piątek, 25 listopada 2011

All your fabrics are belong to us!!!



…czyli Nippori Textile Town, welcome to.

         Stało się. Lokalny sklep z materiałami nie jest już w stanie nakarmić mego głodu tekstyliów. Może to mieć coś wspólnego z faktem, że zorientowany jest raczej na młode mamy, pragnące uszyć noworodkom ekologiczne śpiochy, a nie na osoby o tak wyrafinowanym modowym podniebieniu jak moje („Dzień dobry, potrzebuję belę materiału na którym będą cekiny. I ćwieki. I NADRUK W TRANSFORMERSY.”).  Niczym wielkonosy ptak, opuszczający wreszcie ciepłe gniazdko, podjęłam więc decyzję, iż pora odnaleźć nowe źródło tkanin. Datę poszukiwań ustaliłam na czwartek, gdyż nic tak nie motywuje do boju, jak 70 minut obijania się kolanami o rurę na kursie tańca.
        Miast przeprowadzić rozsądne rozeznanie, postanowiłam pokierować się japońskim komiksem, który, jak powszechnie wiadomo, uczy życia (i szycia).  Na kartach Paradise Kiss Ai Yazawy padła kiedyś nazwa TOMATO – legendarnego sklepu z tekstyliami (dlaczego sklep z materiałami nazywa się „Pomidor” to już jedna z wielu niewyjaśnialnych zagadek Tokio), i to ten przybytek zapragnęłam odnaleźć. Gugl Maps zaskoczyło mię, lokalizując go (a dokładnie wszystkie PIĘĆ budynków, które się na niego składają) na Nippori, w obrębie czegoś, co podpisano „Nippori Textile Town”. What do you mean ‘TEXTILE TOWN’!??!   O radości! Poproszę jeszcze dwie dokładki!
        Przezornie, pobrawszy  z bankomatu sumę z gatunku „ostrożnych” ruszyłam w drogę. Ponieważ wycieczka odbyłą się bez aparatu, dzisiejszy post ilustrowany będzie losowymi obrazkami, wyrzuconymi przez wyszukiwarkę na hasło Nippori Textile Town.



Zasadniczo, by dotrzeć do celu, wystarczy dojechać na stację JR Nippori, podążać do wyjścia wschodniego, skąd jak po sznurku poprowadzi nas naprzód dwujęzyczne oznakowanie.

       Kwartał tekstylny na Nippori ma, jak ujawnił pospieszny risercz, już prawie sto lat. Urokliwe jest to, że zachował sporo ducha dawnego Tokio. Nie ma tu wysokiego budownictwa, za to można zaobserwować pełno małych, staromodnych witryn sklepowych. O każdej porze dnia jest tłoczno, a przechodnie, w większości entuzjaści krawiectwa, składają się mniej więcej po połowie z babć emerytek, (które na starość podjęły szwalnicze hobby) oraz NAPRAWDĘ dziwacznie (nawet jak na tokijskie standardy) ubranej młodzieży. Wzdłuż trzech kilometrów zgrupowano około 100 sklepów, specjalizujących się we wszystkim – od guzików po stopki do maszyn do szycia. 
         Poza olbrzymim wyborem, drugim czynnikiem przyciągających miłośników szycia w te okolice, są hurtowe ceny. Co prawda oznacza to, że w niektórych sklepach materiały odmierza się tylko co metr, ale i tak zazwyczaj bardziej opłaca się kupić na Nippori 3 metry danej tkaniny, niż 2,10 tejże samej na Shinjuku. Nikt tu nie mówi po angielsku, a sprzedawcy akceptują tylko gotówkę. Krótko mówiąc, swojsko i fajnie.



Bez trudu można można nabyć jedwab na kimono albo pięknie drukowaną bawełnę na yukatę.



Co do klienteli, 80% kupujących stanowią kobiety a 80% obsług mężczyźni.  Zaprawdę niewiele rzeczy robi większe wrażenie niż japoński student-samuraj, wyposażony w śmiercionośne nożyce krawieckie zamiast katany...



...coś w ten deseń.



A tutaj: legendarna ściana w Tomato, gdzie zgromadzone są bele materiałów po 100 jenów za metr. 



