niedziela, 30 stycznia 2011

Random Acts of Meaningless Joy:



1. Dziwo na Shinjuku

           W Tokio najbardziej nie lubię Shinjuku i Shibui. Ale prawda jest taka, że to właśnie tam najłatwiej natrafić na najodjechańsze japo-dziwa. Czasem więc lubię się wyprawić w owe okolice - nawet za cenę ataku agorafobii i epilepsji.



2. Jedzenie z Okinawy

            Okinawa, tropikalna prefektura daleko na południu, do XIX wieku zachowała (przynajmniej nominalną) niezależność od reszty Japonii. W związku z tym może  poszczycić się własną, wyjątkową kulturą kulinarną (i nie tylko!). Z Pomocnym Amerykaninem i jego japońską dziewczyną testowaliśmy w sobotę okinawski pokarm.  Powyżej: coś jakby jajecznica z zielonym brokułem i... KONSERWĄ! (Hm, obecność wojskowej konserwy w okinawskim menu to zapewne wpływ amerykańskich wojsk stacjonujących na wyspie...)


        A tu przystawka: ‘morskie winogrona’. Słony smak i dziwna tekstura. Coś jakby kawior dla wegan!


3. Face Off

           Pisałam już o tym jak lubię Project Runway. Teraz Kanał Znany Kiedyś Jako SciFi zaadaptował ten format do czegoś, co ekscytuje mnie jeszcze bardziej niż design ciuchów. W zeszły piątek zadebiutowało Face Off: reality show, w którym konkutują ze sobą makijażyści - nie ci od ‘ładnego’ make-upu, ale tacy od makijażowych efektów specjalnych. W jury zasiadają największe nazwiska tego (dość szczególnego) biznesu, a zawodnicy naprawdę sprawiają wrażenie zdolnych i zdeterminowanych. W erze niesmacznego CGI, obserwowanie jak wiele można zdziałać analogowymi metodami (i jak obłędny jest proces, prowadzący do końcowego efektu!) to czysta przyjemność oraz miód na każde nerdowe serce!


4. Nihon Buyō

             Z nowym rokiem wzmogły się moje ćwiczenia japońskich wygibasów. Ostatnio zamiast tańca bardziej przypominają one gimnastykę. Dzisiaj czterdzieści minut ćwiczyliśmy jedną nader skomplikowaną pozę, której 90% jest dla widza po prostu niewidzoczne. WHYYY?!


5. Okonomiyaki (お好み焼き) czyli ‘usmaż sobie co Ci się podoba’

            Na Okonomiyaki zaprosiła nas na Shimokotazawę Doktor M., która chyba nadal ma wyrzuty sumienia, że to jej ręka skreśliła mego Męża z listy studentów japonistyki. Ze wspólnego, jakże miłego wieczoru, Zachowało się tylko jedno zdjęcie. Widać na nim nawet kawałek łokcia Doktor M.



6. Astronut

          Powoli przekonuję się do gier na Ajfona. Astronut to perełka designu, a przy tym nieskończone źródło mej radości/frustracji!
Rzeczy które się w weekend nie udały:


1. Wyjście do onsenu na Daibie

          Onsen nazywa się Odaiba Oedo Onsen Monogatari (‘Opowieść o onsenach z epoki Edo’) i jest rekonstrukcją kawałka Tokio z okresu szogunatu. Goście przechadzają się w yukatach, mocząc od czasu do czasu tyłeczki w gorących źródłach (pod dachem lub na wolnym powietrzu). W OOOM można też nieźle zjeść, albo na przykład zamówić sobie pedicure, wykonywane przez małe, tresowane rybki (yuck!). Niestety, mój Mąż jest: a/ niewidomy bez swoich okularów, oraz b/ wytatuowany. Z pierwszego powodu do onsenów chodzić nie lubi, a z drugiego raczej nie jest do nich wpuszczany... Szkoda.
Czytam: Jeśli chodzi o czytelnictwo, ostatnio wyznaję technikę sandwitcha. Uważam, że po przyciężkawej lekturze należy zresetować neurony czymś mocno idiotycznym. W myśl tej filozofii podczas weekendu przetykałam sobie Słobodzianka i Rymkiewicza Yawarą oraz Pratchettem.  Anyhows: Samuel Zborowski poruszający, chociaż napisał go mitoman. Nasza Klasa doskonale skonstruowana, chociaż stworzył ją nadęty pajac. I co zrobić z tymi pisarzami, którzy mają takie przebłyski geniuszu, a przecież wiadomo, że prywatnie są wariatami/ bucami?
Słucham: Arcana - We Rise Above. O, słuchało się tego kiedyś na zapętleniu i po paru godzinach popadało w stany pół-mistyczne!
Dokonania:-
Fun Fact: -

środa, 26 stycznia 2011

Cztery ciastka na stół...



