niedziela, 31 lipca 2011

Bo najlepszy sposób na dziewczynę/ Zrobić sobie z włosów pelerynę!



...czyli dlaczego każdy włos na głowie Japończyka ma swoje imię
          Od jakiegoś czasu zbieram się do poruszenia na łamach bloga pewnego ważkiego tematu, dotyczącego japońskiej rzeczywistości. Do tej pory jednak brakowało mi zarówno odwagi jak i stosownej okazji. Ponieważ jednak okazja (tudzież inspiracja) zdarzyła się w środę, nie ma ucieczki, muszę zebrać się w sobie i wreszcie napisać notkę o JAPOŃSKICH WŁOSACH.



Jeśli jesteście ciekawi co konkretnie mnie zainspirowało, i shall indulge you. W środę wybrałyśmy się z M. do kina - traf jednak chciał, że nigdy nie dotarłyśmy na seans, albowiem utknęłyśmy w shinjukowej Odakai na dziale perukowym. (Srsly - jeśli chcecie w Tokio kupić niedrogą, niezłej jakości perukę w DOWOLNYM kolorze i kształcie: that’s the place to go). Początkowo sztuczne włosy chciałam nabyć ja (od dawna marzy mi się na głowie coś różowego  na pograniczu Nicky Minaj i Natalie Portman w Closer). Dość jednak rzec, że różowe kosmyki, w połączeniu z mą naturalnie różową mordą, zaowocowały, delikatnie mówiąc, mało atrakcyjnym efektem. Na pocieszenie kupiłyśmy więc M. wielką blond szopę. W sklepie poza nami byli tylko dwaj młodzi Japończycy, wesoło przymierzający WSZYSTKO, co wpadło im w ręce. Powtórzę: dwaj mężczyźni. Z wyglądu zupełnie heteryczni....Scena w Polce trudna do pomyślenia, w Japonii naturalna. I z niej wzięłą się inspiracja do napisania niniejszego artykułu.
          Japońskie włosy fascynują mnie odkąd pierwszy raz dotarłam do Żółtego Kraju. Z szybkiego przeglądania internetsów wywnioskowałam, że najwyraźniej narosło wokoło nich wiele mitów, ale dwa stereotypy są prawdziwe. Jeden: Japończycy, płci obojga, kochają swoje włosy i przykładają do ich stylizacji wiele uwagi (oraz wysiłku). Dwa: Japońskie włosy są generalnie z fryzjerskiego punktu widzenia, cudowne. Mają objętość, są mocne, łatwo je układać i można z nimi zrobić prawie wszystko. 


Na przykład TO!

          Polacy (przynajmniej jak wynika z mojego doświadczenia) generalnie o swoich włosach nie mówią, a Polki na nie narzekają (że a słabe, za rzadkie etc.). Japończycy tymczasem, miast narzekać działają. Fryzura stanowi tu (nomen omen!) koronny element modowej stylizacji. Nie znaczy to oczywiście, że stereotypowe cosplayowe szalone włosy są na japońskiej ulicy standardem.

Wierzcie lub nie, TO jest raczej wyjątek niż reguła.
       Większość Japończyków preferuje układanie fryzury w sposób w miarę naturalny. Prym wiodą przeróżne naśladownictwa zwykłego, azjatyckiego włosa. Nawet w przypadku trwałych loków, zazwyczaj kręci się je od połowy twarzy, zachowując naturalną prostą strukturę przy korzeniu (spójrzcie tylko jak wysilam się, by nadać swemu rantowi pozory fryzjerskiego profesjonalizmu!). 


Yūki Nakama, idolka Małża, znana z telewizji oraz reklamowania nieskończonej ilości lokalnych produktów do pielęgnacji włosów. Dream-come-true Japońskiego fryzjera.
          Zupełnie inszą inszość stanowi farbowanie. Kiedyś zasłyszałam na japonistyce powiedzenie, głoszące, że żeby zobaczyć czarnowłosego Japończyka, trzeba przyjechać do Polski. Nie do końca jest to prawda, ale rzeczywiście bardzo, bardzo wielu lokalesów zmienia w Żółtym Kraju swój naturalny kolor owłosienia. Na tokijskiej ulicy pi razy oko połowa przechodniów (w tym tylko odrobinę więcej kobiet niż mężczyzn) nosi wyraźne znamiona farbowania (a nie liczę tu tych, którzy w jakiś sposób pogłębiają, albo odświeżają naturalny czarny kolor). Stanowczo napopularniejszym odcieniem jest ciemny blond, raczej trudny do opisania


... roboczo nazwijmy go tu ‘kasztanowym’. W każdym razie chodzi właśnie o kolor prezentowany na zdjęciu.
       Bardziej radykalny blond, aż do tlenionego biało-żółtego koloru jest o wiele rzadziej spotykany, bo po prostu nie wygląda tak dobrze.