Na koniec: moje zakupy. Zwróćcie uwagę na barwną bawełnę drukowaną w chryzantemy. Mam przeczucie, że powstanie z niej coś przepotwornego!
       
Czytam: Metric Pattern Cutting for Women’s Wear Winfred Aldrich. Ta książka zawiera w sobie WSZYSTKO i sprawia, że chciałabym być w szkole krawieckiej.
Słucham: VNV Nation – Ghost. Fajny numer z gównianej płyty.
Dokonania: W siódmym tygodniu mego biegowego programu treningowego odkrywam w sobie dziwne stany. Na przykład czuję się źle, kiedy o poranku nie bolą mnie mięśnie. Znaczy to w końcu, że poprzedniego dnia MOGŁAM SIĘ BARDZIEJ HARDKOROWO ROZCIĄGAĆ.
Fun Fact: Wizyta na Nippori miała także wymiar sentymentalny, albowiem to tam spotkało mnie marcowe trzęsienie ziemii. Nie mogłam przestać podejrzliwie zerkać na pobliskie budynki, sprawdzając, czy aby na pewno nie zaczynają się kolebać.

PS. Dla przebywających a Tokio i zainteresowanych zakupami: dokładna mapa okolicy, z zaznaczoną większością sklepów.

wtorek, 22 listopada 2011

W czasie deszczu...



Behold! Autochtoniczna, zmultiplikowana pięciokrotnie wersja Justina Biebera!!! Wytapetowano nimi całe wnętrze lokalnej kolejki, więc na pamięć znam już każdy wyfotoszopowany włos na ich głowach.

         Ponieważ blognotki planuję z wyprzedzeniem godnym germańskiego generała, dziś powinnam była wkleić barwny i wzbudzający zawiść wpis na temat naszej wyprawy na Ashikaga Wine Festival 2011. Niestety, w związku z tem, że cały weekend lało nieprzeciętnie, nie zdołaliśmy nawet wystawić głów za próg mieszkania. Jest nam smutno, beaujolais nouveau kiśnie gdzieś w butlach, nietknięte naszymi ustami, a na zewnątrz (jak to w grudniu) zaczyna się nieuchronnie japońska jesień... Dary współczucia prosimy kierować na nasz tokijski adres. 

         Tymczasem, CZEK AUT MAJ KREJZI FASZYN SKILLZ!!!


...w zgodzie z najnowszymi trendami jesiennymi: ocieplacze rodem z taśmy VHS z kursem fitness made in the 80s. Liczę, że nowy element garderoby będzie mi świetlać drogę w czasie nocnych biegów.

Czytam: Nadal The Idea of the West
Słucham: Cruxshadows - Cassandra (Ego Likeness Remix). Ktoś miksuje Cruxshadows, żeby brzmieli jak Theatre of Tragedy, generalnie kaszana, ale jakoś, z bliżej niezrozumiałych powodów, dobrze mi siędo tego biega.
Dokonania: Z braku lepszych zajęć, skończyłam Baldurs Gate. Z rozpędu, w entuzjaźmie erpegowym, stworzyłam postać  Robala, Akordeonowego Złodzieja w Kingdom of Loathing  – z moim tresowanym moskitem Glutem i bojowym szczurem Pizgiem tworzymy tak grupę tak wspaniałą, iż raz po raz zapytuję się DLACZEGO NIE TRAFIŁAM NA TĘ GRĘ WCZEŚNIEJ?!
Fun Fact: Przyjemnie (choć trochę niepokojąco) żyje się w domu nerdów, w którym określenie ‘wyglądasz jak Adam Jensen’, jest dla kobiety dowartościowujące.

środa, 16 listopada 2011

Immortal Kombat



...czyli coś więcej niż festiwal głupich czapek.


         Dzięki niezbadanym kolejom losu, mój weekned przemieścił się ostatnio w środek tygodnia. Ponieważ w sobotę/niedzielę zazwyczaj zbieram zlecenia tłumaczeniowe, względnie dłubię więcej niż zwykle w doktoracie, w poniedziałki/piątki mam zajęcia i/lub koło naukowe, a w czwartek kręcę się na rurze, dni wolne, przeznaczone na leżenie tyłkiem do góry, przypadają mi teraz na wtorek i środę. By uczcić tę dziwną chronologiczną aberrację, ostatni wtorkowo-środowy weekend uczciliśmy z Małżem wizytą w kinie. Stąd dzisiejsza blognotka.