...i butelka zielonej herbaty!
          Czy wiecie, że moim postanowieniem noworocznym było nauczyć się gotować? W ramach dostosowania go do trudnej, okrutnej rzeczywistości (no co, czy Wy też tak nie robicie?) postanowiłam, że skoro gotowanie w naszej rodzinie to raczej hobby mojego Ślubnego, ja wyspecjalizuję się w PIECZENIU. Dzis wykonałam pierwszy krok na długiej, wyboistej drodze do zostania Królową Von Ciast Und Ciasteczek - kleiłam japońskie ulepki.

Pozwólcie zatem, że trochę Wam o tych ulepkach napiszę, bo to jedna tutejszych, ciekawszych tradycji kulinarnych. 

           Zwą je wagashi (和菓子), czyli ‘japońskimi słodyczami’. Dość akuratna nazwa, choć, prawdę powiedziawszy, równie dobrze pasowałoby ‘japońskie glutki z cukru’. Wagashi to tradycyjna, skośna forma deserowa, co łatwo poznać po trzech indykatorach: 
a/ wygląda pięknie - istnieją miliojony ‘wzorów’ oraz typów, zależnych od pory roku, pory dnia, nastroju, wieku spożywających etc. etc.
b/ opiera się w całości na naturalnych składnikach roślinnych. Wagashi są bezpieczne nie tylko dla wegetarian ale nawet dla wegan. Wersje ‘galaretkowe’ wykorzystują jakąś tajną odmianę roślinnej żelatyny (!).  W każdym razie z braku jajec, tłuszczu i masła wagashi są też stosunkowo niskokaloryczne, chociaż... 
c/ ZROBIONO JE GŁÓWNIE Z CUKRU. Jako, że prawdziwym wagashi należy z definicji delektować się w towarzystwie gorzkiej, zielonej herbaty matcha (najlepiej najpierw ładując do ust kawałek słodycza, a potem zalewając go na języku herbatą) musi być na tyle słodkie, żeby równoważyć jej gorycz.
             Wszyscy zgadzają się, że wagashi są piękne. Czy są pyszne? To już kwestia smaku. Generalnie, podobnie jak z towarzyszącą im sproszkowaną herbatą - wagashi mają wśród obcokrajowców równie wielu zwolenników, co przeciwników. Czy jednak podchodzi Wam nam specyficzny, cukrowy smak czy nie, trzeba docenić kunszt produkcyjny wagashi... Taka przynajmniej była moja myśl przewodnia, kiedy zapisywałam się na wagashowe warsztaty w Centrum Edukacji.         
             Po dniu spędzonym na mozolnym kserowaniu dokumentów akademikowych, rozmowy w sprawie dorywczej fuszki (w końcu jestem teraz chlebodawcą rodziny!), klejenie ciastek z plastelinopodobnej substancji wydawało się perfekcyjnym rozwiązaniem. Oczywiście nie było tak różowo - technika wagashi jest podobna technice origami - trzeba bardzo dokładnie skupiać się na instrukcjach, bo inaczej nasze dzieło zamiast wdzięcznego żurawia przypominać będzie kaleką żyrafę... 


Moj ulubiony typ wagashi. Wagashi w ksztalcie zadków.. yyy.. to znaczy brzoskwiń!

             Na szczęście prezentacja była skalibrowana pod ograniczonych motorycznie gaijinów, więc po wielu, wielu próbach coś tam udało nam się skleić...


Check this out
Cukrowa mandarynka mego autorstwa - można ją nawet obrać z cukrowej skórki!


A to skradłam od pana piekarza, który nas nauczał. Żuraw - troszkę bardziej symbolicznie przedstawiony niż moja mandaryna i trochę zgrabniejszy. ALE SMAKOWAŁ TAK SAMO. Cukrem.

            Na koniec, jeśli chcecie obejrzeć więcej japońskich słodyczy, tu jest ich piękna galeryjaWagashi rozpoznacie, po położonej obok nich wykałaczce/ patyczku. Tak jak bezę jemy łyżeczką, tak wagashi jemy patyczkiem! 
Słucham: Diorama - Cubed. Gdyby tajemniczy wirus wybijał wszystkich muzyków na ziemii i można byłoby uratować tylko jednego, bez wahania wybrałabym Wendta. I w ogóle nie byłoby mi żal innych (no, może poza Laurie Anderson).
Czytam: J. M. Rymkiewicz Samuel Zborowski. Powoli mi to idzie, ale rozkoszuję się polszczyzną. Może i świr, ale nie da się zaprzeczyć, że genialny!
Dokonania: Uh, so many! 1.Złożyliśmy dokumenty o akademik i póki co nikt nie wysyła nam mailem ponagleń, żeby coś donieść/ poprawić! 2. Dostałam dorywczą fuszkę jako korektor polskojęzycznych instrukcji w Alai. Duża więc szansa, że będę spędzać wieczory, poprawiając teksty przysłane z Polski przez Igę M. (o ile ona jeszcze pracuje jako freelancer w tej branży...) 3. Wymeldowałam się ostatecznie z Mitaki. Ślubny właśnie jedzie Różowym Ostrym z Mitaki na Komagome. Zobaczymy jaki osiągnie czas!