Wszystko bardziej w jasną stronę niż to, jest już raczej ekstremalne

          I wot cały sekret. Dlatego apeluję: nie wierzcie intersieci, głoszącej, że w Japonii każdy obywatel poniżej 30-go roku życia ma na głowie straszną fioletowo-zieloną szopę. Włosy w Japoni, owszemi są ważniejszym elementem życia niż w Polsce, ale za bardzo się z nimi nie wydziwia. Są ładne i zadbane a ich utrzymanie pochłania olbrzymie ilości pieniędzy.
***
         Przy okazji: jeśli jesteście w Tokio i potrzebne Wam lokalne doznania fryzjerskie, bardzo wiele osób poleca mi salon Akiego Watanabe. Pan stylista wyuczył się zawodu w Stanach i Europie, mówi perfekcyjną angielszczyzną oraz, co najważniejsze, wcale nie jest tak drogi, jak by się można było spodziewać. Jeśli kręcą Was takie rzeczy, dodam też, że w salonie Watanabe na Harajuku czesał się np. Paul Smith (na pewno nie łatwo było wymuskać tę siwą czuprynę!) oraz chłopcy z Massive Attack. 


U samego gildmistrza Watanabe, za około 7,500 jenów można się urządzić na przykład tak. U jego minionów zapełniających salon można to zrobić podobnie, ale nieco taniej.
***
        Na sam koniec zaś, coś niezwiązanego (a jednak troszkę związanego) z tematem. Moje Kinowe Perukowe Top 5. Umieszczam je tu, ponieważ, odkąd obejrzałam Face Off, uważam, że sztuka doklejania sztucznych włosów na potrzeby filmów jest rzecza trudną i monstrualnie niedocenianą. Jeśli jesteście zainteresowani, sprawdźcie, jakie peruki zrobił na mnie największe wrażenie. Zestawienie ułożyłam naturalnie we wzmagającej dramatyczność kolejności tzw. od-dupnej.

Miejsce 5:  Warkoczyki plus gigantyczne zakola Hugo Weavinga we Władcy Pierścieni. To i błyszcząca opaska rodem z Czarodziejki z Księżyca. Zaprawdę trzeba talentu Weavinga, żeby móc z jakąkolwiek dozą godności nosić to-to na głowie.

Miejsce 4: Blond loki Toma Cruise’a w Wywiadzie z wampirem. Bardziej przegiętej fryzury nie byo na ekranie nawet w Priscilli, Królowej Pustyni.

Miejsce 3: tłusta czupryna Ewana McGregora z Velvet Goldmine. Świetna emulacja skołtunionego mopa na głowie Kurta Cobaina. Podobno jedyną rzeczą, która podczas zdjęć do filmu, bardziej  niż peruka, wadziła McGregorowi, była konieczność noszenia o cztery numery za małych odblaskowych spodni. (I już jest jasne, dlaczego Velvet Goldmine było dla mojej młodości bardziej przełomowym obrazem niż Odyseja Kosmiczna 2001)

Miejsce 2: fryzura Harry’ego Lloyda w Game of Thrones. Bo każde zestawienie bez Game of Thrones jest nieważne. A tak na serio: doskonałe są te włosy - bez nich Lloyd jest naprawdę nie do poznania!

Miejsce 1: włosy Johnn’ego Deppa w Piratach z Karaibów. Opaska to oczywiście trochę oszustwo w kunszcie perukoróbstwa, lecz efekt końcowy i tak zasługuje na miejsce pierwsze. Tłuste, obrzydliwe włosy, w których mieszka całe plemie buszmenów....and yet strangely alluring.
Czytam: Hiroya Oku, Gantz, tom 10. Przegryzam się przez to-to błyskawicznie, gdyż autor porzucił dialogi na rzec przemocy, wrzasków i cycków. BARDZO dobrze się czyta (ogląda!). Oto, moi drodzy jest prawdziwe, inteligentne, samoświadome pulp fiction! To, a nie jakiś Sucker Punch (Wcale nie zdziwiłam się, że Oku, podobnie jak Tarantino, u początków kariery pracował w wypożyczalni kaset wideo. Pewną wrażliwość można osiągnąć tylko spędziwszy WIELE godzin na oglądaniu niskobudżetowego kina!)
Słucham: Portishead - the Rip
Dokonania: -
Fun Fact: W Japonii małżeństwa kuzynów są legalne
PS. Ta notka powstała w oparciu o fryzjerskie mody Tokio i styl “ogólnomiejski”. Określa głównie upodobania fryzurowe ludzi z przedziału 20-40 i jest 100% subiektywna oraz nie poparta żadną wiedzą statystyczną, (poza moją osobistą wiedzą organoleptyczną).

2 komentarze:

  1. Ach, Lestat był wspaniały w "Wywiadzie"! :)
    Bo "Królowa Potępionych" to porażka, również w kwestii perukowej ;>

    PS. 61%...

    OdpowiedzUsuń
  2. @Lil'Wolff: Kiedy juz zabralam sie do ogladania Krolowej Potepionych, tak bardzo skupialam sie na tylku glownego bohatera, ze peruki jakos mi umknely. Z to tylko dzieki koncentracji na rzeczonym tylku udalo mi sie dotrwac do konca tego arcydziela kinematografii :>

    OdpowiedzUsuń