        Zanim jednak na dobrę ją rozpędzę, muszę przypomnieć pewną prawdę, którą często gęsto tu wygłaszam: naprawdę bardzo, bardzo rzadko zdarza się, by jakiś film miał w Japonii kinową premierę w tym samym co w Europie czasie. Wyjątki dotyczą głównie murowanych hitów, ewentualnie kontynuacji ultrapopularnych serii. Wielce się zatem z Miśkiem zdziwiliśmy, widząc podczas wtorkowej wizyty w supermarkecie, że w pobliskim multipleksie można już obejrzeć Immortals, greckomitologiczną siekaninę w sandałach. Sądząc po pustej sali, jaka przywitało nas kino, nie była to ze strony dystrybutora zbyt trafiona decyzja, lecz u mię spowodowała miłą niespodziankę. Oto bowiem mam okazję pisać o filmie, który nawet w Polsce jest świeżynką. Pozwolicie zatem, że sobie ulżę...  Zwłaszcza, że film mi się podobał.
        Zawiłe i skomplikowane są powody tego stanu rzeczy (generalnie bowiem Immortals uchodzi chyba za gniot, co ujawnił pospieszny risercz w internetsach).  Może ma to związek z tym, że należę do grupy trzech osób, którym przyjemność sprawiła wizyta w kinie na Troi Wolfganga Petersena, bo po prostu lubię oglądać zdrowe, męskie uda w skórzanych spódniczkach. Prawdpopodobnie jednak chodzi raczej o to, że kino jest dla mnie miejscem, w którym lubię czasem powiedzieć ‘wow’. ‘Wow’ wywołują u mnie np.: kosmiczna estetyka Thora, kilka numerów z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, żaby padające z nieba w finale Magnolii czy kontury bohaterów na tle nieba w Siódmej Pieczęci. ‘Wow’ nie wywołują u mnie: WYBUCHY w Transformersach, efekty komputerowe w Alicji w Krainie Czarów Burtona ani podfruwająca do góry spódniczka bohaterki Sucker Punch. Krótko mówiąc: są po prostu wizje plastyczne, które do mnie trafiają, sprawiając, że w mym sercu coś robi „ping”. Szczęśliwie, w Immortals trafiło się kilka estetycznych majstersztyków, dzięki którym mogłam spokojnie zapomnieć o wielu, wielu miałkościach tego filmu.
          Lecz od początku: Immortals to, co oczywiste będzie dla każdego, kto zetknął się choćby z cieniem obszernej kampanii marketingowej, kalka filmowego 300. Odrealniona estetycznie opowieść, luźno związaną z grecką historią/mitologią, kręcąca się wokół finezyjnie pokazanego okładania się po gębach przez półnagich facetów. Nastrój jest poważny i doniosły, krzywda cielesna powszechna, a sukces filmu zależy bezpośrednio od tego, jak szaloną wizualnie wizję ma reżyser. W tym przypaku, odpowiedzialność za estetykę całości spoczęła na Tarsemie Singhu (to ten pan od Celi). Znowu – dla jednych to, co on robi w kinie to odjechane wizjonerstwo, dla innych estetyczna pornografia (z nutką sado-maso). Ja, tak się składa, wyobraźnię Tarsema lubię i cenię.
              Fabuła, która tym razem stanowi dla rzeczonej wyobraźni tło,  jest pretekstowa i składa się z Mitologii Parandowskiego, umieszczonej w elektrycznej młóckarni i zalanej LSD*.  Treść filmu to 100% wariacja na motywach, zupełnie, moim zdaniem, odporna na zarzuty, że „przecież wcale tak nie było”.  WSZYSTKO jest tu umyślnie i z premedytacją odrealnione. Wizualnie, psychologicznie, historycznie – you name it. Surrealizm, jak to mówią „po bandzie”. Jedynym elementem, zachowującym jako-taki związek z rzeczywistością pozostaje przemoc. Przemocy jest w tym filmie mnóstwo, jest gęsta i boli. To ładne, bo jakkolwiek pojechane wizualnie rzeczy się na ekranie nie dzieją, tzw. (państwo wybaczą) „pierdolnięcie” pozostaje „pierdolnięciem” i nigdy nie ucieka ani  w stronę estetycznych fikołków w stylu Przyczajonego tygrysa ukrytego smoka, ani wesołego obrzucania się flakami a la Teksańska masakra piłą mechaniczną. Jest krwawo, brutalnie i niecnie, absolutnie tylko dla dorosłego widza. Przemoc jest straszna oraz stanowczo mniej niż w 300 gloryfikowana. Kilka scen można wręcz łatwo odczytać, jako(mniej lub bardziej dosłowny) policzek dla dotychczasowej widowni takich obrazów (czyli okołonastoletnich, pryszczatych chłopaczków). Bohaterowie nie są pyskaci, nikt nie jest też twardzielem, rzucającym godne zapamiętania one-linery. Mało tego! Kobieta na ekranie nie służy do pokazania cycków, ani zakręcenia zadkiem (cycki i zadki męskie są dużo bardziej fetyszyzowane przez operatora).
       Aktorzy, jak na taką nieogarnialną konwencję zachowują przyzwoitość. Zwłaszcza, zważywszy w co odziani muszą sięprezentować na ekranie (w sensie: kostiumy są piękne, lecz nie przypominają niczego innego w kinie, może poza czułkami Lokiego w Thorze).  Mickey Rourke wykonuje coś, co w angielskiej terminologii nazywa się chyba ‘żuciem scenografii’ – jego kreacja króla Hyperiona, lokalnego arcyzłoczyńcy, jest ultrabombastyczna. Wszyscy inni – czy bogowie, czy śmiertelnicy są piękni, młodzi i nawet Zeus wygląda, jakby zszedł z okładki pornograficznego magazynu dla gejów (przynajmniej dla tej wąskiej grupy gejów, którzy mają mitologiczną fiksację a ich fetyszem w sypialni są złote majty i dziwne czapki). Efekty specjalne służą temu, czemu służyć powinny – wspomaganiu kreacji zupełnie odjechanej, nierzeczywistej wizji estetycznej. Nikt tu się nie sili na realistyczne odwzorowanie destrukcji, fizyki, NICZEGO. Ma wyglądać i wygląda. Jeśli to dla Was za mało, uciekniecie z kina, wznosząc przekleństwa.
     