Tak wyglądał mój Mąż u początków swej epickiej podróży!
Fun Fact: A propos Ślubnego - wczoraj poszedł złożyć w urzędzie dzielnicy podanie o gaijin kartę. Próbował się zarejstrować jako ‘głowa rodziny’, lecz okazało się, że pod naszym adresem jako głowa rodziny figuruję już ja. Więc na ten moment nasze domostwo ma dwie głowy, choć Pani Urzędniczka kazała jak najszybciej rozstrzygnąć tę niedopuszczalną sytuację!
PS. 


           Veni, vidi, loved it! Po A Single Man Colin Firth dokonał niemożliwego - to jest przez drugi rok z rzędu utrzymał się na poziomie aktorstwa tak stratosferycznym, że nie wiem czym on tam oddycha... Świetny film, bardzo przypominający Królową - i to nie tym, ze dzieje się na dworze angielskim (duh!) ale raczej konstrukcją fabuły, z nietypową przyjaźnią dwóch zupełnie różnych ludzi, zderzonych ze sobą przez przełomowy moment w historii. Pychota!
Aha, zazwyczaj nie przeszkadzają mi polskie przekłady tytułów fimów, ale ‘Jak zostać królem’.. I MEAN, SERIOUSLY???!!!



Wunderschön!

wtorek, 25 stycznia 2011

Uhu-hu-ha, u-hu-HA!



...czyli dlaczego zima w Tokio to jedna z najlepszych rzeczy pod (nomen omen) słońcem!
            Kochani, dzisiejszy wpis objęło patronatem Ministerstwo Edukacji. Zajmiemy się w nim pewną ciekawostką ze świata geografii. Cel jest zarówno informacyjny, jak i promocyjny. To ostatnie szczególnie dla tych, którzy rozważają odwiedzenie nas w Japonii (czuję się w obowiązku wspierać takowe plany, albowiem pojawił się już pierwszy, jakże haniebny, przypadek rezygnacji z przyjazdu do nas - YOU KNOW WHO YOU ARE, TRAITOR!!!).
             Aaaaanyhows: zima w Tokio. Może Wam się wydawać, że wygląda tak...


albo tak:

            Prawda jest jednak inna. Przy odrobinie szczęścia w grudniu i styczniu możecie zaznać w Japonii najpiękniejszego słońca, bezchmurnego nieba oraz temperatury gdzieś między pięcioma a dziesięcioma stopniami..... To znaczy, jeśli jesteście po owej Japonii właściwej stronie. 


....Inaczej czeka Was to!!!

          Tak się bowiem składa, że w Japonii, w przewidywaniu warunków atmosferycznych równie wielkie znaczenie jak długość geograficzna, ma fakt, czy jesteśmy akurat po “wewnętrznej” czy “zewnętrznej” sronie wysp.


Oto i obrazek poglądowy!
          Jak widzicie, część skośnego archipelagu, skierowana w stronę Morza Japońskiego, stoi także twarzą do wielkiego kawałka Azji. W związku z tem, odwiecznym prawem natury, znad kontynentu walą nad małe, żółte wyspy masy wilgotnego powietrza. Szczęśliwie (dla mnie) dokładnie w centrum japońskiego łuku trafiają na ciągnące się z północy na południe góry. Próbując przeczołgać się nad ich szczytami uwalniają nadmiar wody na nieszczęsnych mieszkańców wewnętrznej strony wysp. I tak, kosztem cierpień ‘wewnętrznych’, zasypywanych śniegiem/deszczem pobratymców, Ci szczęśliwcy, których miasta i wioski znajdują się od strony Oceanu Spokojnego mogą cieszyć się bezchmurnym, słonecznym niebem!


Dodatkowo zadki podgrzewa im też ciepły prąd Kuroshio (黒潮, ‘czarny prąd/ czarna fala’ ) - na obrazku ma numer 1 - niosący tropikalną wodę (oraz masę smakowitych żyjątek) aż znad Taiwanu.
          Alors, pamiętajcie - następnym razem, kiedy wyślę Wam zdjęcia kwitnących kwiatków (ostatnio doktor M. wyznała mi, że nadając do Polski takie maile odczuwa perwersyjną satysfakcję) albo owocujących mandarynek, a Wy ze smutkiem spoglądać bedziecie we własne zaśnieżone okno - to nie wina złośliwości, lecz geografii!
                    
