wtorek, 17 kwietnia 2012

The End is the Beginning is the End



 Eternity is a terrible thought. I mean WHEN IS IT GOING TO END?!


       Drodzy Czytelnicy. Nieodwołalnie nadeszła pora na notkę liryczną, kończącą internetowy żywot Długiej Nogi. Wróciłam do Polski, prawdziwe życie natychmiast rzuciło mi się do oczu i nie pozwoli pewnie w najbliższym czasie na jakąkolwiek blogotwórczość.
         W ramach ostatniego wpisu chciałabym pozostawić Was więc ze swym krótkim rachunkiem sumienia związanym z ostatnimi 18 miesiącami. Był to czas kształcący, pełen smuteczków, radości, momentów ekscytacji i połaci śmiertelnej nudy. Pozostanie mi po nim kilka silnych wspomnień, które ośmielam się wyszczególnić poniżej.


Za czym na pewno  nieraz zatęsknię:

- Za byciem najwyższą osobą w metrze i sianiu lęku wśród najzatwardzialszych kiziorów poprzez patrzenie na nich z wysokości obuwia na obcasach
- Za widokiem z okna na port i słońce zachodzące za górą Fuji
- Za komunikacją miejską i krajową jak ze snu, cichym, kojącym szumem shinkansena, czy monotonnym, usypiającym stukotem kolejki podmiejskiej.
- Za tłustą rybą z supermarketu, gotową do spożycia na surowo
- Za ścianą w tymże supermarkecie, pełną kolorowych drinków w puszkach, składających się z wódki konserwantów, chemii i cukru.
- Za dystansem od spraw krajowych, możliwością wyłączenia wyborczej.pl i nie zaglądania tam przez tydzień. Za szansą błogiego ignorowania niedokończonej A2, rozkopanej Świętokrzyskiej etc.
- Za suchą słoneczną zimą, z temperaturą oscylującą między 5 a 8 stopniami Celsjusza
- Za niezobowiązującym, studenckim życiem, dobrze opłacanego białego tucznika
- Za ekstatycznym ‘YOU DID IT!’ mojej instruktorki pole dance, wieńczącym me syzyfowe starania opoanowania kolejnej figury
- Za amazon marketem i tanimi książkami opisanymi jako używane a wyglądającymi jak nowe
- Za poczuciem bezpieczeństwa o każdej porze dnia i nocy.


O czym chętnie zapomnę:     

- O powszechnym braku centralnego ogrzewania i powietrzu w mieszkaniach wiecznie wysuszonym przez grzejącą/chłodzącą aparaturę klimatyzacyjną
- O braku nocnej komunikacji, skazującej codziennie jakiś milion osób w obrębie Tokio na szalony, pijacki bieg do ostatniego pociągu o 23:55
- O tym, że ‘starość nie radość’ i że wesołe studenckie życie już nie do końca jest dla mnie, gdyż najwyraźniej pragnę zakorzenić się we własnym domku przed kominkiem i rozpocząć to, co groźnie nazywa się ‘wiciem gniazdka’
- O specyficznym uczuciu przerażenia, które może wywołać tylko mail z sekretariatu, napisany o czwartej rano i żądający doręcznia w ciągu 12 godzin TONY papierów o których nigdy wcześniej nie słyszałam.
- O zapóźnionym repertuarze kinowym namiętnie pomijającym wszystkie filmy, które mnie interesują


         Plusy dodatnie jak widać znacznie przewyższają liczbą plusy ujemne – i słusznie bo cały wyjazd okazał się doświadczeniem wartościowym.  Wszystkim Wam, którzy mi podczas niego towarzyszyliście  dziękuję serdecznie za uwagę, kreatywne komentarze, kilka mniej lub bardziej dziwnych fanmaili oraz podążanie koślawymi śladami mej nogi. Bądźcie zdrowi!

