niedziela, 23 stycznia 2011

Rakugo kontra Nō (落語 vs 能楽)


Czy też czasem tak macie, że zupełnie znikąd, nachodzi Was potężna fala niepohamowanej mizantropii?
          Pisałam już, że w Japonii jestem nominalnie jako student-badacz. Na wypadek gdyby ktoś kiedykolwiek postanowił sprawdzić mój naukowy entuzjazm, powzięłam postanowienie, że zasadniczo będę zapisywać się na wszystko, co oferuje centrum studentów zagranicznych (przez ‘wszystko’ rozumiem ‘wszystko, za co nie trzeba płacić'). Założenie takie owocuje, a to udziałem w kursach skośnego tańca,, a to wycieczkach po chramach z todajowymi dziadkami, a to warsztatami klejenia tradycyjnych, japońskich ciastek (coming soon!). W tym tygodniu jednak wyjątkowo spiętrzyły mi się dwie okazje, przypadkowo i zaskakująco RZECZYWIŚCIE ZWIĄZANE z moją specjalizacją naukową, czyli z japońskimi sztukami performatywnymi.
          Centrum Edukacji, które raczy mnie codzienną porcją intensywnej japońszczyzny, zorganizowało w środę spotkanie z panem, wykonującym prawdziwe, nieudawane rakugo, a z kolei Sakura House, (czyli firma od której podnajmujemy mieszkanie) gościła tuż przed weekendem, w swoim oddziale na Jimbōchō przemiłą panią, zajmującą się zawodowo nō... Jam to widzium, jam to słuszum, zaraz wszystko Wam opiszum!

Żeby zachować chronologię tygodnia, zacznę od środowego rakugo

           Rakugo, czyli 落語, czyli ‘spadające słowa’, to forma rozrywkowa o dość skomplikowanej historii. W swojej obecnej postaci wyłoniła się dopiero pod koniec japońskiego okresu Edo (1603-1868).  Nazwę spadających słów’ można wywodzić albo od chaotycznego, luźnego i niezbyt poważnego tematu/ sposobu narracji, albo od określenia 落ち (ew. 下げ, ‘opadnięcie’/‘obniżenie’), oznaczającego puentę, którą kończy się każda historyjka rakugo. Całą treść rzeczonej, humorystycznej historii widz poznaje za pośrednictwem dialogów, podawanych przez jednego tylko wykonawcę, który sam wciela się we wszystkie role, zmianę wypowiadającej się postaci zaznaczając przez modyfikację tembru głosu, mimiki oraz ewentualnie odwrócenie głowy. Taki minimalizm środków wyrazu to jeden z fundamentów rakugo. Artysta ma do dyspozycji jedynie dwa rekwizyty: wachlarz oraz ściereczko-chusteczkę, za pomocą których musi komunikować całą gamę przedmiotów ze świata przedstawionego. Dodatkowo, rakugo wykonywane jest na siedząco, co wyszkolonemu aktorowi w ogóle nie przeszkadza w przedstawianiu scen (na przykład) dramatycznych ucieczek. Tyle tytułem encyklopedycznego wyjaśnienia. 
           Pan rakugo-ka - Sanyūtei Ryūraku (三遊亭竜楽), który nawiedził nas na Todaju, jest raczej młody i na pewno ‘wietrzony’, chyba występował już parę razy przed zagraniczną publicznością. Na początku nie wiedzieliśmy do końca czego się spodziewać, bo w końcu japoński humor niestety nie ma na świecie najlepszej reputacji...


... od lat 70tych zboczył bowiem w bardzo hermetyczny typ slapsticku, który u większości ludzi z zagranicy wywołuje raczej przerażenie niźli śmiech
           Nawet pomocny Amerykanin miał niespecjalną minę, widząc, że sala jest mała, jedyne wolne miejsca zostały w pierwszym rzędzie, i że praktycznie będziemy siedzieć Panu wykonawcy na kolanach, co powinno zobowiązywać nas do przynajniej grzecznościowego uśmiechania się w domyślnie zabawnych momentach...



...prawda okazała się jednak taka, że siedzenie aktorowi na kolanach, to niemała gratka - zazwyczaj rakugo gra się w większych salach do mikrofonu, a my mogliśmy oglądać wszystko z NAPRAWDĘ bliska!


