czwartek, 29 marca 2012

Nie płacz kiedy odjadę...




...czyli ostatni spacer, ostatnie sushi, ostatnia noc na podłodze oraz (a jakże!) ostatnie spotknie z internetowym celebrytą!

          Zgodnie z planem w poniedziałek opuściliśmy Blok C i przeprowadziliśmy się do M.. Od tego czasu zdołaliśmy m.in.: zdezorganizwoać jej system segregacji śmieci, zakleić tatami gumą do żucia, zawalić pół mieszkania walizami i w ogóle generalnie wprowadzić tzw.  ‘CHAOS’ w jej dotychczas spokojnym, zorganizowanym życiu. 
          Chwała dziewczynie, że jest tolerancyjna i nie wyrzuciła nas jeszcze na zbity pysk, dzięki czemu nadal mieszkamy  w Meguro. Okolica jest miła, nieopodal mamy drugi kampus Todaju, otoczony przyjemnymi małymi budyneczkami, w większości jednorodzinnymi, lokalnymi sklepami oraz  przecięty jedną-li-tylko prywatną linią kolejową. Chodzimy na spacery, oglądamy wiśnie, które powoli zbierają się do kwitnienia (a propos, słyszałam, że w sobote na Okęciu ma powitać nas śnieg...) i generalnie przeżywamy pełną gębą to, co w tutejszej tradycji nazywa się mono no aware czyli ‘smutkiem rzeczy’ i ‘lirycznym zamyśleniem nad przemijalnością świata’. W ogóle nie wiemy, co też czeka nas w Polsce (jak to co? Druga seria Game of Thrones!) lecz staramy się z optymizmem spoglądać w przyszłość.

          Podsumowania prawdopodobnie pojawią się na blogu w przyszłym tygodniu, kilkunastogodzinny lot do Helsinek i oczekiwanie na transfer do Warszawy na pewno pozwoli mi dokładnie przemyśleć ostatnie 18 miesięcy.

Czytam: Max Brooks World War Z: An Oral History of the Zombie War. No i wiedziałam, że to się tak skończy... Ściągnęłam ksiązkę na Kundla, wciągnęłam się i zanim wsiądę do samolotu, na pewno zdążę ją już przeczytać. Damn. (Przy okazji: katjo – dzięki za sugestię – póki co bardzo mi się podoba!)
Słucham:  -
Dokonania: Ostatnio mam naprawdę dobrą passę wśród niszowych celebrytów. Najpierw Jenyne Butterfly poprawiała sobie przy moim stoliku majcjochy przed wyjściem na scenę (AMAZING!!!), teraz udało mi się spotkać w Tokio z mym ulubionym internetowym idolem: niejakim Maciusiem.  Wcześniej znaliśmy się li-tylko korespondencyjnie, w związku z raging hatemailem konstruktywną krytyką pewnego szowinistycznego wątku, w jednym z materiałów Maćka, który wkurzył mię na tyle, że sprowokował do wysłania ściany pouczającego femi-nazi tekstu. Anyhows, ponieważ wtedy Maciej odpisał mi trochę się nawet kajając, uznałam, że skoro już zawiało go do Tokio, będzie to miła okazja, żeby spotkać się osobiście. To, że się zgodził niech świadczy o jego odwadze – mogłam wszak  zamiast wspólnego piwa otworzyć mu przecież wnętrzności.


 

....’uojezu – taki som jak w telewizorze...!’

Fun Fact: Ponieważ Małż wylatuje jutro z Hanedy o szóstej rano, dzisiejszą noc spędzi już w hotelu na lotnisku. Dało nam to z M. szansę na tzw. ‘girls night out’ – wynajęłyśmy sobie więc na całą noc studio pole dance o wdzięcznej nazwie ‘Polish’. Będziemy tam dziś ćwiczyć do upadłego, a jak już padniemy, walniemy w kimę na studyjnych materacach. 

poniedziałek, 26 marca 2012

Love is in the Air!


 

...czyli cuda na kiju.

          Niedawno żaliłam się, że zaraz po moim wyjeździe z Tokio zaczną się tu japońskie warsztaty z Jenyne Butterfly... Szczęśliwie okazało się, że niebiosa jednak pochwalają moje nowe hobby i okazało się, iż może na warsztaty nie zdążę ale za to  tuż przed odlotem zdołam się jeszcze załapać na pokazowy wieczór Jenyne w tokijskim klubie Le Baron de Paris... Zanotowałam sobie więc datę show w kapowniczku a potem... potem było już tylko lepiej.  Po tygodniu dowiedziałam się, że oprócz Butterfly tego samego wieczora wystąpi także Natasha Wang. Ponieważ gros z Was nie podziela mojej pasji do kija, pozwólcie, że wyjaśnię Wam to porównaniem: TO TAK JAKBY FREDDIE MERCURY DAŁ WSPÓLNY KONCERT Z DAVIDEM BOWIEM. Dwa pokazy miały być atrakcją specjalną wieczoru pod patronatem mej szkoły, gdzie w jakimś owianym tajemnicą projekcie miały wystąpić instruktorki, kilka uczennic, żywy skrzypek, DJ, najprawdziwsze różowe słonie, wieloryb oraz trupa tresowanych pcheł. Krótko mówiąc - szybko zajawiłam się na to-to niczym nie przymierzając Małż na Prometeusza Ridleya Sotta... a propos Małża - po pewnym namysle uznałyśmy z M., że jest on godzien oglądać z nami owe cuda i jemu także kupiłyśmy bilet.
          