Czytam: udajmy że oferty pracy dla osoby bez doświadczenia, bez umiejętności ale z wielkim ego.
Słucham: David Guetta feat. Sia Titanium. Się pamiętam jeszcze ze zwalającego z nóg trailera do ostatniego sezonu Six Feet Under (przy którym do dzisiaj szlocham jak ostatnie emo). David Guetta ku mej uciesze zaprzedał duszę mainstreamowi i chwała mu za to. Generalnie jednak lubię po prostu piosenki w których panie śpiewają, że są kuloodporne i zrobione z tytanu albowiem mile łechce to mą feministyczną wrażliwość... Gdzieś w okolicach piątej rano, kończąc Mass Effect 3 przyłapałam się na podśpiewywaniu pod nosem tego utworu.
Dokonania: Mass Effect 3 skończony. Nowa szkoła pole dance znaleziona. Gros gotówki na własną rurę zgromadzony. Dorosłe życie? Let’s do this thing!

Na koniec chciałabym pozostawić Was, drodzy Czytelnicy z mądrością rodem z Coelho:




ps. Prawdopodobnie, kiedy już zapuszczę korzenie rozruszam swojego własnego tumblra, który przejmie rolę tego bloga związaną z agendą feministyczną oraz popkulturową. Na pewno umieszczę tu link, więc zaglądajcie odczasu do czasu na porastającą kurzem Długą Nogę.

środa, 4 kwietnia 2012

Ach, jak to wszytsko się błyskawicznie w życiu zmienia...



Drodzy Czytelnicy - tak wyglądałam jeszcze tydzień temu podczas nocnych harc z kijem na Roppongi ....

***

...dziś zaś, osiem i pół tysiąca kilometrów oraz kilka stref czasowych dalej wyglądam tak:



Krótko mówiąc: jestem około 30 godziny Mass Effect 3. I dobrze mi z tym.

Regularne notki zostaną wznowione gdy już zbawię galaktykę. 

czwartek, 29 marca 2012

Nie płacz kiedy odjadę...




...czyli ostatni spacer, ostatnie sushi, ostatnia noc na podłodze oraz (a jakże!) ostatnie spotknie z internetowym celebrytą!

          Zgodnie z planem w poniedziałek opuściliśmy Blok C i przeprowadziliśmy się do M.. Od tego czasu zdołaliśmy m.in.: zdezorganizwoać jej system segregacji śmieci, zakleić tatami gumą do żucia, zawalić pół mieszkania walizami i w ogóle generalnie wprowadzić tzw.  ‘CHAOS’ w jej dotychczas spokojnym, zorganizowanym życiu. 
          Chwała dziewczynie, że jest tolerancyjna i nie wyrzuciła nas jeszcze na zbity pysk, dzięki czemu nadal mieszkamy  w Meguro. Okolica jest miła, nieopodal mamy drugi kampus Todaju, otoczony przyjemnymi małymi budyneczkami, w większości jednorodzinnymi, lokalnymi sklepami oraz  przecięty jedną-li-tylko prywatną linią kolejową. Chodzimy na spacery, oglądamy wiśnie, które powoli zbierają się do kwitnienia (a propos, słyszałam, że w sobote na Okęciu ma powitać nas śnieg...) i generalnie przeżywamy pełną gębą to, co w tutejszej tradycji nazywa się mono no aware czyli ‘smutkiem rzeczy’ i ‘lirycznym zamyśleniem nad przemijalnością świata’. W ogóle nie wiemy, co też czeka nas w Polsce (jak to co? Druga seria Game of Thrones!) lecz staramy się z optymizmem spoglądać w przyszłość.

          Podsumowania prawdopodobnie pojawią się na blogu w przyszłym tygodniu, kilkunastogodzinny lot do Helsinek i oczekiwanie na transfer do Warszawy na pewno pozwoli mi dokładnie przemyśleć ostatnie 18 miesięcy.