Czytam: J. M. Rymkiewicz Samuel Zborowski
Słucham:  Fury in the Slaughterhouse - Radio Orchid Zawsze kojarzy mi się z Markiem Niedźwieckim. 'Radio Miś - więcej smutnych piosenek niż możesz znieść'. Ah, good times!
Dokonania: prawie skończyłam wypełnianie milijona (a przez ‘milijon’ rozumiem MILIJARD!!!) dokumentów, potrzebnych do umieszczenia nas w akademiku na Odaibie. To przez nie opóźnia się tegotygodniowy kącik serialowy, lecz bez obaw - pracuję nad nim!
Fun Fact: Japończycy, licząc na palcach, zaczynają od palca wskazującego!
PS. Oczywiście, jako, że natura bywa sprawiedliwą, z tychże samych powodów, dla ktorych Tokio ma przepiękne zimy, lato jest tu po prostu nie do wytrzymania

niedziela, 23 stycznia 2011

Rakugo kontra Nō (落語 vs 能楽)


Czy też czasem tak macie, że zupełnie znikąd, nachodzi Was potężna fala niepohamowanej mizantropii?
          Pisałam już, że w Japonii jestem nominalnie jako student-badacz. Na wypadek gdyby ktoś kiedykolwiek postanowił sprawdzić mój naukowy entuzjazm, powzięłam postanowienie, że zasadniczo będę zapisywać się na wszystko, co oferuje centrum studentów zagranicznych (przez ‘wszystko’ rozumiem ‘wszystko, za co nie trzeba płacić'). Założenie takie owocuje, a to udziałem w kursach skośnego tańca,, a to wycieczkach po chramach z todajowymi dziadkami, a to warsztatami klejenia tradycyjnych, japońskich ciastek (coming soon!). W tym tygodniu jednak wyjątkowo spiętrzyły mi się dwie okazje, przypadkowo i zaskakująco RZECZYWIŚCIE ZWIĄZANE z moją specjalizacją naukową, czyli z japońskimi sztukami performatywnymi.
          Centrum Edukacji, które raczy mnie codzienną porcją intensywnej japońszczyzny, zorganizowało w środę spotkanie z panem, wykonującym prawdziwe, nieudawane rakugo, a z kolei Sakura House, (czyli firma od której podnajmujemy mieszkanie) gościła tuż przed weekendem, w swoim oddziale na Jimbōchō przemiłą panią, zajmującą się zawodowo nō... Jam to widzium, jam to słuszum, zaraz wszystko Wam opiszum!

Żeby zachować chronologię tygodnia, zacznę od środowego rakugo

           Rakugo, czyli 落語, czyli ‘spadające słowa’, to forma rozrywkowa o dość skomplikowanej historii. W swojej obecnej postaci wyłoniła się dopiero pod koniec japońskiego okresu Edo (1603-1868).  Nazwę spadających słów’ można wywodzić albo od chaotycznego, luźnego i niezbyt poważnego tematu/ sposobu narracji, albo od określenia 落ち (ew. 下げ, ‘opadnięcie’/‘obniżenie’), oznaczającego puentę, którą kończy się każda historyjka rakugo. Całą treść rzeczonej, humorystycznej historii widz poznaje za pośrednictwem dialogów, podawanych przez jednego tylko wykonawcę, który sam wciela się we wszystkie role, zmianę wypowiadającej się postaci zaznaczając przez modyfikację tembru głosu, mimiki oraz ewentualnie odwrócenie głowy. Taki minimalizm środków wyrazu to jeden z fundamentów rakugo. Artysta ma do dyspozycji jedynie dwa rekwizyty: wachlarz oraz ściereczko-chusteczkę, za pomocą których musi komunikować całą gamę przedmiotów ze świata przedstawionego. Dodatkowo, rakugo wykonywane jest na siedząco, co wyszkolonemu aktorowi w ogóle nie przeszkadza w przedstawianiu scen (na przykład) dramatycznych ucieczek. Tyle tytułem encyklopedycznego wyjaśnienia. 
           Pan rakugo-ka - Sanyūtei Ryūraku (三遊亭竜楽), który nawiedził nas na Todaju, jest raczej młody i na pewno ‘wietrzony’, chyba występował już parę razy przed zagraniczną publicznością. Na początku nie wiedzieliśmy do końca czego się spodziewać, bo w końcu japoński humor niestety nie ma na świecie najlepszej reputacji...


... od lat 70tych zboczył bowiem w bardzo hermetyczny typ slapsticku, który u większości ludzi z zagranicy wywołuje raczej przerażenie niźli śmiech
           Nawet pomocny Amerykanin miał niespecjalną minę, widząc, że sala jest mała, jedyne wolne miejsca zostały w pierwszym rzędzie, i że praktycznie będziemy siedzieć Panu wykonawcy na kolanach, co powinno zobowiązywać nas do przynajniej grzecznościowego uśmiechania się w domyślnie zabawnych momentach...



...prawda okazała się jednak taka, że siedzenie aktorowi na kolanach, to niemała gratka - zazwyczaj rakugo gra się w większych salach do mikrofonu, a my mogliśmy oglądać wszystko z NAPRAWDĘ bliska!


O, tak wygląda Pan Sanyūtei. Milusiński, co? Jeśli poszukacie go na jutubce, znajdziecie cudowne filmiki, gdzie męczy się, wykonując rakugo po WŁOSKU!!!
           Wszelkie nasze obawy, dotyczące potencjalnej nieśmieszności, (ewentualnie niezrozumiałości) pokazu na szczęście szybko poszły do piachu. Rakugo, chociaż zarysowuje wyjątkowo komiczne sytuacje, opiera się bowiem raczej na całkiem wnikliwie zaobserwowanej komedii charakterów, którą, dzięki wirtuozerstwu wykonawców wynosi na naprawdę wysoki poziom. Dopóki nie widzieliście sceny, w której groźny ojciec goni po ulicach podchmielonego synalka, odegranej przez jedną, usadowioną na podusi osobe, nie widzieliście nic! Podsumowując, jak to mówi młodzież: WIN!