          I tak to właśnie, w piątkowy wieczór, nie zważając na deszcz i wstrętną pogodę, znaleźliśmy się na Omotesandō. W mym sercu kiełkował co prawda pewien niepokój, odnośnie tego, że show może okazać się żenujące, lachony będą świecić kroczami a całosć zwieńczona zostanie pojedynkiem w kisielu, wreszcie, że Miś, zobaczywszy to wszystko, dozna trwałego uszczerbku umysłowego, kategorycznie zakaże mi instalować w salonie rurę oraz zapragnie przeprowadzić 'poważną rozmowę'. Z takimi to niepewnymi myślami dreptałam po ulicy, kiedy minęliśmy wyjątkowo ciemny zaułek, w którego głębi mrygał tylko zalotnie neon 'Amour'. Jego widok nasunął mi wspomnienia niegdysiejszej ulicy Pawiej w Krakowie, wywołał także w naszej grupie kilka komentarzy na temat specyficznej japońskiej kultury burdelowej. Wielka więc była nasza radość, kiedy kilkanaście metrów dalej natknęliśmy się na znak, wskazujący, że to właśnie w owej mrocznej uliczce, gdzieś pod neonem 'Amour' kryje się Le Baron de Paris.

            Jak to w Tokio, okazało się, że zapyziałe pozory mylą, a zaułek w podcieniu kryje piwniczny klub, który straszliwie napina się by być modnym i eleganckim. Od hipsterskiego szatniarza, który bardziej niż obsługą klientów zainteresowany był sprawdzaniem, czy równo leży mu grzywka, przez wnętrze udające francuski kabaret na nachalnym promowaniu produktów Moet & Chandon skończywszy. Ponieważ na szampana nas nie stać, a od eleganckich wnętrz preferujemy zarzygane punkowe pinwnice (Małż)  albo pozbawione kibli za to bogate w głośniki bunkry (ja), oparliśmy się wszystkim pokusom, pobraliśmy z baru darmowego drinka (w Japonii zwyczajowo w cenie wejścia na 99% imprez mieści się jeden napój wyskokowy do odebrania u barmana) i udaliśmy się na nasze luksusowe numerowane miejsca.
          Luksusowe numerowane miejsca okazały się najgorszymi na całej sali. 
          Niestety, kiedy wybierałyśmy z M. numery kanap, miałyśmy do dyspozycji mapkę wnętrza klubu, która to mapka NIE ZAWIERAŁA JEDNEJ ŚCIANY. Ściana na dzień dobry zasłaniała nam 50% sceny. Po pewnej dawce wiercenia się (oraz sprowadzenia do parteru jednego zbyt gorliwego fotografa) procent ten dało się zwiększyć do jakichś 85. Potem ja, pomna swych doświadczeń, według których osobie uzbrojonej w wyglądającą poważnie lustrzankę raczej nie przeszkadza się w robieniu zdjęć (dopóki nie stwarza zagrożenia życia lub zdrowia), wdrapałam się jeszcze z aparatem na oparcie naszego siedziska, zyskując całkiem znośną widoczność obu ustawionych na scenie rur. Dodatkowa atrakcja pojawiła się po początku widowiska, kiedy okazało się, że w zasadzie stoimy na zapleczu, zaś większość artystów wychodzi właśnie z drzwi za naszymi plecami.

          Do rzeczy jednak - program, nazwany wdzięcznie 'Love is in the Air' zaskoczył nas generalnie swoją pomysłowością. Ja sama spodziewałam się po prostu szeregu występów - okazało się jednak, że czeka nas pretekstowa fabułka, która łączyła owe występy w całość. Tragikomiczny, przegięty do granic możliwości narrator opowiadał przez bite 90 minut historię niejakiego Guillermo, mężczyzny w poszukującego miłości (I kid you not). Guillermo zwiedza cały świat, narrator śledzi go niczym odziany w cekinową bazarową sukienkę cień, zaś widzowie oglądają paradę kobiet z różnych stron świata. Nie jest to może mistrzostwo konstrukcji fabularnej, ale dzięki takiej osnowie można pokazać całkiem sporą paletę interpretacji tańca na na kiju w różnych smakach i rodzajach... Nie tylko taniec na kiju był zresztą przerabiany...



...ponieważ w mej szkole prowadzone są także kursy burleski, pierwsza podróż Guillermo zaczeła się od wizyty w kabarecie...



...Mio, Haruka i Ayaka - kursantki z Pole Dance Tokyo. Troszkę za bardzo mechaniczne - generalnie jednak jak na początek nie było źle.



...wyjąwszy może plastikowe gorsety na których widok chciałam wydrapać sobie oczy.



