wtorek, 11 października 2011

Zgnęb Flubbera!


...ponieważ w poniedziałek mieliśmy w Żóltym Kraju święto. Święto Gimnastyki! (oficjalny dzień wolny od pracy)

           Czy mieliście kiedyś taki moment, kiedy spojrzeliście w lustro i z przerażeniem odkryliście, że z odbicia spogląda coś, co bardziej niż Was samych przypomina bałwanka Bouli? Dramatyczna chwila, w której zdajecie sobie sprawę, że Wasz fantastyczny metabolizm nie nadąża już za, na przykład,  siedzeniem dziesięć godzin dziennie przed komputerem czy/oraz pakowaniem w otwór gębowy każdej substancji chociaż odrobinę przypominającej pożywienie? Dla mnie taka wielkopomna chwila nastała pół roku temu. Bagatela sześć miesięcy zajęło mi obserwowanie sytuacji, w przekonaniu, że odkładający się na tyłku tłuszcz, przerażony, iż został odkryty, zdezerteruje i rozpłynie się w niebyt z własnej i nieprzymuszonej woli. Niestety, dziad siedzi tam, gdzie siedział i wygląda na to, że zaczyna zbierać przyjaciół. Tak więc, postanowiłam podjąć drastyczne działania, w imię starogreckiej idei, że w zdrowym ciele zdrowy duch!
           Adidaski posiadam, leginsy do biegania kupiła mi Mamma, zaś internet okazał się pełen planów biegowych, na czele z tym w sam raz dla mnie, o wdzięcznej nazwie „Couch-to-5K”. Toż „Couch-to-5K w ciągu dziewięciu tygodni ma przemienić mnie w stalowomięśniową, chudą i zgrabną maszynę do pożerania kilometrów... Póki co przemienia mnie raczej w zasapanego grubcia na granicy apopleksji, lecz cóż: BIEGAM. Biegam wzdłuż wybrzeża zatoki tokijskiej, od parku przy muzeum marynistycznym aż do samych doków (i dalej, gdzie zaprowadzi mnie przygoda). Biegam wieczorami, gdyż nikt nie jest wtedy w stanie zobaczyć mojej ULTRACZERWONEJ gęby (tak już mam, wiedzą to wszyscy, którzy mnie znają, przy wysiłku fizycznym nabieram na twarzy odcienia cegłówki i za każdym razem jestem trochę przerażona że TAK MI JUŻ ZOSTANIE). Biegam wieczorami, gdyż wtedy nad zatoką jest pusto i nie ma ryzyka, że zobaczę, jak wyprzedza mnie stuletnia babcia z chodzikiem. Wreszcie, biegam wieczorami, gdyż przez pierwszy miesiąc zamierzam testować swoją determinację bez inwestowania w profesjonalny sprzęt, co sprawia, że wyglądam jak bezdomna, która ucieka przed policją.



Aha – biegam wieczorami, bo widoki na port i miasto, skąpane w pomarańczowej łunie są porównywalne do widoków z Deus Ex.

        Pieję tak o tym bieganiu, nie żeby się chwalić lecz by wzmocnić własne postanowienie. Skorom wyznała na blogu, że biegać będę, to może jakoś głupiej będzie ewentualnie zrezygnować. Dodatkowo mogę zaznaczyć, że opcja joggingowa jest częścią planu ogólnego „wzmożenia psychofizycznego”, który przedzięwzięłam. Skoro dzięki bieganiu mój mózg będzie lepiej dotleniony, od tygodnia przestrzegam także uroczystych zobowiązań by: tłumaczyć conajmniej dwie godziny dziennie doktoratową literaturę fachową oraz ćwiczyć co najmniej 30 minut dziennie szkice z gestów (wielce przydatne jest w owym szkicowaniu to narzędzie, na które naprowadziłą mnie Katja na swym tumblerze. W weekendy zaś będę szyć co najmniej dwie godziny. Jeśli choć jedno z tych szczytnych założeń dotrwa do przyszłego roku, będzie sukces. Póki co:  Vivat nowa, lepsza ja!

---

          Na koniec zaś, żeby nie było: brzuszek niekoniecznie jest złem. Mój brzuszek świadczy o postępującym lenistwie i zasiedzeniu. Są jednak na świecie inne brzuszki, można wręcz rzec: dobroczynne i przecudne. Ku ich chwale: blogowy ranking pozytywnych flubberów – oczywiście z telewizji (uwaga, przy numerze 3 i 1 będą spoilery):


5. Miranda Bailey (Chandra Wilson) z Grey’s Anatomy


         Jeśli podejrzewacie, że ktoś, kto nosi złowrogie przezwisko „the Nazi” będzie kościstym gościem o aryjskiej urodzie będziecie zaskoczeni. Ta pani wzbudza przerażenie nawet w męskim sercu doktora Hunta, który w Iraku operował żołnieży na prowizorycznym stole operacyjnym z pogruchotanego Humvee. I ja się temu przerażeniu nie dziwię,


4. Pan Carston (Jim Carter) z Downton Abbey


         Zgodnie z zapowiedziami zaczęliśmy oglądać Downton Abbey i wsiąkliśmy na dobre. Pewnie, że siłą napędową tego serialu jest ta sama co w Mad Men nostalgia wobec mocno naciąganego wyobrażenia przeszłości historycznej. Z tym, że DA jest całkowicie pozbawione typowego dla MM cynizmu – w głębi duszy, każdy ma tu dobre serce, nawet (zwłaszcza) pan Carston, który z precyzją despotycznego generała zarządza służbą w tytułowym opactwie.