...I pamiętajcie - jeśli dadzą Wam do wybotu współczesny japoński humor albo rakugo, optujcie za rakugo!



A tymczasem: nō!
           Po miłych doświadczeniach z rakugo, byłam bardzo pozytywnie nastawiona wobec piątkowych mini-warsztatów . Jednak rakugo to bądź co bądź tylko rozrywka, a nō, ze swoją 600-letnią tradycją uchodzi wśród japońskich sztuk widowiskowych za za tzw. the real deal (tylko dla twardzieli i koneserów.)... Niestety to, co przyszło mi oglądać w niedzielę w Cafe Sakura Jinbōchō z 'the real deal' nie miało nic wspólnego.
           Znaczy: pani senseika była znakomita, przyniosła mnóstwo rekwizytów, wszytskiego można było podotykać, pooglądać z każdej strony, nawet przymierzyć prawdziwą nō-maskę. Kłopot stanowiła jednak nie treść pokazu, tylko tłumaczka: nieszczęsna Kluseczka, która podjęła się zadania przekładania słów pani senseiki na angielski. UOLABOGA, co to było! Po pierwsze: Kluseczka była z Australii. Jak sądze, pracuje w Sakurze, więc zawodowym tłumaczem nie jest, to była jej praca ochotnicza, za którą nikt jej nie płacił... ALE NA LITOŚĆ BOSKĄ!!! Chociaż tekst w angielskiej wikipedii na temat mogłaby sobie w ramach przygotowania przeczytać... A jeśli nie umie mówić po japońsku, to może trzeba było jednak zrzucić odpowiedzialną misję, na któregokolwiek anglojęzycznego japońskiego kolegę (jest ich w Sakurze kilku). 
           Zresztą pal sześć, że pożal się boże tłumacz nie rozumiała, pal sześć, że z niewiedzy twórczo reinterpretowała to, co było mówione i że nie potrafiła przełożyć najprostszych pytań z sali. Podstawowym problemem, za który należał się jej potężny kop, który wysłałby ją spowrotem do Krainy Kangurów była zupełnie inna rzecz. Zaprawdę nie wiem dlaczego, ale Kluseczka wydawała się przekonana, że to, co mówi zaproszona Pani Gość nie jest dość...hm fajne dla zgromadzonych białych świń. Nie przejmując się zatem, że nic nie rozumie z wypowiedzi, które powinna tłumaczyć, wesoło ubarwiała je dowcipaskami oraz komentarzami, by zgromadzone białe małpiszony miały więcej radości. AAARGH. Zgromadzonym białym małpiszonom też należy się kilka słów. (Ach, jak dobrze mieć blogaska, można wydalić ze swojego systemu wszelkie frustracje małe i duże...). Może i studenci zagraniczni Todaju to nie jakaś światła elita, ale jednak ktoś ich przyjął na dwudziesty najlepszy unwersytet na świecie (nawet jeśli parę osób, w tym niżej podpisana, dostało się na stypendium z przypadkowo słaboobsadzonych umów o wymianę...). Za często zapominam, że osoby z którymi przebywam na codzień to jednak raczej rozgarnięci młodzi ludzie. Najwyraźniej w przeciwności do nich większość białej, pozauniwersyteckiej populacji Tokio to TROGLODYCI I MATOŁY. A przecież to i tak byli ludzie, którzy teoretycznie poświęcili swój czas, żeby czegoś posłuchać/dowiedzieć się o kulturze kraju, który właśnie odwiedzają. MOGLIBY ZATEM PRZYNAJMNIEJ DOSŁUCHAĆ ODPOWIEDZI NA ZADAWANE PRZEZ SIEBIE SAMYCH PYTANIA!!! GRR.
          Na koniec perełeczka: wśród zgromadzonych bardzo wybijały się aktywnością dwie osoby: pan z gatunku ‘rycząca czterdziestka’  (taki, który udaje, że ma 20 lat, typ często spotykany w większych grupach sobie podobnych na przykład na wyjazdach narciarskich) oraz ‘alternatywna spod sztancy’ dziewoja, w obowiązkowym bobie i czarnych wayfarerach (wiecie, ta, którą z zawsze spotkacie w lokalnym Starbucksie, gdzie klepie w swojego Maca, udając, że pisze tekst do Aktivista czy innego ‘lajfstajla’, w rzeczywistości klikając sobie radośnie Fejsbunia). Straszni, straszni ci mieszczanie, oczywiście okazali się Polakami. Uciekłam. And I mean UCIEKŁAM. Po pokazie miało być reception party, ale groźba społecznej interakcji z typami osobowości reprezentującymi najstraszniejsze, kapitalistyczne polactwo po prostu zbyt mnie przeraziła. 


