piątek, 14 października 2011

W krainie lubieżnych Koreańczyków



...lub też alternatywnie: ‘W poszukiwaniu świeżego mnięsa’

          Kochani, dzisiejszy wpis będzie odrobinę nieświeży i woniejący zeszłą sobotą. Opisane w nim okoliczności są jednak wielkiej wagi i dotyczą problemu, który Polakom w Japonii zdarza się boleśnie odczuć. Problemem tym jest nieopanowana żądza mięsa.
           Gdy po pewnym czasie, pełnym entuzjastycznego spożywania ryżów, glonów i przeróżnych morskich żyjątek, uwięzionemu w Japonii białasowi zachce się mięsa, ma on kilka możliwości, żeby ów głód nasycić. Dzisiaj jedna z bardziej kullturoznawczo ciekawych: wyprawa na koreańskiego grilla.
          Koreańskich knajp jest w Tokio multum i ich znalezienie nie stanowi problemu, ale dla pełnego antropologicznego szoku najlepiej udać się do tych, ulokowanych w dzielnicy Shin-Ōkubo (新大久保). To niewielki kwartał o rzut kamieniem (i jedną stację kolejki Yamanote) od Shinjuku, szczycący się największym stężeniem obcokrajowców w mieście. Chociaż zamiast 'obcokrajowców' można byłoby spokojnie napisać ‘Koreańczyków’. Shin-Ōkubo to tutejsze Korea Town, pokryte do piątego piętra neonam w hangulu oraz rozbrzmiewające całą dobę melodyjną koreańską mową. Mało tego, ostatnio cała dzielnica stała się bardzo popularna, w związku z boomem na koreańskich celebrytów (głównie płci męskiej), którzy jak wyjaśniła mi pewna Japonka „są lepsi niż japońscy chłopcy, bo muszą obowiązkowo iść do armii, dzięki czemu mają mięśnie”... Cóż, kontemplując  kartonowe sylwetki spoglądające z witryn sklepowych oraz niemożliwą ilość plakatów z podobiznami skośnookich macho z kontynentu, nie zaobserwowałam żadnej widocznej oznaki umięśnienia – widziałam za to loki, obcisłe gatki oraz nieetyczną ilość eyelinera.
          Anyhows, nie po wrażenia estetyczne przybyliśmy na Shin-Ōkubo ale po MNIĘSO. T. i L., (którzy wraz z nowym semestrem musieli opuścić gościnne progi Bloku C) właśnie w Korea Town znależli swoje nowe lokum i byli tak mili, że zarezerwowali nam miejsce w jednej z knajp (co, sądząc po gigantycznej kolejce na zewnątrz, było świetnym pomysłem). Nie przeciągając zatem nadmiernie, oto co jedliśmy:
         (Aha, profilaktyczna uwaga na stronie: prócz jedzenia całkiem sporo piliśmy, lecz tylko jak się okazało dla smaku. Otóż, żeby upić się przy koreańskim pokarmie trzeba się nie lada starać,  podkładka tłuszczowa unieszkodliwia wszelkie rozsądne ilości alkoholu...)



Niezbędne przeygotowania przed rzuceniem się w otchłań koreańszczyzny obejmują (w przypadku smażonych mięs) odzianie się w twarzowy śliniak, dzięki któremu do co po niektórych wracają wesołę wspomnienia z przedszkola.



Infrastrukturalnie kuchnia koreańska różni się od tradycyjniejapońskiej na przykład umiłowaniem metalowych pałeczek, palnikiem zamontowanym na środku stołu oraz obecnością wśród podręcznych utensyliów WIELKICH NOŻYC...



...nożyce służą do dzielenia gigantycznych, mega-tłustych pasów boczku na kawały, które można wsunąć do paszczy, bez ryzyka natychmiastowego zejścia na miażdżycę.



Pokrojone kawały można fristajlowo macać w sosach, zawijać w listki przeróżnych warzyw, ba, nawet okładać czosnkiem czy cebulą, wszystko w jawnej sprzeczności z zasadą „nie baw się jedzeniem!”