Bottomline: Przyjemny film popularny, za którym stoi bardzo konkretna wizja z zaskakującą dozą odwagi artystycznej, zamiast skoku na kasę. Pewnie, muzyka drętwa, a całość dałoby się bez bółu przykroić do 60 minut gęstej, estetycznie oszałamiającej rozrywki. Wtedy byłby to bardzo, bardzo, bardzo genialny short. Alternatywnie: coś jakby God of War. Dodatkowe punkty za to, że jest to jeden z niewielu filmów, gdzie fetyszyzacja estetyczna dotyczy nie tylko kobiet, ale również mężczyzn.



...jeśli ktoś lubi wydepilowane klatki, wyprężone łydki,  naciągnięte ramiona i spięte łydy oraz ma zamiłowanie do kolorystyki rodem z Caravaggia, zaprawdę wyjdzie z kina zadowolony!

*/ Najśmieszniejsze, że zrobili to scenarzyści-Grecy. Sieczkarnia nie wynikła więc z niewiedzy – zresztą w powstałym bigosie jest zaskakująco wiele elementów skondinąd znajomych.

***

Czytam: Głównie oglądam, bo do tego raczej służy książka Flourenta Chavoueta Tokyo on Foot – Travels in the City’s Most Colorful Neighbourhoods.


Cały album to w zasadzie obszerny, upstrzony notatkami szkicownik, zapełniony przez Chouveta podczas półrocznego pobytu w Tokio.



Kreska jest bardzo charakterystyczna a poczucie humoru nieprawdopodobnie urocze.



Mały Wolffie, myślę, że to wydawnictwo sprawiłoby Ci wielką radość – wszystkie ilustracje są wykonane kredkami!

