wtorek, 12 lipca 2011

This is how it’s done


...czyli rzecz o tym, jak z rosnącym zażenowaniem oglądam serial True Blood, oraz jak rodzi się we mnie pragnienie, by pobrać z półki masywne, 23-płytowe wydanie The Wire i  sukcesywnie, bez żadnej litości zacząć (uwaga, Państwo wybaczą, zaraz będzie brzydkie słowo) NA.PIER.DA.LAĆ* NIM W CIEMIĘ LUDZI ODPOWIEDZIALNYCH ZA WSPÓŁCZESNĄ ROZRYWKĘ TELEWIZYJNĄ

        Witajcie, nazywam się Maja i oglądam seriale (‘Cześć, Majo..!’). Oglądam seriale namiętnie i z wielkim zacięciem, (co dla PT Czytelników nie jest chyba żadną nowością). Czuję z tego powodu pewien dyskomfort, bo teoretycznie rozrywka to nienajwyższych lotów, stanowiąca najczęściej przechowalnię fabularnego badziewia i drugorzędnego aktorstwa... Jednakowoż, jak każdy uzależniony, codziennie racjonalizuję sobie swój nałóg na przeróżne sposoby. Po pierwsze primo: serial daje przecież narracyjne i strukturalne możliwości drastycznie różne od filmu fabularnego. Po drugie primo: aktorsko i scenariuszowo tworzy zupełnie nowe wyzwania, związane na ten przykład z rozwojem postaci, zapolanowanym na 10+ a nie dwie godziny. Po trzecie primo: za pośrednictwem telewizyjnego tasiemca, można adaptować rzeczy dłuższe i bardziej skomplikowane niż w kinie, bez koniecznego skracania i sprowadzania ich do konstrukcji cepologicznej.
         Niestety, w 95% przypadków, telewizyjne seriale stanowią, podobnie jak flmy kinowe, maszynkę do wytwarzania pieniędzy, której twórcy (a już na pewno producenci) kładą lachę na wszystkich powyższych, jakże fascynujących możliwościach. Nie zawsze mam z tym problem, czasem oglądam coś tylo dla wartości rozrywkowej, dbając jedynie, żeby dany tytuł nie był obraźliwy dla mojego (marnawego) doktoranckiego intelektu. Ale mogę to robić z czystym sercem tylko dlatego, że wiem, iż gdzieś tam na horyzoncie znajdują się seriale, które telewizyjny format wykorzystały w 110%, wspinając się na wyżyny fizycznie niedostępne ani filmom pełnometrażowym, ani książkowym tomom, ani gazetowym artykułom. A najwspanialszym (no, powiedzmy, że jednym z trzech** najwspanialszych) z takich seriali jest The Wire.


Uwaga, nadchodzi rancik o rzadkiej intensywności! Poniższe twierdzenia są w całości moją prywatną opinią, a nie żadnego rodzaju prawdami ogólnymi. Zaprawdę, nie chce mi się przed każdym zdaniem dodawać “moim zdaniem”, więc weźcie to pod uwagę.