O, tak wygląda Pan Sanyūtei. Milusiński, co? Jeśli poszukacie go na jutubce, znajdziecie cudowne filmiki, gdzie męczy się, wykonując rakugo po WŁOSKU!!!
           Wszelkie nasze obawy, dotyczące potencjalnej nieśmieszności, (ewentualnie niezrozumiałości) pokazu na szczęście szybko poszły do piachu. Rakugo, chociaż zarysowuje wyjątkowo komiczne sytuacje, opiera się bowiem raczej na całkiem wnikliwie zaobserwowanej komedii charakterów, którą, dzięki wirtuozerstwu wykonawców wynosi na naprawdę wysoki poziom. Dopóki nie widzieliście sceny, w której groźny ojciec goni po ulicach podchmielonego synalka, odegranej przez jedną, usadowioną na podusi osobe, nie widzieliście nic! Podsumowując, jak to mówi młodzież: WIN!


...I pamiętajcie - jeśli dadzą Wam do wybotu współczesny japoński humor albo rakugo, optujcie za rakugo!



A tymczasem: nō!
           Po miłych doświadczeniach z rakugo, byłam bardzo pozytywnie nastawiona wobec piątkowych mini-warsztatów . Jednak rakugo to bądź co bądź tylko rozrywka, a nō, ze swoją 600-letnią tradycją uchodzi wśród japońskich sztuk widowiskowych za za tzw. the real deal (tylko dla twardzieli i koneserów.)... Niestety to, co przyszło mi oglądać w niedzielę w Cafe Sakura Jinbōchō z 'the real deal' nie miało nic wspólnego.
           Znaczy: pani senseika była znakomita, przyniosła mnóstwo rekwizytów, wszytskiego można było podotykać, pooglądać z każdej strony, nawet przymierzyć prawdziwą nō-maskę. Kłopot stanowiła jednak nie treść pokazu, tylko tłumaczka: nieszczęsna Kluseczka, która podjęła się zadania przekładania słów pani senseiki na angielski. UOLABOGA, co to było! Po pierwsze: Kluseczka była z Australii. Jak sądze, pracuje w Sakurze, więc zawodowym tłumaczem nie jest, to była jej praca ochotnicza, za którą nikt jej nie płacił... ALE NA LITOŚĆ BOSKĄ!!! Chociaż tekst w angielskiej wikipedii na temat mogłaby sobie w ramach przygotowania przeczytać... A jeśli nie umie mówić po japońsku, to może trzeba było jednak zrzucić odpowiedzialną misję, na któregokolwiek anglojęzycznego japońskiego kolegę (jest ich w Sakurze kilku). 
           Zresztą pal sześć, że pożal się boże tłumacz nie rozumiała, pal sześć, że z niewiedzy twórczo reinterpretowała to, co było mówione i że nie potrafiła przełożyć najprostszych pytań z sali. Podstawowym problemem, za który należał się jej potężny kop, który wysłałby ją spowrotem do Krainy Kangurów była zupełnie inna rzecz. Zaprawdę nie wiem dlaczego, ale Kluseczka wydawała się przekonana, że to, co mówi zaproszona Pani Gość nie jest dość...hm fajne dla zgromadzonych białych świń. Nie przejmując się zatem, że nic nie rozumie z wypowiedzi, które powinna tłumaczyć, wesoło ubarwiała je dowcipaskami oraz komentarzami, by zgromadzone białe małpiszony miały więcej radości. AAARGH. Zgromadzonym białym małpiszonom też należy się kilka słów. (Ach, jak dobrze mieć blogaska, można wydalić ze swojego systemu wszelkie frustracje małe i duże...). Może i studenci zagraniczni Todaju to nie jakaś światła elita, ale jednak ktoś ich przyjął na dwudziesty najlepszy unwersytet na świecie (nawet jeśli parę osób, w tym niżej podpisana, dostało się na stypendium z przypadkowo słaboobsadzonych umów o wymianę...). Za często zapominam, że osoby z którymi przebywam na codzień to jednak raczej rozgarnięci młodzi ludzie. Najwyraźniej w przeciwności do nich większość białej, pozauniwersyteckiej populacji Tokio to TROGLODYCI I MATOŁY. A przecież to i tak byli ludzie, którzy teoretycznie poświęcili swój czas, żeby czegoś posłuchać/dowiedzieć się o kulturze kraju, który właśnie odwiedzają. MOGLIBY ZATEM PRZYNAJMNIEJ DOSŁUCHAĆ ODPOWIEDZI NA ZADAWANE PRZEZ SIEBIE SAMYCH PYTANIA!!! GRR.
          Na koniec perełeczka: wśród zgromadzonych bardzo wybijały się aktywnością dwie osoby: pan z gatunku ‘rycząca czterdziestka’  (taki, który udaje, że ma 20 lat, typ często spotykany w większych grupach sobie podobnych na przykład na wyjazdach narciarskich) oraz ‘alternatywna spod sztancy’ dziewoja, w obowiązkowym bobie i czarnych wayfarerach (wiecie, ta, którą z zawsze spotkacie w lokalnym Starbucksie, gdzie klepie w swojego Maca, udając, że pisze tekst do Aktivista czy innego ‘lajfstajla’, w rzeczywistości klikając sobie radośnie Fejsbunia). Straszni, straszni ci mieszczanie, oczywiście okazali się Polakami. Uciekłam. And I mean UCIEKŁAM. Po pokazie miało być reception party, ale groźba społecznej interakcji z typami osobowości reprezentującymi najstraszniejsze, kapitalistyczne polactwo po prostu zbyt mnie przeraziła. 