Słucham: -
Dokonania: Co prawda Małż ostatnio programuje na zlecenia za PRAWDZIWĄ ŻYWĄ GOTÓWKĘ, ale ponieważ kocha swoją pracę, w wolnych chwilach tworzymy razem aplikacje o zagadkowej używalności. Od wczoraj w AppStore możecie na przykład nabyć na swego AjFona nasz niezbędny każdemu użytkownikowi program, pozwalający nadawać wpisany na ekranie tekst za pomocą alfabetu morse’a!
Fun Fact: Ponieważ mitologia gracka (nawet w wersji tak przemielonej, jak w filmie Immortals) jest w Żółtej Krainie mało znana, projekcji towarzyszyły podpisy, podpowiadające japońskim widzom, jak nazywa się i z czego znana jest dana, ukazująca się na ekranie postać. Urocze.

sobota, 12 listopada 2011

Lirycznie


Uniwersalny  symbol japońskiej jesieni.

        Dzień dobry. Od piątku w Japonii powiało jesienią i zrobiło się jakoś tak bardziej lirycznie. Z uniwersytetu przyszły gigabajty tabelek Excela, których skuteczne wypełnienie ma mi podobno zapewnić w marcu bilet powrotny do  kraju. Niby do końca stypendium jeszcze daleko, ale powoli, mijam już metaforyczny zakręt, za którym zacznie się ostatnia prosta. Pogoda powoli osuwa się w klimaty listopadowe – w weekend pierwszy raz włączyliśmy w mieszkaniu grzanie, a Małż wyciągnął z szafy kurteczkę. Mroźne 15 stopni na zewnątrz na szczęście okazało się tylko chwilową czkawką, ale wiemy, że prędzej czy później, temperatura nieuchronnie spadnie. Dlatego zapobiegawczo podłączyliśmy już do prądu nasze 電気ポット (‘denki-potto’ czyli ‘elektryczny gar’, [nie mylić z ‘elektryczny nocnik’]),  termosik, służący temu, by o każdej porze dnia i nocy móc wydać domownikom gorącą wodę do zalania herbaty lub zupy miso. Denki-potto jest w Japonii urządzeniem wszechobecnym, znajdującym się standardowo na wyposażeniu wszystkich hoteli i mieszkań. Bardzo będzie nam go w Polsce brakować (jako taką protezą denki-potto może być chyba ‘babciowy’, piknikowy termos z dyspenserem, ale to jednak nie to samo – nie można w nim na przykład zmienić temperatury wrzątku ze 100 stopni na 80 – A JAK W 100 STOPNIACH ZAPARZYĆ ZIELONĄ HERBATĘ?!)

***
  
        Innych wieści brak. Ja tłumaczę i biegam, wieczorami zaprzyjaźniając się z Good OldGames (Mały Wolffie – wiedz, że wykonuję obowiązek każdego studenta na stypendium i przechodzę jeszcze raz Baldurs Gate..!) oraz dumam, czy po powrocie potrzebna mi będzie nowa karta graficzna, by obejrzeć pełnie wdzięków Skyrim. Małż zaś, poza programowaniem, znalazł sobie nowe pole działalności: wysyłanie małych, zielonych istot na orbitę!



Istotki nazywają się kerbole i wyglądają tak.



...wydaje mi się, że jasne jest, co Misiek znajduje w tej grze.

          Aha - jestem nieskończenie dźwięczna za wszystkie porady, dotyczące wszywania guzików (wielce pokrzepiający jest poziom wiedzy na ten temat wśród Was). Kiedy już odważyłam się odpalić program do obszywania dziurek na swej maszynie, całe przedsięwzięcie okazało się nie takie znów straszne.



Jeśli jesteście ciekawi: efekt wygląda tak. Odkąd oglądam Downton Abbey, chodziły za mną takie frakowe poły do kamizelki. Chodziły, chodziły ażem se zrobiła. Ponieważ styl jest trochę anglo-wiejsko-jeździecki, w roli wiernego wierzchowca występuje narowiste krzesełko.


