przeestetyzowany edytorial z Vougue) widać, że za kamerą stoją ludzie o olbrzymiej wrażliwości i umiejętności bezbłędnego operowania obrazem.



Zarówno w Another Earth jak i Melancholii dramat można rzec ‘kosmiczny’ rozgrywa się kameralnie – oba filmy można byłoby bez większego bólu zaadaptować do teatru. Oczywiście,  kameralność von Triera jest jak zwykle troszkę przegadana – wszystkie przydługie pauzy w Melancholii są gęste od symboliki i widz ma czasem lekko upierdliwe wrażenie, że reżyser sapie mu do ucha YOU WILL LOOK AT MY ART, BITCH!!!. Pierwsza połowa filmu to dosłownie pokazywane w czasie rzeczywistym przyjęcie weselne, bez śladu elementów sf.
Another Earth też nie spieszy się z akcją. Mark Cahill (z wykształcenia dokumentalista) gęsto wykorzystuje sceny, w których nie pada ani jedno słowo, dając tym samym własnemu filmowi niezbędny oddech. Generalnie w wykorzystaniu pauz, prostota AE okazuje się skuteczniejsza niż przesycona gęstą symboliką komplikacja Melancholii. Podobnie w wykorzystaniu muzyki. Von Trier zgodnie ze swym apokaliptycznym założeniem, jedzie po bandzie, nawalając przez wiekszość akcji z offu Wagnerem -  Another Earth zdaje się na eteryczny soundtrack Fall on your Sword – bliżej nieznanej światu kapeli z Brooklynu.



Oba filmy są przemożnie smutne ale oba paradoksalnie kończą się na kojącą nutę. Melancholia jest dziełem geniusza, nawet jeśli zataczającego się i ślepawego na jedno oko. Another Earth to skromny film, w prosty (ale nie prostacki), absolutnie wiarygodny sposób opowiadający o czymś nieprawdopodobnie skomplikowanym.
Który film bardziej mi się podobał? Another Earth. Bo von Trier (jak to geniusz) czasem naprawdę nie wie kiedy się zamknąć. Jego film trwa ponad dwie godziny, jest podzielony na dwie otagowane części, stylizujące go formalnie na jakiś gigantyczny opus, zaś metafora jest moim zdaniem mniej udana i mniej wielowymiarowa. Ale polecam oba, przypominając jednak, że najlepszy kawałek kina, dotyczący zbliżającej się do Ziemii planety, stworzył niezrównany Eddie Izzard. W końcu tylko z niego można się dowiedzieć,  jaki dźwięk wydaje Mars, gdy już jest w naszym ogródku

Materiały dodatkowe:

Morał z Melancholii? W obliczu końca świata zbawią nas wariaci.
Morał z Another Earth? Jeśli naprawdę bardzo bardzo się umęczysz, zbawisz się sam. Może.



***

Czytam, Słucham, Dokonania: ... z okazji ranciora, daruję Wam.
Fun Fact: Pisząc te słowa siedzę na kampusie, właśnie zdałam sobie sprawę, że za oknem  jest dokładnie 30 stopni cieplej niż w Polsce oraz że, w związku z tem, nieco lękam się wracać do Ojczyzny.