Po wizycie w Paryżu, Guillermo udał się do Buenos, gdzie pierwszy pole-show wieczora dała Miyako - kolejna z naszych (ha, ha 'naszych', cóż poradzić, że poczuwam się do przynależności do swego studia?) kursantek. Duch latino raczej słabo się objawił ale sam program był ok.



...następnym obiektem westchnień bohatera była tajemnicza gejsza - czyli Lu Nagata - właścicielka Pole Dance Tokyo, u której na zajęciach byłam raz i od tamtej pory się lękam. Anyhows, jeszcze we czwartek, kiedy byłam na treningu na open pole widziałam jak Lu dziergała widoczne na zdjęciu kimono.



...program okazał się do bólu orientalistyczny, ogrywający stereotypy i z Japonią mający tyle wspólnego co wystepy Kawakami Sady ale choreografia była urzekająca i chyba najbardziej efektowna z całego wieczora. 



Lu miała na sobie dwa kimona oraz fryzurę, która budziła grozę a utrwalana była chyba betonem, bo podczas całego układu ani jeden włos nie drgnął...



...Lu bardzo mnie inspiruje bo technicznie nie jest jakimś mistrzem ale ma świetne wyczucie formy i zawsze wygląda olśniewająco...



...tymczasem show z Japonii przeniósł się do bliżej nieokreslonej dżungli, gdzie w symaptycznym programie zbiorowym wystąpili (cytuję za programem): JUNGLE KING AND HIS HAREM. Tak, tak - TAŃCZĄCY PAN (!!!)



Po panu objawił się wesoły duet: Naomi King i Liye Akatsuka - strasznie się biedaczki myliły ale i podwójny taniec i tak wywołuje we mnie absolutny podziw... zwłaszcza odkąd na Akibie próbowałyśmy z M. wspólnie założyć jedną bardzo prostą figurę i skończyło się to wykrzywieniem rury (!)



Za kolejną atrakcję robiła panna Naomi Black, która głównie ślimaczyła się po podłodze do dźwięków Marilyna Mansona. Średnio to było porywające, zwłaszcza, że dziewczyna ćwiczyła ten program od miesiąca w czwartki, dokładnie wtedy kiedy ja chodziłam na treningi na sąsiedniej rurze.



Szczęśliwienastępny występ był już znacznie bardziej w moich klimatach - Tomo, która nauczyła mnie trochę na swoich zajęciach - zaprezentowałą się jako techno-kosmo-lala w duchu Kraftwerk




...u Tomo lubię aktrobatyczne przygotowanie i nutkę breakedance'ową...




...oraz oczywiście srebrne gatki na gumce!




...zwróćcie uwagę na zachwyconą panią na drugim planie!



W ostatniej odsłonie wieczoru Guillerme wrócił do miejsca wyjścia - kabaretu w Le Baron de Paris, gdzie tym razem powitała go Diana - to jest ta sama pani, która uczy mię pole dance. Szkoda, że tym razem zamiast rury prezentowała burleskę ale cóż, nie można mieć wszystkiego.




A tu już atrakcje dodatkowe - Jenyne Butterfly w swoim popisowym 'podwieszaniu za ramiona u powały'



... oraz Natasha i jej Magiczne Krocze (tm)!



Generalnie obie panie robiły to, czego od nich oczekiwałam: wyginały się pod kątami nieznanymi ludzkości...

 

...zachowując przy tym obciągnięte plauszki oraz miny mówiące, że nie ma łatwiejszej rzeczy pod słońcem niż  tak sobie wisieć.



W finale wszyscy wykonawcy wyszli jeszcze raz na brawa...



...pan Tarzan zdał sobie sprawę, że jest jedynym mężczyzną w gigantycznym lachonarium...




...a w górę poleciały kwiaty!


          Zaprawdę bardzo udany wieczór.

Czytam: Nic. Książki nadane na bagaż, nie mogę kupić nic nowego bo nie ma na to miejsca, zaś Kundel zakopany jest gdzieś na dnie walizki.
Słucham: Goldfrapp - Ooh la la la. Kiedy mam podły humor, wyobrażam sobie, że jestem Alison Goldfrapp w teledysku do tej piosenki - jadącą na koniu z diamentów i otoczoną panteonem modeli w obcisłych gatkach. 
Dokonania: Wzorem milionów Japończyków nadaliśmy dzisiaj bagaż na lotnisko kurierem. Wszystko odbyło się według planu, tyci pan przewoźnik zataszczył nasze 5 toreb do swojego samochodu. Pozostaje wierzyć w sytem i mieć nadzieję, że za tydzień odnajdziemy je na lotnisku. 
Fun Fact: -

sobota, 24 marca 2012

Prosimy nie odchodzić od radioodbiorników...



... ciąg dalszy programu nastąpi prędzej czy później.


          W ramach pożegnalnego dowcipasa, rządcy akademikowi postanowili odciąć nam internet na trzy dni przed wyjazdem. W Japonii darmowego wi-fi ze świecą szukać, więc zaplanowany na dzisiaj update bloga zostaje niniejszym awaryjnie odwołany. A szkoda bo aktualizacja miała być bogata w obrazki i doznania z piątkowej nocy w pewnym podejrzanym tokijskim zaułku... Niestety - wszystkie zdjęcia oraz zeznania wyślę w eter dopiero po niedzieli. Wtedy bowiem przeprowadzamy się do M. a ona, jak przystało na krajana, na pewno powita nas chlebem, solą oraz podpiętym do sieci kablem ethernetowym. Tymczasem nacieszcie oczy otwierającym notkę obrazkiem, służącym za tzw. 'sneak peek preview'!