Czytam: Max Brooks World War Z: An Oral History of the Zombie War. No i wiedziałam, że to się tak skończy... Ściągnęłam ksiązkę na Kundla, wciągnęłam się i zanim wsiądę do samolotu, na pewno zdążę ją już przeczytać. Damn. (Przy okazji: katjo – dzięki za sugestię – póki co bardzo mi się podoba!)
Słucham:  -
Dokonania: Ostatnio mam naprawdę dobrą passę wśród niszowych celebrytów. Najpierw Jenyne Butterfly poprawiała sobie przy moim stoliku majcjochy przed wyjściem na scenę (AMAZING!!!), teraz udało mi się spotkać w Tokio z mym ulubionym internetowym idolem: niejakim Maciusiem.  Wcześniej znaliśmy się li-tylko korespondencyjnie, w związku z raging hatemailem konstruktywną krytyką pewnego szowinistycznego wątku, w jednym z materiałów Maćka, który wkurzył mię na tyle, że sprowokował do wysłania ściany pouczającego femi-nazi tekstu. Anyhows, ponieważ wtedy Maciej odpisał mi trochę się nawet kajając, uznałam, że skoro już zawiało go do Tokio, będzie to miła okazja, żeby spotkać się osobiście. To, że się zgodził niech świadczy o jego odwadze – mogłam wszak  zamiast wspólnego piwa otworzyć mu przecież wnętrzności.


 

....’uojezu – taki som jak w telewizorze...!’

Fun Fact: Ponieważ Małż wylatuje jutro z Hanedy o szóstej rano, dzisiejszą noc spędzi już w hotelu na lotnisku. Dało nam to z M. szansę na tzw. ‘girls night out’ – wynajęłyśmy sobie więc na całą noc studio pole dance o wdzięcznej nazwie ‘Polish’. Będziemy tam dziś ćwiczyć do upadłego, a jak już padniemy, walniemy w kimę na studyjnych materacach. 

poniedziałek, 26 marca 2012

Love is in the Air!


 

...czyli cuda na kiju.

          Niedawno żaliłam się, że zaraz po moim wyjeździe z Tokio zaczną się tu japońskie warsztaty z Jenyne Butterfly... Szczęśliwie okazało się, że niebiosa jednak pochwalają moje nowe hobby i okazało się, iż może na warsztaty nie zdążę ale za to  tuż przed odlotem zdołam się jeszcze załapać na pokazowy wieczór Jenyne w tokijskim klubie Le Baron de Paris... Zanotowałam sobie więc datę show w kapowniczku a potem... potem było już tylko lepiej.  Po tygodniu dowiedziałam się, że oprócz Butterfly tego samego wieczora wystąpi także Natasha Wang. Ponieważ gros z Was nie podziela mojej pasji do kija, pozwólcie, że wyjaśnię Wam to porównaniem: TO TAK JAKBY FREDDIE MERCURY DAŁ WSPÓLNY KONCERT Z DAVIDEM BOWIEM. Dwa pokazy miały być atrakcją specjalną wieczoru pod patronatem mej szkoły, gdzie w jakimś owianym tajemnicą projekcie miały wystąpić instruktorki, kilka uczennic, żywy skrzypek, DJ, najprawdziwsze różowe słonie, wieloryb oraz trupa tresowanych pcheł. Krótko mówiąc - szybko zajawiłam się na to-to niczym nie przymierzając Małż na Prometeusza Ridleya Sotta... a propos Małża - po pewnym namysle uznałyśmy z M., że jest on godzien oglądać z nami owe cuda i jemu także kupiłyśmy bilet.
          