Ale, wszystkie moje frustracje na bok - warto było wybrać się na nieszczęsne Jinbōchō z jednego powodu. Pani senseika przyniosła jeden rekwizyt z , którego nigdy jeszcze nie widziałam. 'Pajęcze nici' ze sztuki Tsuchigumo, które w kulminacyjnym momencie spektaklu, protagonista, grający demona-ziemnego-pająka wyrzuca przed siebie w bardzo nietypowym dla pokazie dynamicznej ekspresji. W Japonii ostał się już tylko jeden człowiek, produkujący ten, całkiem skomplikowany (każde pasemko jest zrobione z tradycyjnego papieru i ma na końcu malutki ciężarek) gadżet. Gadżet, że dodam, jednorazowego użytku. Więc radość rzucania kilkoma przyniesionymi sztukami była zaiste wielka.


Jeszcze jeden obrazek. Peter Brook zapożyczył sobie ten efekt do swojej realizacji Burzy, żeby pokazać magię, którą Prospero rozbraja Ferdynanda. 
         W każdym razie, gwoli podsumowania: Mogłam się oczywiście spodziewać, jak taki skalibrowany pod obcokrajowców pokaz będzie wyglądać i po prostu nie iść. Albo wyjść. Chociaż nie - wyjść nie za bardzo mogłam, bo siedziałam w pierwszym rzędzie. Spodziewać, spodziewałam sięczegoś innego, ale przynajmniej teraz już będę uprzedzona. Zresztą spełniłam swoje małostkowe marzenie, bycia tą skwaszoną babą na froncie publiczności, która
wzdycha na tłumacza i z pretensjonalną wyższością podpowiada mu słówka.. Wiecie, tą samą, której wszyscy z serca nie znoszą!
 Bottomline: póki co w tabeli rakugo vs notuję wynik 1:0 (chociaż ‘porażka’ tego drugiego wynika z powodów raczej pozaartystycznych). Szansa na rewanż już wkrótce; udało mi się wyrwać z biura studenckiego darmowe bilety na prawdziwe i konkretne - już szóstego lutego!
Czytam: J. M. Rymkiewicz Samuel Zborowski
Słucham: Piano Magic - Fun of the Century. Słyszałam to kiedyś na gościnnych występach jakiegoś niemieckiego teatru. 
Dokonania: Zmieniłam adres zamieszkania na Karcie Gaijina. Zmieniłam region w lokalnym NFZcie, zarejstrowałam nowy adres korespondencji operatora komórkowego... a Wam się pewnie wydaje, że polski obowiązek meldunkowy jest upierdliwy, co? 
Fun Fact: Prawo japońskie wymaga, żeby małżeństwa miały takie samo nazwisko (oczywiście w 90% przypadków jest to nazwisko męża). Zatem, hurra, pod kolejnym względem jesteśmu tu z moim Misiem jakimś dziwadłem!
PS. Nie jest oczywiście tak, że z założenia nienawidzę wszystkich ekspatriantów w Tokio, czy Japonii w ogóle. Jest na przykład sympatyczne miejsce przy Takadanobaba (tak, tak, jeśli ta nazwa przestaje kogoś śmieszyć, znaczy że już na dobre zaaklimatyzował się w Japonii..) Ben’s Cafe - jedna z nielicznych kawiarni w Tokio, gdzie można dostać PRAWDZIWE espresso (co wystarcza, żeby Ben’s znalazło się na dziewiątym miejscu listy Things to do in Tokio Lonely Planet) . 


U Bena wysokie stężenie gaijinów mi nie przeszkadza, ba, jest nawet miłą odmianą, kiedy potrzebuję koniecznie zobaczyć jakieś blade twarze.

czwartek, 20 stycznia 2011

Żółta Łódź Kosmiczna, czyli Spēsu Batorushippu Yamato



Słuchajcie, słuchajcie, bo historia będzie naprawdę cudnej urody!
(Chudini, to z dedykacją dla Ciebie!)
           Kochani, jak wiecie (lub nie), wczoraj mój Ślubny obchodził urodziny. Będąc na budżecie emigracyjnym, świętowaliśmy je raczej skromnie: za pomocą paczki truskawek (w Japonii towar nieomal luksusowy!) oraz kontaktu z lokalna popkulturą. Popkultura objawiła nam się w postaci najnowszej, skośnej megaprodukcji kinowej: Space Battleship Yamato! 
            Kliknęliście? To kliknijcie!..... Już? Pewnie teraz chcecie zapytać: DLACZEGO?!!!’, co?. Ano, dlatego, że po pierwsze Małżonek jest znany w świecie, jako fan science fiction, który nie odpuści niczemu, co dzieje się w kosmosie, a po drugie... TEN FILM OPOWIADA O STATKU KOSMICZNYM,  NA KTÓRY PRZEBUDOWANO TYTUŁOWY YAMATO: JAPOŃSKI KRĄŻOWNIK* Z CZASÓW WOJNY NA PACYFIKU!!! Nie wierzę, że oparlibyście się pokusie zobaczenia czegoś tak potwornego!



!!!