3. Król Robert Baratheon, zwany także Grubym Bobem (Mark Addy) z Game of Thrones


        Ponieważ każdy ranking bez Game of Thrones I tak dalej… w każdym razie Mark Addy w roli Boba perfekcyjnie dawkuje tragizm i komizm, tworząc z nich poruszającą mieszankę , kogoś, kto kiedyś był wielki a kończy.... „zamordowany przez świnię”.


2. Harriet Korn (Kathy Bates) z Harry’s Law


        Można ją na upartego nazwać doktorem Housem w spódnicy, gdyby nie owo, że to określenie jest już i tak nadużywane, oraz że w razie ewentualnej konfrontacji Harriet wciągnęła by przemądrzałego doktora nosem (ewentualnie zastrzeliła). Wiecznie wkurzona i gburowata pani prawnik, taranująca wszelkie konwenanse i zasady savoir-vivre’u w imię czynienia DOBRA. Jak nieślubne dziecko space marine z teletubisiem.


1. Paul Jamison (Olivier Platt) z The Big C


         Dorosły mężczyzna o psychice dwunastolatka, zmuszony zmagać się ze śmiertelną chorobą swojej żony. Od pierwszego odcinka bardzo solidny, ale w finale drugiego sezonu absolutnie doskonały w jednym z najlepszych, najbardziej zaskakujących i najsmutniejszych zakończeń serialowych w tym roku.


Czytam: Elektroniczną Politykę. Mam potrzebę jakichkolwiek dorzecznych komentarzy wyborczych, lepszych niż, często niegramatyczne i nieskładne farmazony, dostępne na portalach internetsowych.
Słucham: Niczego nie słucham. Zostałam wygnana na drugi komputer, na który jeszcze nie przegrałam swojej muzyki.
Dokonania: Całe dorosłe życie głosowałąm na UW-y, LiDy, Demokraty.pl i inne niebyty polityczne, więc długo przyszło mi czekać na ten moment... Jednak w poniedziałek stało się niemożliwe. mam w sejmie swojego własnego pokemona. Moja i Małża kandydatka dostała się w poselskie ławy jako, uwaga, posłanka z najmniejszą w Polsce liczbą głosów!
Fun Fact: W weekend na Roppongi odbywa się, ni mniej ni więcej, tylko ŚWIĘTO POLSKI. Chyba powinnam iść, co?

6 komentarzy:

  1. O tak, tak, idź na to święto! I zrób reportaż, can't wait :3
    Powodzenia w postanowieniach. Podziwiam zwłaszcza za bieganie, dla mnie to totalna masakra :< A też powinnam coś robić bardziej aktywnego, bo kondycji nie mam żadnej. Jedyne, co dobre, to że wróciłam po przerwie do nihon buyou - po pierwszej lekcji zakwasy w udkach ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. dla takiego widoku na scenografię z Łowcy Androidów chyba sam zacząłbym biegać-przynajmniej spróbowałbym.

    artek

    OdpowiedzUsuń
  3. godne najwyższego uznania postanowienie J.W. :) Bieganie to najtańsza i jednocześnie najbardziej efektywna metoda na pozbycie się tłuszczyku (w przypadku facetów to akurat głównie z brzucha) :)

    Podczas biegu pali się gigantyczne ilości kalorii - w moim przypadku dystans 14 km (praca - dom) to jakieś 1300 kalorii. Przebiegnę się 2 razy w tygodniu i mogę opychać się jak świnka :)

    Jak chcesz wzmocnić efekt odchudzający biegania to kup np. obciążenie na nogi i tarczę bokserską - małż mógłby służyć za cel a ty pod koniec biegu mogłabyś pokopać w tarczę i poprzepychać go na odcinku kilkuset metrów.

    A no i najważniejsze pamiętaj żeby zwiększyć ilość zjadanego białka bo bez niego nie będzie mięśni do spalania tłuszczyku :) W Polsce najlepszą metodą jest jedzenie jajek i picie mleka w ilościach hurtowych w Japonii to chyba najlepsza by była soja

    OdpowiedzUsuń
  4. czytam o tym bieganiu i jakbym siebie widziała, chociaż na razie jestem na etapie planowania - od ostatnich joggingowych wyczynów dzieli mnie ponad rok, a że nigdy nie byłam typem smukłej łani, efekty przesiadywania przed kompem z rozmaitym żarciem w zasięgu ręki widać gołym okiem. ale święta racja, czas już zwlec leniwy tyłek z fotela prezesa i pogodzić się z koniecznością ruchu :)

    OdpowiedzUsuń
  5. @Lil'Wolff: No to ide na ten festyn :D Nihon Buyou potrafi dac w kosc bardziej niz bieganie, wiem cos o tym :d
    @Artek: A jeszcze mozna sobie puscic muzyke z filmu. I czasem zaczyna padac deszcz!!!
    @Zucker: Pod koniec biegu to ja moge najwyzej pelzac a nie kopac tarcze :D
    @tattwa: Amen. Jeszcze beda z nas czirliderki z poldupkami jak bilardowe kule.

    OdpowiedzUsuń
  6. oj bardzo zazdroszczę możliwości kontemplacji takich widoków z Vangelisem na uszach i w dodatku w deszczu ;) marzy mi się kilkudniowe szwędanie po Tokio ze ścieżką dźwiękową z Między Słowami lub z Łowcy Androidów w słuchawkach

    artek

    OdpowiedzUsuń