          I tak to właśnie, w piątkowy wieczór, nie zważając na deszcz i wstrętną pogodę, znaleźliśmy się na Omotesandō. W mym sercu kiełkował co prawda pewien niepokój, odnośnie tego, że show może okazać się żenujące, lachony będą świecić kroczami a całosć zwieńczona zostanie pojedynkiem w kisielu, wreszcie, że Miś, zobaczywszy to wszystko, dozna trwałego uszczerbku umysłowego, kategorycznie zakaże mi instalować w salonie rurę oraz zapragnie przeprowadzić 'poważną rozmowę'. Z takimi to niepewnymi myślami dreptałam po ulicy, kiedy minęliśmy wyjątkowo ciemny zaułek, w którego głębi mrygał tylko zalotnie neon 'Amour'. Jego widok nasunął mi wspomnienia niegdysiejszej ulicy Pawiej w Krakowie, wywołał także w naszej grupie kilka komentarzy na temat specyficznej japońskiej kultury burdelowej. Wielka więc była nasza radość, kiedy kilkanaście metrów dalej natknęliśmy się na znak, wskazujący, że to właśnie w owej mrocznej uliczce, gdzieś pod neonem 'Amour' kryje się Le Baron de Paris.

            Jak to w Tokio, okazało się, że zapyziałe pozory mylą, a zaułek w podcieniu kryje piwniczny klub, który straszliwie napina się by być modnym i eleganckim. Od hipsterskiego szatniarza, który bardziej niż obsługą klientów zainteresowany był sprawdzaniem, czy równo leży mu grzywka, przez wnętrze udające francuski kabaret na nachalnym promowaniu produktów Moet & Chandon skończywszy. Ponieważ na szampana nas nie stać, a od eleganckich wnętrz preferujemy zarzygane punkowe pinwnice (Małż)  albo pozbawione kibli za to bogate w głośniki bunkry (ja), oparliśmy się wszystkim pokusom, pobraliśmy z baru darmowego drinka (w Japonii zwyczajowo w cenie wejścia na 99% imprez mieści się jeden napój wyskokowy do odebrania u barmana) i udaliśmy się na nasze luksusowe numerowane miejsca.
          Luksusowe numerowane miejsca okazały się najgorszymi na całej sali. 
          Niestety, kiedy wybierałyśmy z M. numery kanap, miałyśmy do dyspozycji mapkę wnętrza klubu, która to mapka NIE ZAWIERAŁA JEDNEJ ŚCIANY. Ściana na dzień dobry zasłaniała nam 50% sceny. Po pewnej dawce wiercenia się (oraz sprowadzenia do parteru jednego zbyt gorliwego fotografa) procent ten dało się zwiększyć do jakichś 85. Potem ja, pomna swych doświadczeń, według których osobie uzbrojonej w wyglądającą poważnie lustrzankę raczej nie przeszkadza się w robieniu zdjęć (dopóki nie stwarza zagrożenia życia lub zdrowia), wdrapałam się jeszcze z aparatem na oparcie naszego siedziska, zyskując całkiem znośną widoczność obu ustawionych na scenie rur. Dodatkowa atrakcja pojawiła się po początku widowiska, kiedy okazało się, że w zasadzie stoimy na zapleczu, zaś większość artystów wychodzi właśnie z drzwi za naszymi plecami.

          Do rzeczy jednak - program, nazwany wdzięcznie 'Love is in the Air' zaskoczył nas generalnie swoją pomysłowością. Ja sama spodziewałam się po prostu szeregu występów - okazało się jednak, że czeka nas pretekstowa fabułka, która łączyła owe występy w całość. Tragikomiczny, przegięty do granic możliwości narrator opowiadał przez bite 90 minut historię niejakiego Guillermo, mężczyzny w poszukującego miłości (I kid you not). Guillermo zwiedza cały świat, narrator śledzi go niczym odziany w cekinową bazarową sukienkę cień, zaś widzowie oglądają paradę kobiet z różnych stron świata. Nie jest to może mistrzostwo konstrukcji fabularnej, ale dzięki takiej osnowie można pokazać całkiem sporą paletę interpretacji tańca na na kiju w różnych smakach i rodzajach... Nie tylko taniec na kiju był zresztą przerabiany...