          (Z innych frontów donosimy, że dzisiaj w British Airways nabyliśmy prawo do przewiezienia za ocean PIĄTEJ walizy jumbo... Nadal odmawiam przyjęcia do wiadomości, że mam zbyt wiele butów)

poniedziałek, 19 marca 2012

Frankenstein!!!



...z lekką nutką Ultramana


Do wyprowadzki z Bloku C zostały trzy dni – stan naszego przygotowania do całej operacji oceniam na jakieś 30%. Ponieważ działamy według zasady, że żeby coś uporządkować/upakować trzeba to najpierw malowniczo rozbebeszyć, chilowo mieszkanie pogrążyło się w malowniczym chaosie. Ma to swoje dobre strony. Par egzampl, odkryłam trochę ubrań o których zupełnie zapomniałam oraz zmuszona byłam poddać całą garderobę bezlitosnemu procesowi selekcji naturalnej (tzw. ‘darwinizm szafowy’). Zaprawdę przerażające jest jak podczas 18 miesięcy w Japonii obrosłam w rzeczy wyraźnie jednorazowe, ew. kupione w przypływie obłędu i nigdy nie noszone. Szczęśliwie, przeprowadzki są dobrą okazją, by zmierzyć się z własnym konsumpszynhoryzmem, przerazić jego ogromem oraz po tysiąckroć przysiąc, że wreszcie ograniczymy zakupy w śmieciowych sieciówkach, odpowiedzialnych za wyzysk pracowników w krajach tyw. trzeciego świata.
 Z drugiej strony, trzeba także zmierzyć się z misją doktora Frankensteina i zastanowić, które z rzeczy absolutnie NIGDY NIE ZOSTANĄ WYRZUCONE BO PRZECIEŻ SĄ NASZE UKOCHANE i poddać je procesowi reperacji/doprowadzenia do stanu używalności. Dla mnie oznacza to regularne kursowanie do szewca na Shinbashi (który to drań wita mnie już rekinim uśmiechem)  celem wymiany w butach fleków, podeszw, mocowania obcasów itd. Może zostawię w Japonii trochę ubrań ale na pewno nie zostawię tu żadnych butów. WE ARE SOLDIERS! WE LEAVE NO MAN BEHIND!!! Własnymi ręcyma reperuję również guziczki od płaszczy, odprute/dziurawe podszewki w marynarkach oraz wykonuję inne drobne prace reanimacyjne. Byłaby to okrutnie nudna robota, gdyby nie to, że wyobrażam sobie przy niej, iż zszywam nie ciuchy ale ludzi i jestem doktorem Frankensteinem (lub, kiedy mam lepszy nastrój, chociaż doktorem Sloanem z Grey’s Anatomy.)
Dlatego apeluję do Was drodzy Czytelnicy! Dbajcie o Ziemię, wystrzegajcie się kupowania (niczym Długa Noga) ton niepotrzebnych ubrań (buty to insza inszość), oraz reperujcie te które już macie, miast wyrzucać je do kosza. I tym optymistycznym akcentem (rodem z Kapitana Planety) pragnę zakończyć dzisiejszy wpis.



A zupełnie z innej beczki – podczas wizyty w lokalnym mallu trafiliśmy na... wystawę (chyba nie da się tego inaczej określić), dzięki której dowiedzieliśmy się, że powstaje kolejny film w serii  Ultraman: ULTRAMAN SAGA. Będą w nim występować nie jeden lecz TRZY Ultramany oraz (a jakże!) lachony z AKB 48. Premiera w sobotę – może się wybierzemy



Film został najwyraźniej zrealizowany z okazji 45-tej rocznicy premiery pierwszej serii telewizyjnej Ultramana (dla nieobeznanych: Ultraman to legendarny - nawet poza Japonią - popkulturowy Ufolud-gigant walczący na Ziemii ze złymi kosmitami). Bardzo rozczula mię, że jest to chyba ostatni hit kinowy wierny technologii tworzenia sekwencji efektów specjalnych za pomocą facetów w gumowych kostiumach... Tylko spójrzcie na ten cudnej urody trailer!


Czytam: powiedzmy, że coś tam do doktoratu
Słucham: Madonna (z M.I.Ą i Nicky Minaj) Give Me All YourLuvin’  – Taka tam piosenka ale Nicky Minaj ma w niej fragment w, którym rapuje, że jest Conanem Barbarzyńcą and I can fuckin’ relate to THAT!
Dokonania: Zupełnie to do mnie niepodobne lecz ostatnio naprawdę przykładam się do tańca na kiju. Efekty? Zmalał mi tyłek i przestało mi się wygodnie siedzieć na krzesełku przed komputerem. THE HORROR (i jak ja teraz wymęczę te 10 godzin dziennie przed Mass Effect 3... chyba muszę kupić jakąś podusię pod zadek!)
Fun Fact Random Information:  Nie żebym narzekała na nieustający napór telefonów z Polski ale na wszelki wypadek informuję, że jutro rozwiązuję umowę ze swoim japońskim operatorem komórkowym i można się będzie ze mną skontaktować tylko przez numer Małża. Generalnie jednak doradzam i zachęcam do kontaktów mailowych ew. skojpowych.

piątek, 16 marca 2012

Kręć się jak szympans na tej gałęzi!