Czytam: Alastair Bonnett – The Idea of the West
Słucham: -
Dokonania: We czwartek zakręciłam na rurze pierwszy spin na jednej ręce! Czyżby jednak byy tam jakieś mięśnie?!
Fun Fact: W piątki chodzę na fakultatywne konwersatorium z szerokopojętej „japońskości” dla obcokrajowców. Jest to w zasadzie odświeżenie wiedzy, którą podano mi na japonistyce, tylko teksty i statystyki, którymi się posługujemy są rzeczami współczesnymi a nie mocno nieaktualnymi 30-letnimi papirusami. Z towarzyskiego punktu widzenia, zajęcia są miłe, bo chodzi na nie Pieszczoch, czyli pewien Koreańczyk – podobnie jak ja będący w związku małżeńskim przez co postrzegany (znowu: podobnie jak ja) przez wszystkich innych studentów jako zmruszałe dziwadło. Pieszczoch jest świetny, bo, po pierwsze, stanowi wielką skarbnicę opowieści, związanych z tym jak to było, gdy był w wojsku (służba wojskowa jest w Korei Płd. obowiązkowa) i jak dowództwo na przykład ostrzegało go, że właśnie wybuchła wojna z Koreą Płn., zatem musi natychmiast zapakować 20 kilo konserw do plecaka i zaszyć się w lesie. Drugi powód mojej sympatii wobec Pieszczocha sprowadza się do tego, że wciąż odkrywamy, jak prawdziwy jest stereotyp mówiący, iż standardowy Polak i standardowy Koreańczyk to  podobne typy (czyli model 'Furiat-Alkoholik').

poniedziałek, 7 listopada 2011

Trójkąt bermudzki


Cytując klasyka Kmiecia: ‘pieprzone guziczki... ZAWSZE NIE TEN WCISKAM!!!’


          Dzień dobry. Ostatnio mocno uporządkował mi się rozkład dnia. Dzień w dzień kręcę się w trójkącie bermudzkim, między maszyną do szycia (tak, tak wbrew pogłoskom nie zaprzestałam działalności szwalniczej), elektronicznym słownikiem japońskich nazwisk, łamanym przez japońską wikipedię (potrzebny mi konkretny indeks nazwisk do doktoratu) a siłownią (fizyczne odreagowanie utrzymuje mnie na powierchni normalności). Na uczelni pojawiam się dwa dni w tygodniu, naukowe wyrzuty sumienia zabijając działalnością okołokonferencyjną oraz dyktatorską aktywnością samozwańczego wodza polskiego Koła-Naukoła na Todaju...
           Materiału na blognotkę nie ma zatem wcale lecz wierzcie mi: z utęsknieniem czekam, aż przydarzy się jakaś Przygoda. Tymczasem, szczytem mych przeżyć jest prawidłowe obszycie dziurek od guzików, wyzwanie wszechparaliżujące i nadskomplikowane. Pozostawię Was więc w zadumie: JAK WY PORADZILIBYŚCIE SOBIE Z TAK MROŻĄCYM KREW W ŻYŁACH ZADANIEM?!


Czytam: Nadal Visions of the East
Słucham: Switchblade Symphony - Wrecking Yard.  Jestem głęboko w otchłani najntisów i nie zamierzam w najbliższym czasie stąd wyjśc.
Dokonania: W ostatnim wpisie poleciłam na blogu Once Upon a Time, dając się zwieść obiecującemu pilotowi. W drugiej godzinie serii złośliwie okazało się, że mimo wszystko (zwłaszcza mimo udziału Roberta Carlyle) będzie to jednak gęsty szajs. Czy w zamian za to nieporozumienie mogę zaoferować Państwu na przykład the Boss, bardzo udany serial psychologiczno-polityczny, dobrze wpisujący się w aktualną sytuację PiSu?
Fun Fact: Wczoraj w banku byłam świadkiem wywożenia gotówki z bankomatu. Góry banknotów wiozła (wcale niespiesznie) na platformie na kółkach malutka Japonka. Małż, kiedy w Ojczyźnie przypadkowo trafił na przewożenie pieniędzy, o mało nie został zastrzelony przez pilnujących procesu barczystych bysiów. Ot, różnice kulturowe.

No i oczywiście:


Mądrze (czyli jak zwykle) na temat pisze Halina Bortnowska w drugiej połowie swojego myślennikowego wpisu

czwartek, 3 listopada 2011

Siostro, elektrowstrząsy!



Nowy niezbędnik Długiej Nogi: karta członkowska szkoły tańca na rurze oraz karta pacjenta kliniki urazów sportowych.