...ponieważ w mej szkole prowadzone są także kursy burleski, pierwsza podróż Guillermo zaczeła się od wizyty w kabarecie...



...Mio, Haruka i Ayaka - kursantki z Pole Dance Tokyo. Troszkę za bardzo mechaniczne - generalnie jednak jak na początek nie było źle.



...wyjąwszy może plastikowe gorsety na których widok chciałam wydrapać sobie oczy.



Po wizycie w Paryżu, Guillermo udał się do Buenos, gdzie pierwszy pole-show wieczora dała Miyako - kolejna z naszych (ha, ha 'naszych', cóż poradzić, że poczuwam się do przynależności do swego studia?) kursantek. Duch latino raczej słabo się objawił ale sam program był ok.



...następnym obiektem westchnień bohatera była tajemnicza gejsza - czyli Lu Nagata - właścicielka Pole Dance Tokyo, u której na zajęciach byłam raz i od tamtej pory się lękam. Anyhows, jeszcze we czwartek, kiedy byłam na treningu na open pole widziałam jak Lu dziergała widoczne na zdjęciu kimono.



...program okazał się do bólu orientalistyczny, ogrywający stereotypy i z Japonią mający tyle wspólnego co wystepy Kawakami Sady ale choreografia była urzekająca i chyba najbardziej efektowna z całego wieczora. 



Lu miała na sobie dwa kimona oraz fryzurę, która budziła grozę a utrwalana była chyba betonem, bo podczas całego układu ani jeden włos nie drgnął...



...Lu bardzo mnie inspiruje bo technicznie nie jest jakimś mistrzem ale ma świetne wyczucie formy i zawsze wygląda olśniewająco...



...tymczasem show z Japonii przeniósł się do bliżej nieokreslonej dżungli, gdzie w symaptycznym programie zbiorowym wystąpili (cytuję za programem): JUNGLE KING AND HIS HAREM. Tak, tak - TAŃCZĄCY PAN (!!!)



Po panu objawił się wesoły duet: Naomi King i Liye Akatsuka - strasznie się biedaczki myliły ale i podwójny taniec i tak wywołuje we mnie absolutny podziw... zwłaszcza odkąd na Akibie próbowałyśmy z M. wspólnie założyć jedną bardzo prostą figurę i skończyło się to wykrzywieniem rury (!)



Za kolejną atrakcję robiła panna Naomi Black, która głównie ślimaczyła się po podłodze do dźwięków Marilyna Mansona. Średnio to było porywające, zwłaszcza, że dziewczyna ćwiczyła ten program od miesiąca w czwartki, dokładnie wtedy kiedy ja chodziłam na treningi na sąsiedniej rurze.



Szczęśliwienastępny występ był już znacznie bardziej w moich klimatach - Tomo, która nauczyła mnie trochę na swoich zajęciach - zaprezentowałą się jako techno-kosmo-lala w duchu Kraftwerk




...u Tomo lubię aktrobatyczne przygotowanie i nutkę breakedance'ową...




...oraz oczywiście srebrne gatki na gumce!




...zwróćcie uwagę na zachwyconą panią na drugim planie!



W ostatniej odsłonie wieczoru Guillerme wrócił do miejsca wyjścia - kabaretu w Le Baron de Paris, gdzie tym razem powitała go Diana - to jest ta sama pani, która uczy mię pole dance. Szkoda, że tym razem zamiast rury prezentowała burleskę ale cóż, nie można mieć wszystkiego.




A tu już atrakcje dodatkowe - Jenyne Butterfly w swoim popisowym 'podwieszaniu za ramiona u powały'



... oraz Natasha i jej Magiczne Krocze (tm)!



Generalnie obie panie robiły to, czego od nich oczekiwałam: wyginały się pod kątami nieznanymi ludzkości...