..oraz: pamiętaj by przed treningiem koniecznie umyć nogi.

Dzień dobry. Wpis dzisiejszy nie powinien się właściwie zdarzyć lecz, z racji tego, że jak każdy grafoman odczuwam pewien wewnętrzny dygot, jeśli przez kilka dni nie zaktualizuję bloga, oto jest. Wobec braku godnych odnotowania wydarzeń w naszym japońskim, zaabsorbowanym pakowaniem walizek życiu, mogę Wam Drodzy Czytelnicy zaproponować tylko tzw. ‘picture spam’ z wtorkowego treningu na kiju. Wszystkich zmęczonych tematem pole dance przepraszam i serdecznie zapraszam do następnej notki, która pojawi się po weekendzie i będzie niewątpliwie przepełniona intelektualną głębią. Całej reszcie współczuje, gdyż obrazki, jakie zaraz będziecie oglądać przynależą bez wątpienia do gatunku ‘porror’.



Najsampierw, drodzy goście, spójrzcie w jakich komfortowych warunkach można ćwiczyć w Tokio za niecałe 2000 jenów od osobogodziny (a nawet mniej niż 2000, jeśli ma się kompana tak tobrze jak M. targującego się*). Zwracam Waszą szczególną uwagę na kotarkę w kwiatki na zapleczu! Gemini na zdjęciu jest troszkę jakby koślawe, bo chyba źle założyłam klin na biodrze.



Rzadki widok – oto ląduję niczym wdzięczna sarenka. Podziwiajcie także mój autorski wkład w styl pole dance czyli ręczniczek do wycierania rury założony za gumę od majtek!



Cradle spin – jeden z moich ulubionych spinów i jeden z nielicznych, przy których wielki tyłek pomaga miast przeszkadzać!



Ankle-hook sunwheel, zwany także ankle-hook stagiem (albo ankle-hook attitude spinem). Jedna z figur, co do której federacja nie może zdecydować się, jak ją nazwać.


Jak Państwo widzą, zdjęcia są, jak to mówi młodzież, ‘cykane komóreczką’ i spontaniczne, by nie było napinki i porywów artystycznych. Na sesji była jednak z nami także lustrzanka, która posłużyła do zarejstrowania tego oto arcydzieła, któremu (nieświadomie) modelowała moja partnerka do ćwiczeń:



Laureat konkursu Worls Press Photo w kategorii Sport:
‘Zadumana M poleruje rurę’


          Na koniec zaś, w duchu bardzo polularnego jakis miesiąc temu internetowego memu:

POLE DANCING...


...what I think I do



...what I really do.

/*Japończykom idea targowania się jest w zasadzie obca, więc zręczna biała małpa może dużo ugrać biorąc autochtonów z zaskoczenia.

Czytam: Nanatsuki Kyōichi Kiba no tabishōjin. Co ja poradzę, że Małż czasem przynosi ze spożywczaka takie nieambitne postapokaliptyczne mangi z babą z wielkim cycem na okładce i rozrzuca je po mieszkaniu.
Słucham: Cabin pressure
Dokonania: Wczoraj ostatecznie spakowałam do pudła maszynę do szycia, co oznacza również, że skończyłam mój edwardiański gorset, według wykroju Jo. Na razie jeszcze się docieramy, oficjalna premiera za tydzień w piątek, na tej oto imprezie – dość jednak rzec, że zakup metalowanych podwiązek okazał się trafiony.



...w roli prowizorycznych pończoch tym razem  świeżo rzezane rajstopki

Fun Fact: Na ten moment myślę sobie tak: po powrocie do Polski raz w tygodniu godzina tribal fusion, raz w tygodniu dwie godziny aerial silk i dwa razy w tygodniu jakieś 90 minut pole dance. Krótko mówiąc: SZUKAM SPONSORA.

PS. W związku z tym, że wkrótce czeka mię kilkunastogodzinny lot do Europy, poszukuję także fajnego czytadła do samolotu. Czy mogą Państwo coś polecić? Dobrze, żeby było dostepne w wersji na Kindle’a.

niedziela, 11 marca 2012

Odyseja pani P.


... czyli o upadku prasy papierowej


Dzień dobry. Ach, jakże ten czas szybko płynie! Trudno uwierzyć, że dziś mija okrągły rok od marcowego trzęsienia, tsunami oraz kryzysu wokół eletrowni w Fukushimie. Jeśli macie chwilę, wspomnijcie osoby, które wtedy zginęły i poświęćcie chwilę na zadumę. Za to absolutnie nie poświęcajcie czasu na: a/ przekonywanie polskiego rządu by nie budował elektrowni atomowej BO PO DOŚWIADCZENIACH JAPONII TO SZALENIE NIEBEZPIECZNE I WSZYSCY UMRZEMY W RADIOAKTYWNYM GRZYBIE, ani na b/ jakiekolwiek próby porównywania japońskiej katastrofy z polskimi katastrofami lotniczymi/kolejowymi/samochodowymi.... Przypadek ‘b’ wyjaśnię i rozwinę na przykładzie pani Paulinki, dzielnej dziennikarki, która napatoczyła się na mnie w tym tygodniu, (nieświadoma, iż prowadzę szalenie popularnego, jadowitego bloga...)