           (Arcy)dzieło to, wyreżyserowane przez Yamazaki Takeshiego, jest w istocie reinterpretacją serii animowanej z lat 70tych. Istnieje nawet nikła szansa, że gdzieś jako pacholęta widzieliście jej kawałki, bo rzecz odniosła spory sukces na Zachodzie (co prawda pod zmienionym tytułem Star Blazers). W każdym razie, w histori japońskiej animacji, 宇宙戦艦ヤマト, bo tak to się oryginalnie nazywało, to całkiem ważny tytuł. Od niego rozpoczął się w loklalnej popkulturze powrót do dumy narodowej,  zaczęto łączyć SF z wątkami quasi-ekologicznymi oraz wycuchła moda na alternatywne zakończenia serii.
            Efekt jest taki, iż dla wielu Japończyków w wieku 30-40 lat pokusa, by pójść do kina i przeżyć jeszcze raz bajkę przyswojoną w młodości, okazała się nie do odparcia. Jak widzę z zestawień tutejszego box-office premiera Yamato zdeklasowała wszystkie inne premiery tego roku, łącznie z lokalnym kasowym zabójcą: Harry Potterem (!).
           Wracając jednak do historii latającej reinkarnacji historycznego krążownika: mamy tu space operę jak się patrzy, zrobioną na 120% powagi (bez krztyny humoru). Aktorzy mają twarze zacięte, postaci umierają w mękach, poświęcając się za towarzyszy broni, a wszystko to odbywa się to na szerokim, panoramicznym tle wojny ludzkości z bliżej niezidentyfikowanymi UFOLUDAMI.


Aaa!!!

            Właściwa akcja zaczyna się zresztą już po tym, gdy ufoludy przypuściły ostateczne oblężenie Ziemii, zamykając ją w chmurze śmiercionośnej radiacji (!) i zmuszając niedobitki autochtonów do wkopania miast głęboko w ziemię (!!). Pewnego dnia na powierzchnię planety spada tajemnicza (a jakże!) kapsuła z zaszyfrowanymi koordynatami podróży oraz planami budowy silnika nadświetlnego.. BĘDĄCEGO RÓWNOCZEŚNIE PRZEPOTĘŻNYM DZIAŁEM LASEROWYM. Awesome! 
           Dzielni, przyszłościowi homo sapiens wmontowują tenże napęd w truchło Yamato i oto statek wyrusza w kosmos, na wyprawę według niejasnej mapy, zaszyfrowanej w sondzie.... Oto więc ostatnia nadzieja ludzkości, rozklekotany i słabo obsadzony statek, podążający za ulotnym sygnałem, wiądącym go w nieznane w stronę planety, na której niedobitki ludzkości być może znajdą szansę ocalenia...
Hm.
Brzmi znajomo?
Pozwólcie że zamieszcze jeszcze dwa obrazki poglądowe:


Admirał Okita, dowódca Yamato...



...oraz pewien inny, kosmiczny dowódca. 
          Yup. NowyYamato naprawdę wiele zawdziecza nowej Battlestar Galactica. Ale, ale, zanim zaczniemy rzucać oskarżenia o plagiat: relacja między Spēsu Batorushippu Yamato, a Battlestar Galactica jest zakręcona niczym ruski termos. Wiadomo, że twórcy oryginalnego BSG wiele ściągneli z pierwotnej, animowanej serii Yamato, a z kolei remake Yamato równie wiele zawdzięcza  nowej, odświeżonej wersji BSG z 2003... co zatem było pierwsze? NIEWAŻNE! Powstał bowiem mutant cudnej urody!


Chociaż kosmo-hełmy mogli zaprojektować chociaż TROSZKĘ inaczej...
         Anyhows, Battlestar Galactica i Yamato mają obie coś, czemu nie umiem się oprzeć: obie do ekstremum posuwają moje ulubione równanie:
SPACE = COOL. OCEANS =  COOL. THEREFORE, SPACE = OCEAN.
          I właśnie dzięki specyficznemu, marynistycznemu smaczkowi Yamato to naprawdę porządny film klasy B. Zapewnił nam z Misiem 130 minut sympatycznej rozrywki (chociaż na końcu już troche się pogubiliśmy, które ufoludy są dobre, które złe i dlaczego). Efekty specjalne naprawdę nas zaskoczyły: spodziewaliśmy się raczej czegoś na poziomie Seksmisji, a tymczasem sceny bitew kosmicznych, skoków w nadprzestrzeń oraz innych obowiązkowych elementów układanki SF, zrealizowano naprawdę przyzwoicie! Tak więc.. z pewnym wahaniem ale polecamy!



Poza Tsutomu Yamazakim (możecie go znać chociażby z Okuribito/Departures, japońskiego laureata Oskara za film zagraniczny 2008), grającym sfotografowanego już wyżej admirała Okitę, naczelną gwiazdą produkcji (co zresztą widać po rozmiarze jego głowy na plakacie) jest Kimura Takuya - pieszczotliwie (i w związku z wielokrotnie tu już poruszaną kwestią japończykowej niemożności zapamiętania więcej niż 4 sylab) Kimutaku. Kimutaku to jeden z plagi potwornych aktoro-śpiewako-celebrytów, zaludniających lokalne seriale, reklamy i niestety produkcje kinowe. Wyróżnia się tym, że ma zarysowane mięśnie ramion.