 

...zachowując przy tym obciągnięte plauszki oraz miny mówiące, że nie ma łatwiejszej rzeczy pod słońcem niż  tak sobie wisieć.



W finale wszyscy wykonawcy wyszli jeszcze raz na brawa...



...pan Tarzan zdał sobie sprawę, że jest jedynym mężczyzną w gigantycznym lachonarium...




...a w górę poleciały kwiaty!


          Zaprawdę bardzo udany wieczór.

Czytam: Nic. Książki nadane na bagaż, nie mogę kupić nic nowego bo nie ma na to miejsca, zaś Kundel zakopany jest gdzieś na dnie walizki.
Słucham: Goldfrapp - Ooh la la la. Kiedy mam podły humor, wyobrażam sobie, że jestem Alison Goldfrapp w teledysku do tej piosenki - jadącą na koniu z diamentów i otoczoną panteonem modeli w obcisłych gatkach. 
Dokonania: Wzorem milionów Japończyków nadaliśmy dzisiaj bagaż na lotnisko kurierem. Wszystko odbyło się według planu, tyci pan przewoźnik zataszczył nasze 5 toreb do swojego samochodu. Pozostaje wierzyć w sytem i mieć nadzieję, że za tydzień odnajdziemy je na lotnisku. 
Fun Fact: -

sobota, 24 marca 2012

Prosimy nie odchodzić od radioodbiorników...



... ciąg dalszy programu nastąpi prędzej czy później.


          W ramach pożegnalnego dowcipasa, rządcy akademikowi postanowili odciąć nam internet na trzy dni przed wyjazdem. W Japonii darmowego wi-fi ze świecą szukać, więc zaplanowany na dzisiaj update bloga zostaje niniejszym awaryjnie odwołany. A szkoda bo aktualizacja miała być bogata w obrazki i doznania z piątkowej nocy w pewnym podejrzanym tokijskim zaułku... Niestety - wszystkie zdjęcia oraz zeznania wyślę w eter dopiero po niedzieli. Wtedy bowiem przeprowadzamy się do M. a ona, jak przystało na krajana, na pewno powita nas chlebem, solą oraz podpiętym do sieci kablem ethernetowym. Tymczasem nacieszcie oczy otwierającym notkę obrazkiem, służącym za tzw. 'sneak peek preview'!

          (Z innych frontów donosimy, że dzisiaj w British Airways nabyliśmy prawo do przewiezienia za ocean PIĄTEJ walizy jumbo... Nadal odmawiam przyjęcia do wiadomości, że mam zbyt wiele butów)

poniedziałek, 19 marca 2012

Frankenstein!!!