Od początku jednak - Pani Paulinka uraczyła mię telefonem (mój numer otrzymała prawdopodobnie od M., lecz nie winię jej – to niewinna istota niezdolna do zła) na początku tygodnia, w godzinach późnowieczornych. Telefon z polskiego numeru zawsze mnie zaskakuje, po cichu liczę, że to premier dzwoni zaoferować mi wreszcie pracę w dyplomacji (albo wywiadzie).  Niestety, jako się rzekło, miast Donalda, ze słuchawki przemówiła do mnie pani Paulinka. Owa pani Paulinka nawiązywała kontakt w imieniu telewizji i chciała bym wypowiedziała się na antenie na temat zeszłorocznego tsunami... W KONTEKŚCIE KATASTROFY KOLEJOWEJ NA LINII KRAKÓW-WARSZAWA. WTF??! Nie zdążyłam się jeszcze nawet dobrze zdziwić, gdy pani P rozwinęła przede mną wizję tego, jak to o 20.00 czasu polskiego wejdę via Skype na polskie ekrany i będę rozprawiać o swych wspomnieniach z 11-go marca. W tym momencie spojrzałam na zegar i szybko przeliczyłam, że polska 20-ta będzie moją 4-tą nad ranem. Parcie na szkło może i mam ale me parcie na sen jest większe. Wyjaśniłam zatem (wyraźnie zszokowanej) pani P., iż między Polską a Japonią mamy obecnie osiem godzin różnicy czasu i że chyba podziękuję za życiową szansę wystąpienia w telewizji... Ponieważ jednak, w związku z rodzinnymi koneksjami, mam sentyment do pismaków wszelkiego sortu, zaoferowałam pani P. kontakt mailowy do kilku osób, co do których wiem, że były w Japonii podczas trzęsienia ale wróciły już do Polski, i o swoich przeżyciach mogłyby opowiedzieć z tej samej strefy czasowej.
Udostępnienie personalnych danych znajomych (za co ich przepraszam) dało mi mniej więcej 90 minut wytchnienia od Pani P. Około godziny 23.00 ma komórka odezwała się raz jeszcze. Pani P. ogarnęła, że mimo wszystko nie potrzebna jej osoba przebywająca na terenie Ojczyzny, lecz Polak na obczyźnie. Why? Nie mam pojęcia. Wyjawiła także część swojej koncepcji audycji (czy, jak to określił Małż: ‘wyjaśniła dokładnie, co chciałaby żebyśmy w telewizji powiedzieli’). Wątkiem przewodnim programu miała być żałoba narodowa, niesłusznie (zdaniem redakcji) wprowadzona po wypadku kolejowym i porównanie jej do reakcji Japonii na katastrofę naturalną z 2011 roku (w domyśle: ‘U Żółtych nie było żadnej żałoby nawet po takiej wielkiej tragedii, a u nas po śmierci 16 osób już trzeba odwoływać wszystkie imprezy masowe! ESCANDALO!!!’). Jasne, idea wprowadzania żałoby narodowej po wypadku pociągów też jest dla mnie egzotyczna i, mówiąc wprost, głupawa ALE NIE BĘDĘ ATAKOWAĆ JEJ ZA POMOCĄ 16.000 JAPOŃCZYKÓW, KTÓRZY STRACILI ŻYCIE PODCZAS TSUNAMI. Więc powtórzyłam  pani P., że nie będę w środku nocy występować przed ekranem w papilotach, produkując amunicję do walenia w działania (jakkolwiek pomylone) prezydenta Bronisława.
Again, moje argumenty wystarczyły na około godzinę. Tuż przed północą telefon rozdzwonił się ponownie, zaś ja, niczym prawdziwa dzielna feministka, przekazałam go natychmiast w ręcę Małża. Małż przez telefon potrafi być Smokiem Nienawiści (dlatego oficjalnie nie wolno mu rozmawiać na przykład z call-center TePsy), bez trudu pokonał więc Panią P., pytając ją, czy ona wie, że wydzwania do nas o dwunastej w nocy (again: była zszokowana, sugeruję więc, żeby redakcja kupiła jej kalkulator, lub wyjaśniła, że jeśli na jednaj półkuli Ziemii jest dzień TO NA DRUGIEJ PANUJE NOC). Kategorycznie odmówił także udzielenia komentarza, oddania słuchawki żonie i w ogóle dalszej kooperacji. Słuchałam go z wyrazem uwielbienia na twarzy. Kocham mego Miśka. Zaś pani Paulinka w dalszych przygodach dziennikarskich,  powinna się naprawdę nieco opanować.