         Ach, The Wire. The Wire jest czymś tak wielkim i fantastycznym, że nawet nie wiem od której strony zacząć je opisywać. Nie opuszcza mnie upierdliwe skojarzenie z powieścią panoramiczną z Lalką, z Prusikiem czy innym Dickensem. The Wire to wielowątkowa, skomplikowana opowieść o mieście Baltimore, jego mieszkańcach oraz problemach, nie pozbawiona jednak szerszych filozoficznych przesłań i aluzji do polityki na poziomie (między)narodowym. Wszystko to zgrabnie opakowano w formułę czegoś, co ani chybi trzeba nazwać złowrogim terminem formułką SERIAL POLICYJNY. Lecz uwaga! Chociaż teoretycznie każdy z pięciu sezonów łączy wątek kryminalnego śledztwa, nie ma tu niczego, w jakikolwiek sposób nawiązującego do wszystkich okołopolicyjnych proceduralnych fast-foodów telewizyjnych serwowanych do zarzygania na publicznych antenach. Bo producent to tym razem nie publiczna antena. To HBO i to HBO w swoim złotym okresie, kiedy było jedyną stacją z koherentnym, ambitnym podejściem do własnej serialowej ramówki. 
         W tej ramówce nigdy nie było miejsca na żadne CSI-e, Lie to Me-y oraz inne wesołe wariacje na motywach pracy w policji. The Wire przyjęto na antenę między innymi właśnie dlatego że od pierwszych odcinków widać jak radośnie  dekonstruuje ono serialowy obraz pracy policji, stawiając sobie za cel pokazanie tejże pracy w możliwie realistyczny sposób. Śledztwa ciągną się przez długi czas, często rozbijają o banalne niedopatrzenia, biurokracyjną upierdliwość, czyjąś urażoną dumę albo polityczne zagrania. W ciągu pięciu sezonów przed ocyzma widza przejawia się pi razy oko 50+ postaci - i nie ma wśród nich ani jednego dwuwymiarowego stereotypu, ani jednej wydmuszki. Stróże prawa, narkotykowi baroni, politycy, nauczyciele, dziennikarze czy pracownicy portu - wszyscy mają swoje wady, talenty, cele i obawy. W szerokim aktorskim zespole (z olbrzymią ilością naturszczyków, albo prawdziwych ludzi grających samych siebie) nie ma ŻADNEGO słabego ogniwa. Chociaż każdy sezon obraca się wokół innego elementu baltimorskiej rzeczywistości (w losowej kolejności: edukacja publiczna, prasa, związki zawodowe, handel narkotykami, developerka), wszystkie tematy oraz odcinki są spięte razem w przemyślny, delikatny mechanizm, którego kunsztowna mechanika wychodzi na jaw najczęściej dopiero podczas kulminacji danego wątku. Żadna informacja nie jest tu podana na tacy, nikt nie spędza trzech minut wyjaśniając zawiłości rzeczywistości (hello, Game of Thrones!). Każdy element fabuły organicznie wynika z tego, co pokazano na ekranie - nie ma flashbacków, tekstów z offu, z tyłka wziętych wyjaśnień prawnych czy kryminologicznych. Trzeba uważnie patrzeć na wszystko, co scenarzyści nam pokazują i wyciągać wnioski. 
         Oraz nie mieć zbyt wielkich nadziei - wiele historii w tym świecie kończy się źle, wielu bohaterów umiera i to nie w blasku chwały ale przypadkowych strzelaninach, prywatnych porachunkach albo przykrych wypadkach. Kiedy giną jedni, kolejni zajmują ich miejsce. The Game, czyli gangsterska rzeczywistość ponurego post-przemysłowego miasta ewoluuje, ale jej istota się nie zmienia. Tylko jeśli taki wniosek nie wprawia Was w gigantyczną depresję the Wire ma szanse do Was przemówić (a nie doprowadzić do samobójstwa z rozpaczy)... 
        Bottomline: Wakacje to tradycynie sezon serialowej posuchy. Dlatego polecam wieczorową porą rozsiąść się w fotelu i dać wciągnąć w rzeczywistość Baltimore, jego stróży prawa i przestępców. Pierwszy odcinek odrzuci Was niezrozumiałym slangiem i gęstym, baltimorskim akcentem wszystkich aktorów. Kolejne cztery skonfundują Was niejasnością, ale od piątego, kiedy zacznie do Was docierać jak misterną układankę macie przed sobą, Wasze spojrzenie na seriale zmieni się na zawsze.
------

*/ Ostatnio prowadziliśmy z Małżem miłą i elokwentną dyskusję na temat tego, dlaczego generalnie nie popieramy bluzgania na blogach, lecz Bóg mi świadkiem, czasem trudno się powstrzymać.
**/ Jeśli naprawdę jesteście ciekawi, za pozostałe dwa przykłady natchnionego serialotwórstwa uważam Six Feet Under oraz Battlestar Gallactica

7 komentarzy:

  1. naczytałem się o tym serialu sporo pozytywnych opinii i jestem po dwóch odcinkach pierwszej serii, ale jeszcze się nie wstrzeliłem, trochę razi mnie postać głównego bohatera schematycznie posklejana ze standardowych atrybutów - "policjant z problemami o złotym sercu" vide szklana pułapka, zabójcza broń, Chandler, filmy noir itp. ale to dopiero początek mojej przygody z serialem, więc mam nadzieję,że jednak rzeczywistość Baltimore mnie wciągnie, tym bardziej, że słyszałem, żę pojawia się sporo akcentów polskich. na marginesie polecam Chicago Code.

    artek

    OdpowiedzUsuń
  2. do obejrzenia jest jeszcze Dead like me :)i (o zgrozo zawieszony) Outcasts :)

    OdpowiedzUsuń
  3. @Zucker: Dead like me mija mnie o jakies 500 kilometrow... zupelnie nic w nim nie znajduje dla siebie, ni to smieszne ni to ciekawe :( A Outcasts, z tego co wiem, jest juz w szufladce 'skasowane' a nie 'zawieszone' :/
    @Artek: postaram sie nie zarancic Cie na smierc, gdyz jestes na mojej stronie gosciem mile i konstruktywnie komciujacym...
    That said, Chicago Code nadgryzlam ale wyplulam: zle to-to nie bylo ale ja NAPRAWDE nie lubie seriali policyjnych (z chwalebnym wyjatkiem wymienionym powyzej). Podzial na zlych i dobrych mi nie przeszkadza, lecz poza bajkami Disneya rzadko zdarza sie zeby zli byli az tacy zli (i komentowali swe zlo z offu). That said Jarek Wysocki bardzo mnie sie podobal :)
    Mam nadzieje, ze the Wire z czasem Cie wessie - wiekszosc osob (ze mna na czele) potrzebuje czasu, zeby sie w nie wstrzelic. Zlote serce McNulty'ego to rzecz metna, raczej w duchu Krajewskiego niz Chandlera. Ludzie, ktorzy sa w stanie byc ok wobec obcych a wobec bliskiego otoczenia okazujacy sie destrukcyjnymi dupkami naprawde istnieja :) Zreszta, co ja CI bede... OGLADAJ DALEJ!

    OdpowiedzUsuń
  4. A może Blue Blood? Nawet już do PL trafił. I na szczęście nie został skasowany. Choć załuję tego posunięcia przy The Chicago Code i Outcasts. Ten ostatni fajnie się posunął pod koniec, ale już było po przyklejeniu mu łatki.

    A może Off the maps, o lekarzach w Afryce?

    OdpowiedzUsuń
  5. @SpeX: O! jaka latka zostala przyklejona Outcasts?
    Za Off the maps dziekuje - Shonda Rhimes zaczela sie dla mnie i skonczyla na Grey's Anatomy. Po krwawieniu z oczu, jakie wywolalo we mnie Private Practice, obchodze kolejne produkcje Pan R.i z daleka. Zwlaszcza te o lekarzach... Generalnie lekarzy, policjantow i prawnikow jest dla mnie w telewizji za duzo ><

    OdpowiedzUsuń
  6. Faktycznie w/w profesje są dość często eksploatowane, jednakowoż seriale o pracy japonistów czy informatyków, mogłyby nie zgromadzić wystarczającej gawiedzi przed telewizorem;) ale ja nie o tym. Chciałem jedynie zameldować, że jestem przed finałowym odcinkiem pierwszej serii The Wire i dla mnie największym magnesem jest kreacja tzw "złych" bohaterów, którzy są wielowymiarowi, wiarygodnie zbudowani, mają swoje cele i są świetnie zorganizowani, widz niemalże odczuwa dla nich podziw. serial jest całkiem zacny i godny polecenia, ale nie kopnął mnie tak jak pierwsza seria Dextera czy Prison Break.

    artek

    OdpowiedzUsuń
  7. @Artek: Ależ zgadzam się z Tobą absolutnie! Jednakowoż, gdyż, otóż różnica między the Wire a serialami, które wymieniłeś, jest taka, że i dla Prison Breaka i Dextera dobrze by było gdyby się skończyły po pierwszych, (doskonałych ze wszech miar) sezonach. A dla the Wire pierwsza seria jest ledwie mocnym fundamentem pod budowę kolejnych, jeszcze mocniejszych :)

    OdpowiedzUsuń