środa, 20 lipca 2011

Gan(t)z gut



czyli KULA HULA!

          Dzień dobry - od wczoraj nęka nas na Daibie tajfun - wiatr wieje, deszcz pada poziomo, a warunki zewnętrzne generalnie nie sprzyjają wyjściu na tzw. “pole”*. Tym bardziej współczujemy naszym sąsiadom T. i L., którzy, w tych niesprzyjających okolicznościach przyrody, musieli rano toczyć walizki na lotnisko... My sami, przezornie zaopatrzyliśmy się w wałówkę i zabarykadowaliśmy w domu, czekając aż klęska żywiołowa minie. Poszukując rozrywki, natrafiliśmy na wiadomość, że 17 lipca wydano na lokalnym rynku dvd z japońskim filmem sajns fikszyn Gantz.  Film obejrzeliśmy i zgodnie uznaliśmy, że godzien jest blognotki.
         Lecz od początku. Gantz przetoczył się przez japońskie kina w styczniu, zdążył już wypączkować sequel Gantz: the Prefect Answer oraz spolaryzować lokalnych nerdów (przynajmniej sądząc po ożywionej dyskusji w intersieciach). Film oparty jest na kultowej (and by ‘kultowej’ I mean 15 MILIONÓW SPRZEDANYCH EGZEMPLARZY) mandze Hiroi Oku. Od razu zaznaczę, że ani ja ani Małż mangi nie czytaliśmy i w przedbiegach wiedzieliśmy o niej tylko tyle, że jest: a/ dla dorosłego czytelnika b/ zawiera absurdalne ilości przemocy oraz c/ wszyscy jej bohaterowie są nie wiadomo dlaczego odziani w czarne lateksy. Nasza nieznajomość materiału źródłowego okazała się błogosławieństwem, bo do filmu podeszliśmy bez żadnych oczekiwań, nadziei i generalnie przekonani, że będzie to jakieś doskonałe na przetrwanie tajfunu badziewie. 


And boy, were we wrong
          Filmowa adaptacja Gantz, wyreżyserowana przez Kenichiego Matsuyamę do scenariusza Yūsuke Watanabe, to ten jenden jedyny wyjątek, potwierdzający wysnutą ostatnio na łamach blogkomci teorię, zwaną Teorią Małego Wolffa (i głoszącą, że niemożliwym jest zrobienie przyzwoitej aktorskiej wersji japońskiego komiksu). Na niekorzyść kinowego Gantza przemawia sporo: począwszy od nieszczególnego budżetu (45mln$), po zaangażowaniu aktorów znanych głównie ze śpiewania albo pozowania do bieliźnianych kalendarzy, a skończywszy na zarysie fabularnym, który (jak przeczytaliśmy w prasowej zajawce) opowiada o (I kid you not) - grupie ludzi, którzy umarli, a teraz biorą udział w nadzorowanej przez tajemniczą CZARNĄ KULĘ grze terenowej, polegającej na ZABIJANIU KOSMITÓW. Seans filmowy zapowiadał się więc jako coś, co dostarczy nam wiele radości, lecz niewiele przeżyć natury artystycznej. 