***

PS. Oczywiście, powie ktoś – pani Paulinka wykonywała tylko swoją pracę (w której, jak lojalnie wyznała mi przez telefon, jest nowa), robiła to, co jej kazano i nie można jej pociągać do odpowiedzialności za to, iż pracuje dla nierozgarniętych redaktorów. Tak się jednak niestety  (dla pani P.) składa, że ja sama jestem dzieckiem dwóch redaktorów, których uważam za nader rozgarniętych. Do tego lubię myśleć, że zostałam poczęta gdzieś na prasie drukarskiej, a w wieku niemowlęcym zamiast dobranocki oglądałam Wiadomości. Dlatego portaloza i upadek standardów prasy drukowanej oraz mediów telewizyjnych bardzo mię bolą i choć nijak nie jestem w stanie ich powstrzymać, będę do śmierci jeździć po wszystkich paniach Paulinkach świata, ich szefach oraz ludziach, którzy tak już się zglobalizowali, że przed telefonem na drugi koniec świata nie są nawet w stanie sprawdzić, która tam może być gdzina. Amen.

Czytam:  P.G. Wodehouse Right Ho, Jeeves – troszkę już wpadam w reisefieber a brytyjski humor z początku XX w dobrze rozładowuje me napięcie.
Słucham:  Nothing in particular
Dokonania:  Po pi razy oko pół roku ćwiczeń dzisiaj umęczyłam  wreszcie gemini, figurę pole dance, którą osobiście uważam za najpiękniejszą. Taraz drapię się po tyłku zastanawiając się, co będzie moim kolejnym celem i motywacją.
Fun Fact: A propos rocznic i świąt. Z okazji minionego dnia kobiet, roponuje Państwu bezcenny komiks, znaleziony gdzieś w otchłaniach tumblra – oto moje małżeństwo w telegraficznym skrócie:



środa, 7 marca 2012

„Coście się tak do mnie przysrali?!”*




Szósty marca, cały świat gra w Mass Effect 3... ja zaś wypełniam formularze, we łzach pochłaniam czekoladę oraz oglądam Muppety **


            Dzień dobry – dzisiejszy rant zasilany będzie specyfikiem Ibuprom Zatoki (ostatnie opakowanie środków przeciwbólowych w domu). W stanie upojenia paracetamolem walczę bowiem z machiną urzędniczą, zdobywam ostanie podpisy, piszę maile i w ogóle bawię się świetnie, nadal biorac udział w igrzyskach, towarzyszących tradycyjnie opuszczaniu Japonii przez sponsorowanego ministerialnie studenta.

        Plusy całej sytuacji są takie, że musiałam odkurzyć kalendarz (który, w związku z szalonym wirem aktywności, w jakim trwałam przez ostatnie pół roku, zdązył porosnąć kurzem). Wypełniam go teraz maczkiem tajnymi kodami typu „zanieś bzbrdl  do biura zwoqhf” albo „do 20-go rozlicz asoihfazsa” czy „rozwiąż umowę z sogboiasc” – generalnie żyję w ciągłym stresie... Dlatego też musiałam zwiększyć intensywność szycia oraz kręcenia się na rurze, by w ogóle zachować jako taką równowagę i nie zacząć mordować na oślep. 
          W ramach tego planu, we wtorek udałysmy się z M. na Akibę, gdzie w pewnej tajemniczej piwnicy można poćwiczyć za półdarmo na kręcącej się rurze (tak, tak – technologicznie rury dzielą się na statyczne i obrotowe –  jedne nadają się bardziej do jednych tricków a drugie do innych... mniejsza z tym – w każdym razie w moim studio ćwiczy się na tzw. ‘statykach’ i z obrotową rurą jeszcze doczynienia nie miałam). Szybko okazało się, że doznaniowo obrotowa rura przypomina karuzelę, więc pozwala wrócić do lat dzieciństwa (ewentualnie spowodować wymioty związane z zaburzeniami błędnika)... A ponieważ M. miała komóreczkę i nie zawahała się jej użyć: dla fanów mojego flubber-brzuszka prezentuję specjalnie nakręcony filmik!


FILMIK 1: czemuż jesteś taki ciężki, o zadzie? (filmiki są na prywatnym kanale na tubce, toteż nie mogę ich bezpośrednio zalinkować)

Spin, który tu prezentuje jest prosty jak konstrukcja cepa ale wyknuję go prawie dobrze (może wyjąwszy lądowanie na tzw. półdupie), więc podziwiajcie!



Tu zaś coś o wiele weselszego, czyli fristajl z ukrytej kamery. Chyba najpierw próbuję spinu z piruetu, w trakcie zapominam co chciałam zrobić, następnie zakładam tzw. sunwheel, spontanicznie przechodzę zeń do podstawowego firemana, żeby nabrać pędu, od pędu kreci mi się w głowie, więc zmieniam firemana w pike a potem zarzuca mię do czegoś na kształt reverse attitude. Tak się bawi, tak się bawi Długa Noga!!! W  tle słychać śmiech M., który jest umotywowany.


PS. Pytanie do szanownych Państwa (pytanie, dodam, które po raz kolejny udowodni, jak szalenie wykwalifikowaną panią domu jestem): po co żelazko ma tę opcję buchania parą?