          Ponieważ moje Długie Kolano od tygodnia ani się nie goi, ani bardziej nie psuje, wczoraj postanowiłam wreszcie rozstrzygnąć jego mętny status ontologiczny (zdrowe? nie zdrowe?) wizytą u ortopedy. Dobrze, że na całą przygodę zarezerwowałąm pół dnia, albowiem lekką ręką sześć godzin minęło nim stanęłam wreszcie przed drzwiami kliniki Koyamari z aktualną kartą ubezpieczenia medycznego, za to bez rękawiczki i karty stałego pobytu*, zaginionych podczas dokonywania formalności. Poradnia, polecona przez Pigułę na kampusie, okazała się profesjonalnym centrum medycyny sportowej, co zaowocowało wesołą sytuacją, kiedy siedziałam w poczekalni w otoczeniu sportowców oraz rehabilitujących się staruszków, czując się bardzo nie na miejscu. Dottore prześwietlił mię, obmacał po kolanie, poczem zawyrokował, iż naprawdę powinnam wziąć się w garść i przestać hipochondryczyć, albowiem mam co najwyżej nadwyrężony mięsień, a moje życie nie jst zagrożone. W związku z tą szczęśliwą okolicznością, zostałam położona na leżance i podłączona do tajemniczej machiny, która przez kwadrans kopała mi kolano prądem, prawdopodobnie, by zniechęcić mię do kolejnego, bezpodstawnego zgłaszania się do przychodni. Na pocieszenie dostałam zestaw plastrów, które, fakt,  wyglądają bardzo profesjonalnie na siłowni, lecz potężnie wonieją maścią WICK VapoRub i odstraszają wszelkie żywe organizmy w promieniu 10 metrów.
            W ramach świętowania faktu,  że nie grozi mi śmierć przez kolano oraz uczczenia dzisiejszego Dnia Kultury (święto państwowe, żólty dzień wolny od pracy) w ciągu doby od otrzymania radosnej dla mnie diagnozy, uderzyłyśmy z M. do Szkoły Tańca na Rurze. Tam instruktorka zmaltretowała nas do tego stopnia, iz, zastanawiam się, czy znowu nie udać się na konsultację ortopedyczną, albowiem boli mnie każda część ciała, z gałkami ocznymi włącznie. Same zajęcia były bardzo udane, dobrze czuje się na pozycji wioskowego głupka (NIKT NIE PRZEKONA MNIE, ŻEBYM ODERWAŁA OD ZIEMII NOGĘ NA KTÓREJ SPOCZYWA CIĘŻAR MEGO CIAŁA!!!) – a ponieważ każda klasa potrzebuje swojego Goofy’ego, będę dumna mogąc pełnić tę funkcję. Zawsze pozostaje mi również żałosne wytłumaczenie, że jestem leworęczna, więc uchwyt prawej ręki mam niedorozwinięty, ale TYLKO POCZEKAJCIE AŻ ZACZNIEMY ĆWICZYĆ SPINY W DRUGĄ STRONĘ. Wtedy wszystkie cztery panienki-kursantki będą spadać z rur jak muchy w reklamie środka owadobójczego,  ja zaś niczym Tarzan-Człowiek-Pająk-Batman będę trzymać się chromowanej powierzchni niczym przyklejona superglu! Amen.

* ponieważ wokół Japonia, znalazcy karty już się zgłosili i jutro dzięki Bogu jadę ją odebrać, nie ma więc strachu, że mnie aresztują i deportują.

Czytam: M. Bernstein, G. Studlar Visions of the East: Orientalism in Film. Koszt używanego egzemplarza z amazona: 1400 jenów. Esej o Aladynie Disneya jako odzwierciedleniu polityki bliskowschodniej i atomowej USA: BEZCENNY.
Słucham: Łona –To nic nie znaczy. Bo Łona piękny jest i dobry jest, oraz swą wątłą hiphopową piersią broni jakości Polszczyzny.
Dokonania: Na piśmie obiecałam Lu, właścicielce szkoły Pole Dance Tokyo, że nie pozwę jej do sądu, jeśli instruktorka dotknie mnie w celu poprawienia jakiejś mojej figury. Ach, Japonia i polityczna poprawność!
Fun Fact: Ulubione geoepoki Japończyków w historii Europy to stanowczo Cesarski Wiedeń oraz Rokokowy Wersal. Wydaje się, że każdy pretekst jest tu dobry, by ubrać się w różowy frak oraz pudrowaną perukę w loczki.



...what’s wrong with this picture?