Na rozcienczenie cholesterolu zamówiliśmy gar ultraostrego bulionu z farfoclami.



Wśród farfocli rarytas: KRAKEN
     
          Generalnie wszystko przepyszne, faktycznie ostre, lecz nie zabójczo (czyżby dostosowane pod nasze gaijińskie smaki?) a kapucha kimchi  zupełnie innej natury niż te smętne strzępki, które zdarzało mi siędo tej pory jeść w Polsce. Nawiasem mówiąc, słyszałam, że w Warszawie jest jakieś miejsce, gdzie można zjeść dobre koreańskie – po wizycie na Shin-Ōkubo stanowczo będę musiała bardziej zgłębić temat..!



PS. Część zdjęć do dzisiejszego wpisu dostarczył dzielnie D., za co bardzo mu dziękuję i umieszczam na Długiej Nodze jego pamiątkową podobiznę!


Czytam: Krótką lecz treściwą odezwę Žižka do „okupantów” Wall Street. Mam spore zastrzeżenia wobec Krytyki Politycznej ale ich portal jest jedynym miejscem w polskiej sieci, gdzie znalazłam całość tego tekstu.
Słucham: -
Dokonania/Porażki: Skończyłam pierwszy tydzień „Couch-to-5-kilometers” bez żadnej kontuzji i z ostrożnym postanowieniem, że będę kontynuować. Niestety zaklinanie się, iż przez pierwszy miesiąc nie zainwestuję w bieganie ani złotówki, rozbiło się o konieczność nabycia dresiku. Oraz aplikacji do ajpoda, która będzie mi porządnie odmierzać czasy i odległości.



Na pocieszenie mogę sobie tylko powtarzać: „Rule number one: CARDIO!”

Fun Fact: Napisałam już, że przy koreańskim MEGA-BOCZKU ciężko się upić, wszystko zatem wskazuje, że usłyszana w Shin-Ōkubo historia o biologu-performerze, który za pomocą systemu przekładni skonstruował, (uwaga!), WĘDKĘ DO  ŁOWIENIA PIERWOTNIAKÓW nie była wymyślona w pijanym widzie, lecz prawdziwa. 

3 komentarze:

  1. czy to był żywy kraken wrzucony przy biesiadnikach do kotła ? kto podjął się walki z kurczowo trzymającą się życia bestią ? i jaki był wynik starcia ? :)

    ten koreański boczek to był pieczony ? smażony ? kucharz zdradził sekret jego przyrządzania ? :) można by spróbować zrobić symulację tego dania w polskich warunkach :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mięso - ja się mięchem w Japonii obżerałem , mi dla odmiany brakowało owoców morza (brakowało to może za dużo powiedziane). Po wyjeździe dochodzę że Japończycy jedzą masę mięsa.
    Ale koreańskie kimchi faktycznie dobre, co prawda nie mam pojęcia na ile było ono oryginalne w japońskiej knajpie ale smakowało dobrze.
    Śliniaczki są cudowne, powinni takie dawać u nas w knajpach. :)
    Co do idoli to jak dla mnie jedni i drudzy to chucherka, niegodne żadnego czasu antenowego. W tym czasie lepiej pokazać jakieś fajne Japoneczki. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. @Zucker: chociaz kuchnia koreanska lubuje sie w spozywaniu krakenow zywych (i notuje sie tam przypadki smiertelne, zwiazane z przyssaniem sie delikwenta do wnetrza gardla) nasz na szczescie byl sniety. Boczek jest surowy i takoz rzuca sie go na ruszt - przypraw nie zaobserwowalam.

    @Chudni: Powiedzmy, ze to miecho, ktorego sie nazarles bylo podobnego standardu, jak hotele w ktorych lokowala Was pani Ichikawa... jego ilosc byla jak sadze mocno nadprzecietna i odbiegajaca od krajowej sredniej - nie wiem, czy iwdziales ile plasterek boczku kosztuje w lokalnym spozywczaku :D

    OdpowiedzUsuń