----
*/Mały Wolffie to nie dotyczy Ciebie – Twoja prośba nie jest dla mnie uciążliwa i nie kwalifikuje się jako "przysranie" ;)
**/ polecam z serca.

Czytam: DOKUMENTA!!! Oceany dokumentów.
ucham: Selena Gomez & the Scene – Love You Like Love Song. Potworne, lecz od miesiąca, co niedziela od tego właśnie utowru  zaczyna się moja rozgrzewka u Diany, więc zaczęło mi się już dobrze kojarzyć.
Dokonania: Cross-knee release to średnio trudna figura z początkowego stopnia zaawansowania pole dance. Jedynie 5 procent tancerek ma problem z opanowaniem jej. Proszę Państwa, oto po raz kolejny znajduję się wśród wyjątków!
Fun Fact: W sobotę zgodnie z planem prowadziłam poranny panel na konferencji na Todaju. Odkryłam żałosną radość małych ludzi, jaką jest ucinanie sesji dyskusyjnej prelegentom, którzy nie trzymają się ram czasowych wystąpień. (Oh, how the power corrupts!)

czwartek, 1 marca 2012

Zaczyna się

 

...czyli: Pamiętaj, 90% wypadków ma miejsce w domu!


Panie i Panowie: pierwszy marca! (był wczoraj lecz, na potrzeby tej notki, uznajmy, że trwa do dziś) Do powrotu na pachnące łąki i w brzozowe zagajniki Ojczyzny został nam niecały miesiąc. W związku z tem, tradycyjnie, rozpoczyna się sezon katastrof, plag oraz nieszczęść, które przez ostatnie kilka miesięcy zbierały siły do ostatecznego ataku, mającego na celu doprowadzenie mnie w ramiona wykwalifikowanego personelu 
Na dobry początek, Małż, podczas szczytnej, nocnej wyprawy do lodówki, grzmotnął nogą w stolik. Ukochany jest kanciasty i podobne wypadki zdarzają mu się często, jednakowoż tym razem wydał z siebie tak nieziemski ryk, że zaniepokoił nie tyko mnie ale również sąsiadów. Na domiar złego, na goleniu pojawiła mu się błyskawicznie giga-gula, wyglądająca, jako żywo jak złamana kość. Ponieważ było koło trzeciej rano, uznalismy, że z wezwaniem karetki poczekamy do poranka, w międzyczasie okładając Miśka worami z lodem.... Rano okazało się, że lód zrobiony był najwyraźniej z wody święconej, albowiem gula znikła, zaś Małżonek stanął na nogach tylko troszeczkę się krzywiąc. Cud jak nic.
Z innych wieści: wczoraj złożyłam ostatni podpis na liście stypendialnej oraz ostatni raz  odwiedziłam centrum edukacji językowej (gdzie przez ostatnie osiemnaście miesięcy panie T. i N. próbowały bezskutecznie nauczyć mnie jak poprawnie akcentować partykuły). Pozostaje mi jeszcze telefon do biura podróży i odebranie biletów (albowiem Japonia jest krajem, gdzie papier jest święty a elektroniczny bilet najwyraźniej nie ma mocy sprawczej) plus odnalezienie dla siebie i Małża lokum na ostatnie cztery dni w Żółtym Kraju, ponieważ akademik musimy opuścić już 26-go...
Zamiast jednak stresować się i nerwić, zgodnie z planem ogłoszonym kilka wpisów temu, biorę się do budowy edwardiańskiego underbusta!



Muszę przyznać, że moje dwa nabyte w ciągu ostatniego roku hobby, znakomicie śłużą zdrowiu psychofizycznemu. Dzięki krojeniu gorsetów można uzyskać stan ukojenia bliski nirwanie, zaś pole dance dobrze pozwala radzić sobie z agresją (na przykład w stosunku do machiny urzędniczej).


Czytam: Nadal to samo co ostatnio. I przed-ostatnio.
Słucham: Fantastycznego serialu radiowego BBC Cabin Pressure o pracownikach kuriozalnej linii lotniczej MJN (My Jet Now), składającej się z jednego samolotu i jego nie do końca wykwalifikowanej załogi, wykonującej loty czarterowe w różne dziwne miejsca. Rzecz jest fantastyczna i budzi we mnie żal, że słuchowiska radiowe są gatunkiem na wymarciu.
Dokonania: Rok temu pisałam o tym, jak miłym doświadczeniem był dla mnie udział w todajowym sympozjum interdyscyplinarnym. Cóż, w tym roku zasiadam w komitecie organizacyjnym i prowadzę poranną sesję! Co oznacza także, że jutro musze wstać o nieznanej studentom porze w okolicach szóstej rano.
Fun Fact: . Z dobrych wieści: jak wykoncypował fellow-doktorant J., który także wraca do Polski Finnairem, dzięki taryfie Economy Y, którą zafundowało nam ministerstwo, mamy prawo  dopłaciwszy tylko 100 euro zabrać na pokład samolotu... DO 92 KILO BAGAŻU. Tak więc - hurra - moje buty nie będą skazane na trzymiesięczną podróż statkiem!!!