...z lekką nutką Ultramana


Do wyprowadzki z Bloku C zostały trzy dni – stan naszego przygotowania do całej operacji oceniam na jakieś 30%. Ponieważ działamy według zasady, że żeby coś uporządkować/upakować trzeba to najpierw malowniczo rozbebeszyć, chilowo mieszkanie pogrążyło się w malowniczym chaosie. Ma to swoje dobre strony. Par egzampl, odkryłam trochę ubrań o których zupełnie zapomniałam oraz zmuszona byłam poddać całą garderobę bezlitosnemu procesowi selekcji naturalnej (tzw. ‘darwinizm szafowy’). Zaprawdę przerażające jest jak podczas 18 miesięcy w Japonii obrosłam w rzeczy wyraźnie jednorazowe, ew. kupione w przypływie obłędu i nigdy nie noszone. Szczęśliwie, przeprowadzki są dobrą okazją, by zmierzyć się z własnym konsumpszynhoryzmem, przerazić jego ogromem oraz po tysiąckroć przysiąc, że wreszcie ograniczymy zakupy w śmieciowych sieciówkach, odpowiedzialnych za wyzysk pracowników w krajach tyw. trzeciego świata.
 Z drugiej strony, trzeba także zmierzyć się z misją doktora Frankensteina i zastanowić, które z rzeczy absolutnie NIGDY NIE ZOSTANĄ WYRZUCONE BO PRZECIEŻ SĄ NASZE UKOCHANE i poddać je procesowi reperacji/doprowadzenia do stanu używalności. Dla mnie oznacza to regularne kursowanie do szewca na Shinbashi (który to drań wita mnie już rekinim uśmiechem)  celem wymiany w butach fleków, podeszw, mocowania obcasów itd. Może zostawię w Japonii trochę ubrań ale na pewno nie zostawię tu żadnych butów. WE ARE SOLDIERS! WE LEAVE NO MAN BEHIND!!! Własnymi ręcyma reperuję również guziczki od płaszczy, odprute/dziurawe podszewki w marynarkach oraz wykonuję inne drobne prace reanimacyjne. Byłaby to okrutnie nudna robota, gdyby nie to, że wyobrażam sobie przy niej, iż zszywam nie ciuchy ale ludzi i jestem doktorem Frankensteinem (lub, kiedy mam lepszy nastrój, chociaż doktorem Sloanem z Grey’s Anatomy.)
Dlatego apeluję do Was drodzy Czytelnicy! Dbajcie o Ziemię, wystrzegajcie się kupowania (niczym Długa Noga) ton niepotrzebnych ubrań (buty to insza inszość), oraz reperujcie te które już macie, miast wyrzucać je do kosza. I tym optymistycznym akcentem (rodem z Kapitana Planety) pragnę zakończyć dzisiejszy wpis.



A zupełnie z innej beczki – podczas wizyty w lokalnym mallu trafiliśmy na... wystawę (chyba nie da się tego inaczej określić), dzięki której dowiedzieliśmy się, że powstaje kolejny film w serii  Ultraman: ULTRAMAN SAGA. Będą w nim występować nie jeden lecz TRZY Ultramany oraz (a jakże!) lachony z AKB 48. Premiera w sobotę – może się wybierzemy



Film został najwyraźniej zrealizowany z okazji 45-tej rocznicy premiery pierwszej serii telewizyjnej Ultramana (dla nieobeznanych: Ultraman to legendarny - nawet poza Japonią - popkulturowy Ufolud-gigant walczący na Ziemii ze złymi kosmitami). Bardzo rozczula mię, że jest to chyba ostatni hit kinowy wierny technologii tworzenia sekwencji efektów specjalnych za pomocą facetów w gumowych kostiumach... Tylko spójrzcie na ten cudnej urody trailer!


Czytam: powiedzmy, że coś tam do doktoratu
Słucham: Madonna (z M.I.Ą i Nicky Minaj) Give Me All YourLuvin’  – Taka tam piosenka ale Nicky Minaj ma w niej fragment w, którym rapuje, że jest Conanem Barbarzyńcą and I can fuckin’ relate to THAT!
Dokonania: Zupełnie to do mnie niepodobne lecz ostatnio naprawdę przykładam się do tańca na kiju. Efekty? Zmalał mi tyłek i przestało mi się wygodnie siedzieć na krzesełku przed komputerem. THE HORROR (i jak ja teraz wymęczę te 10 godzin dziennie przed Mass Effect 3... chyba muszę kupić jakąś podusię pod zadek!)
Fun Fact Random Information:  Nie żebym narzekała na nieustający napór telefonów z Polski ale na wszelki wypadek informuję, że jutro rozwiązuję umowę ze swoim japońskim operatorem komórkowym i można się będzie ze mną skontaktować tylko przez numer Małża. Generalnie jednak doradzam i zachęcam do kontaktów mailowych ew. skojpowych.

piątek, 16 marca 2012

Kręć się jak szympans na tej gałęzi!



..oraz: pamiętaj by przed treningiem koniecznie umyć nogi.