Uwaga! poniżej spoilery - lecz tylko z pierwszych pięciu minut.
          Gantz otwiera nader zgrabna sekwencja śmierci obu protagonistów. Pierwszy z nich - Kei Kurono (Kazunari Ninomiya)  czeka na metro - wybiera się właśnie na rozmowę o pracę, zakuwając formułki z książeczki przygotowującej do oczarowania pracownika HR. Na peronie Kurono dostrzega przelotnie Masaru Katō (Kenichi Matsuyama), dawnego kolegę z lat szkolnych. Chwilę później, kilka metrów dalej, na tory spada przechodzień. Kurono wraz z tłumem gapiów widzi, że to właśnie jego ziomek Katō zeskakuje poratować nieszczęśnika. Co gorsza, rozglądając się za kimś, kto pomoże mu uratować pechowca, dostrzega Kurono, rozpoznaje go i zwraca się prosto do niego. Kurono przerażony udaje, że nie ma pojęcia o co chodzi. Pani z głośnika informuje, że pociąg nadjeżdża. Masaru wypycha swojego “pacjenta” na poziom peronu, gdzie przejmują go zgromadzeni ludzie. Sam ma jednak problem z wyspindraniem się w bezpieczne miejsce. Dopiero wtedy, kiedy złowroga ciuchcia jest tuż-tuż, Kurono zbiera się na odwagę i podaje swojemu staremu przyjacielowi pomocną dłoń. Niestety nie kończy się to najlepiej - oboje tracą równowagę, spadają i zostają zmieleni na miazgę przez wiecznie efektywne, niegdy nie spóźniające się, klimatyzowane oraz bardzo wygodne tokijskie metro. 
           Dalej wszystko toczy się już zgodnie z określonym w zajawce prasowej założeniem. Koledzy budzą się w tajemniczym pokoju z widokiem na nocne Tokio, w towarzystwie kliku innych “zmarłych” oraz wielkiej czarnej kuli, która wygrywa upiorne melodyjki, wydaje zadania za pomocą tekstów plus dostarcza arsenału broni und kostiumów rodem ze sklepu fetyszystycznego. Bohaterowie stopniowo orientują się w zasadach, jakimi rządzi się dziwna zabawa, w jaką zostali wciągnięci i rozpoczyna sie ostra jazda bez trzymanki, gdzieś na pograniczu Matrixa oraz the Cube.
        O dziwo, widz nadspodziewanie szybko wciąga się w tę pozornie z tyłka wziętą historię. Dlaczego? Ano, z kilku powodów. Po pierwsze, reżyseria jest złotym przykładem ostatnio zaniedbywanej w kinie (zwłaszcza kinie adaptującym jakieś rozbudowane komiksowe/książkowe fabuły) zasady SHOW - DON’T TELL. Nikt u nie spędza czasu opowiadając o regułach świata - wszystko jest pokazane i logicznie powiązane. Począwszy od mechaniki lateksowych kostiumów a skończywszy na charakterystyce postaci. (Rozwlekle) przytoczona powyżej pierwsza scena, stanowi efektywną i efektowną ekspozycja dwójki głównych bohaterów - ich osobowości oraz postawy. Katō ma mocne poczucie moralności, Kurono jest pesywny i wycofany. Czy jednak koniecznie oznacza to, że jeden z panów jest dobry a drugi mniej? Niekoniecznie, zresztą film kilkakrotnie pokomplikuje nam postrzeganie obu bohaterów. Ważne jednak, że poczyni to za pomocą fabuły, a nie gadania o tzw. dupie marynie. 
         Skoro show góruje tu nad tell, to naturalnie ważne, żeby całość wyglądała zgrabnie. I chociaż efekty specjalne nie dorównują Transformersom, film broni się świetnymi, chłodnymi zdjęciami, doskonałymi, komiksowymi (ale nie przerysowanymi) projektami kostiumów/futurystycznego uzbrojenia, rewelacyjnym montażem oraz nadprzeciętnym dźwiękiem (nie ma muzyki, więc łatwiej docenić upiorne efekty audio). Estetycznie jest to konsekwentna wizja, może i nie zupełnie oryginalna (bo zaadaptowana z mangi), lecz zaadaptowana we wspaniały sposób. Stwory z którymi walczą bohaterowie nie mają wiele wspólnego z tradycyjnymi potworami, są odrealnione i absolutnie PRZERAŻAJĄCE. Oraz groźne. Film nie wykręca się od brutalności i stosunkowo szybko pokazuje, że świat CZARNEJ KULI jest śmiertelnie niebezpieczny. 
        Na koniec, słowo pochwały należy się aktorom. Cały zespół broni się dobrze, pozytywnie odstając od standardowego poziomu japońskiego aktorstwa (bliskiego raczej polskiemu aktorstwu telenowelowemu). Oczywiście pomagają autentycznie dobrze napisane role (stworzone zupełnie obok mangowo-animowych stereotypów - lub wręcz wprost wbrew nim, jak w przypadku Kei Kishimoto (Natsuna Watanabe), głównej postaci kobiecej). To właśnie dzięki aktorom możemy zacząć troszczyć się o tę grupę odzianych w czarne lateksy postaci, a ze standardowego exploitation robi się świetny, trzymający w napięciu thriller, umiejętnie korzystający z arsenału science fiction, ale nie opierający swojej siły na quasi-technologicznych fajerwerkach.
         Plus gumowe kostiumy są naprawdę fajne. Za nie same film punktuje u mnie o oczko wyżej.
        Bottomline: Gantz to świetna sprawa. Razem Kamikadze Girls utwierdził mnie w przekonaniu, że jest jeden sposób sprawdzania wartości japońskiej kinematografii. Jeśli główny bohater w ciągu pierwszej sekwencji ulega potencjalnie śmiertelnemu wypadkowi - wróży to bardzo dobrze pozostałej części dzieła. Find it. See it. It’s worth it.

----

*/ All hail the Nieuległa Autonomia Galicyjska i jej Dialekt!

5 komentarzy:

  1. Ooo, ja i moja "teoria" pojawiłyśmy się w noci! ^o^
    Co do "Gantz", to... Gleb to czyta :D Ale nie wspominał, żeby tam były jakieś szczególnie głębowie treści, więc może film jest dużo lepszą wersją.

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałam na myśli "głębokie" xD

    OdpowiedzUsuń
  3. obejrzałem 5 odcinków anime gantza - wersja kreskówkowa potwornie zasysa muł. To może być pierwszy znany przypadek jak film fabularny przebił mangę i anime :) widział ktoś może na torrentach wersję z angielskimi napisami ?

    OdpowiedzUsuń
  4. @Lil' Wolf: Wczoraj rzuciła mi się w księgarni w oczy manga, na okładce były cycki, więc naturalnie kupiłam - teraz sama będę oceniać relację pierwowzór-ekranizacja :D
    @Zucker: Ja tam słyszałam, że anime jest dość wierną choć trochę ocenzurowaną wersją komiksu. Podobnie jak pierwsza połowa filmu - może po prostu to nie Twoje gusta (nie ma mundurów - SĄ LATEKSY!!! :D)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie anime się bardziej od live podoba, owszem jest rozciągnięte i większość akcji dzieje się w naszej "rzeczywistości" a nie kuli.

    OdpowiedzUsuń