Czytam: Naoki Urusawa, Yawara! t. 17... zostały... jeszcze... tylko... dwa..!
Słucham: Niczego nie słucham. Mąż śpi.
Dokonania: Żeby nie było, że tylko taplam się w kulturze niskiej: wczoraj byłam też na spektakularnym pokazie rakugo (to coś na kształt tradycyjnego, japońskiego stand-up’u... chociaż każdy teatrolog sprzedałby mi za taki opis potężnego i zasłużonego kopa w dupę). Więcej na jego temat w najbliższych dniach, po tym jak pojdę też na nō!
Fun Fact: Na środy w większości japońskich kin przypada tak zwany Ladies Day (Redīzu Dē) i panie mogą kupić bilety na wszystkie seanse za 1000 jenów! (Ech, staram się nie pamiętać, że w przeliczeniu na nasze to i tak poad 35 złotych...)

PS.


Co ciekawe, pamiętam, że jeden z moich licealnych kolegów (tenże sam, który w maju bierze ślub!) miał w domu model oryginalnego Yamato (tego z drugiej wojny światowej). Czy nie pora już zaktualizować go do czegoś TAKIEGO?
*/ Miś kazał mi poprawić, albowiem Yamato to, jak się okazuje, wcale nie był krążownik tylko OKRĘT LINIOWY. No, ale sami sobie odpowiedzcie, ktore z tych dwóch brzmi lepiej?

wtorek, 18 stycznia 2011

アロエ中毒 (Aroe-chūdoku)




Stało się. Dzisiaj nawet Żaba uległa mocy Strasznego Wtorku i zasnęła na własnych zajęciach!
          W dzisiejszej, premierowej odsłonie serii “Ucz się japońskiego z Białą Świnią”, bardzo przydatne skośne słówko: 中毒. W transkrypcji zapisujemy je chūdoku, czytamy zaś ciuudoku. Dwuznak ów oznacza, ni mniej ni więcej, tylko stan uzależnienia od czegoś. Znając go, wystarczy dokleić na początku daną rzecz, do której czujemy nieodparty pociąg i już można przystąpić do nicznym nie skrępowanego słowotwórstwa! Wykonajcie prosty test i sprawdźcie, czy rozumiecie poniższe złożenia:

  • Intānetto-chūdoku
  • arkōru-chūdoku
  • sekkusu-chūdoku ....łatwe? Ano, łatwe! Jakże prosty jest japoński! (..hm, ciekawe zatem, jak ucząc się go tyle czasu nadal tak mało umiem...).

           Anyhows, ja także, jak każdy, przeżywam fazy różnych ciuudoków. Aktualnie na swojej kolorowej, uzależnieniowej tapecie mam aloes, zwany przez lokalesów aroe (no, przecież mówię, że japoński łatwy jest!).... Japończycy kochają aloes. Może ma to coś wspólnego z jego orzeźwiającymi właściwościami, niezastąpionymi, jak podejrzewam, podczas tutejszych upałów. Ale jak dla mnie, nawet w środku tokijskiej zimy nie ma nic lepszego od aloesu. Da się go tu dostać we wszystkim:



na przykład w batonikach!


..sokach!


...jogurtach!


...czy, last but not least, MARGARITACH!
          Jeśli jeszcze nie wiecie, Żółci są mistrzami zamieniania wszystkiego w galaretki (tzw. zerī). Owoce, mięsko, warzywka - KAZDĄ RZECZ można dostać w postaci pożywnej żelatynki. Jedynym produktem, w przypadku którego taka strategia nie skończyła się stworzeniem spektakularnie obrzydliwego wytworu, jest właśnie aloes. Małe kostki aloesowej galaretki są idealne do jogurtów, soków, deserów - zasadniczo do wszystkiego!
Wiwat Aroe-chūdoku!
Czytam: Nagoizaka Tarō Iryū t. 15
Dokonania: Mój Ślubny, jako prawdziwy samiec alfa zdobył dzisiaj dla nas za darmo półeczki od Muji. (chyba po wyprowadzce zostawiły je nasze sąsiadki z dziesiątego piętra). Muji w Japonii jest tanie i fajne. Muji w Polsce jest drogie i smutne.
Fun Fact: Okazuje się, że straszny wtorek nie jest aż taki straszny, jeśli:
a/ mieszka się o godzinę bliżej Todaju 
oraz b/ ma się w domu męża, który z rana przygotuje pyszną jajecznicę!
W nagrodę, jak tylko skończę pisać tę notkę pójdę do sklepu kupić mu piwo.
PS. No i całkiem nieźle mi poszło zgadywanie Złotycg Globusów, co? Dlatego właśnie wolę je od nagród Emmy - znacznie częściej są przyznawane pod moje gusta!