Dzień dobry. Wpis dzisiejszy nie powinien się właściwie zdarzyć lecz, z racji tego, że jak każdy grafoman odczuwam pewien wewnętrzny dygot, jeśli przez kilka dni nie zaktualizuję bloga, oto jest. Wobec braku godnych odnotowania wydarzeń w naszym japońskim, zaabsorbowanym pakowaniem walizek życiu, mogę Wam Drodzy Czytelnicy zaproponować tylko tzw. ‘picture spam’ z wtorkowego treningu na kiju. Wszystkich zmęczonych tematem pole dance przepraszam i serdecznie zapraszam do następnej notki, która pojawi się po weekendzie i będzie niewątpliwie przepełniona intelektualną głębią. Całej reszcie współczuje, gdyż obrazki, jakie zaraz będziecie oglądać przynależą bez wątpienia do gatunku ‘porror’.



Najsampierw, drodzy goście, spójrzcie w jakich komfortowych warunkach można ćwiczyć w Tokio za niecałe 2000 jenów od osobogodziny (a nawet mniej niż 2000, jeśli ma się kompana tak tobrze jak M. targującego się*). Zwracam Waszą szczególną uwagę na kotarkę w kwiatki na zapleczu! Gemini na zdjęciu jest troszkę jakby koślawe, bo chyba źle założyłam klin na biodrze.



Rzadki widok – oto ląduję niczym wdzięczna sarenka. Podziwiajcie także mój autorski wkład w styl pole dance czyli ręczniczek do wycierania rury założony za gumę od majtek!



Cradle spin – jeden z moich ulubionych spinów i jeden z nielicznych, przy których wielki tyłek pomaga miast przeszkadzać!



Ankle-hook sunwheel, zwany także ankle-hook stagiem (albo ankle-hook attitude spinem). Jedna z figur, co do której federacja nie może zdecydować się, jak ją nazwać.


Jak Państwo widzą, zdjęcia są, jak to mówi młodzież, ‘cykane komóreczką’ i spontaniczne, by nie było napinki i porywów artystycznych. Na sesji była jednak z nami także lustrzanka, która posłużyła do zarejstrowania tego oto arcydzieła, któremu (nieświadomie) modelowała moja partnerka do ćwiczeń:



Laureat konkursu Worls Press Photo w kategorii Sport:
‘Zadumana M poleruje rurę’


          Na koniec zaś, w duchu bardzo polularnego jakis miesiąc temu internetowego memu:

POLE DANCING...


...what I think I do



...what I really do.

/*Japończykom idea targowania się jest w zasadzie obca, więc zręczna biała małpa może dużo ugrać biorąc autochtonów z zaskoczenia.

Czytam: Nanatsuki Kyōichi Kiba no tabishōjin. Co ja poradzę, że Małż czasem przynosi ze spożywczaka takie nieambitne postapokaliptyczne mangi z babą z wielkim cycem na okładce i rozrzuca je po mieszkaniu.
Słucham: Cabin pressure
Dokonania: Wczoraj ostatecznie spakowałam do pudła maszynę do szycia, co oznacza również, że skończyłam mój edwardiański gorset, według wykroju Jo. Na razie jeszcze się docieramy, oficjalna premiera za tydzień w piątek, na tej oto imprezie – dość jednak rzec, że zakup metalowanych podwiązek okazał się trafiony.



...w roli prowizorycznych pończoch tym razem  świeżo rzezane rajstopki

Fun Fact: Na ten moment myślę sobie tak: po powrocie do Polski raz w tygodniu godzina tribal fusion, raz w tygodniu dwie godziny aerial silk i dwa razy w tygodniu jakieś 90 minut pole dance. Krótko mówiąc: SZUKAM SPONSORA.

PS. W związku z tym, że wkrótce czeka mię kilkunastogodzinny lot do Europy, poszukuję także fajnego czytadła do samolotu. Czy mogą Państwo coś polecić? Dobrze, żeby było dostepne w wersji na Kindle’a.