Ale, wszystkie moje frustracje na bok - warto było wybrać się na nieszczęsne Jinbōchō z jednego powodu. Pani senseika przyniosła jeden rekwizyt z , którego nigdy jeszcze nie widziałam. 'Pajęcze nici' ze sztuki Tsuchigumo, które w kulminacyjnym momencie spektaklu, protagonista, grający demona-ziemnego-pająka wyrzuca przed siebie w bardzo nietypowym dla pokazie dynamicznej ekspresji. W Japonii ostał się już tylko jeden człowiek, produkujący ten, całkiem skomplikowany (każde pasemko jest zrobione z tradycyjnego papieru i ma na końcu malutki ciężarek) gadżet. Gadżet, że dodam, jednorazowego użytku. Więc radość rzucania kilkoma przyniesionymi sztukami była zaiste wielka.


Jeszcze jeden obrazek. Peter Brook zapożyczył sobie ten efekt do swojej realizacji Burzy, żeby pokazać magię, którą Prospero rozbraja Ferdynanda. 
         W każdym razie, gwoli podsumowania: Mogłam się oczywiście spodziewać, jak taki skalibrowany pod obcokrajowców pokaz będzie wyglądać i po prostu nie iść. Albo wyjść. Chociaż nie - wyjść nie za bardzo mogłam, bo siedziałam w pierwszym rzędzie. Spodziewać, spodziewałam sięczegoś innego, ale przynajmniej teraz już będę uprzedzona. Zresztą spełniłam swoje małostkowe marzenie, bycia tą skwaszoną babą na froncie publiczności, która
wzdycha na tłumacza i z pretensjonalną wyższością podpowiada mu słówka.. Wiecie, tą samą, której wszyscy z serca nie znoszą!
 Bottomline: póki co w tabeli rakugo vs notuję wynik 1:0 (chociaż ‘porażka’ tego drugiego wynika z powodów raczej pozaartystycznych). Szansa na rewanż już wkrótce; udało mi się wyrwać z biura studenckiego darmowe bilety na prawdziwe i konkretne - już szóstego lutego!
Czytam: J. M. Rymkiewicz Samuel Zborowski
Słucham: Piano Magic - Fun of the Century. Słyszałam to kiedyś na gościnnych występach jakiegoś niemieckiego teatru. 
Dokonania: Zmieniłam adres zamieszkania na Karcie Gaijina. Zmieniłam region w lokalnym NFZcie, zarejstrowałam nowy adres korespondencji operatora komórkowego... a Wam się pewnie wydaje, że polski obowiązek meldunkowy jest upierdliwy, co? 
Fun Fact: Prawo japońskie wymaga, żeby małżeństwa miały takie samo nazwisko (oczywiście w 90% przypadków jest to nazwisko męża). Zatem, hurra, pod kolejnym względem jesteśmu tu z moim Misiem jakimś dziwadłem!
PS. Nie jest oczywiście tak, że z założenia nienawidzę wszystkich ekspatriantów w Tokio, czy Japonii w ogóle. Jest na przykład sympatyczne miejsce przy Takadanobaba (tak, tak, jeśli ta nazwa przestaje kogoś śmieszyć, znaczy że już na dobre zaaklimatyzował się w Japonii..) Ben’s Cafe - jedna z nielicznych kawiarni w Tokio, gdzie można dostać PRAWDZIWE espresso (co wystarcza, żeby Ben’s znalazło się na dziewiątym miejscu listy Things to do in Tokio Lonely Planet) . 


U Bena wysokie stężenie gaijinów mi nie przeszkadza, ba, jest nawet miłą odmianą, kiedy potrzebuję koniecznie zobaczyć jakieś blade twarze.

4 komentarze:

  1. Jak wrócicie do Kongresówki to proponuję zorganizować przedstawienie w stylu teatru no :) Mogę rzucać tą pajęczyną :) i pić espresso :)

    A wiem, że mam dziwne skojarzenia ale czy nie sądzicie, że to http://www.youtube.com/watch?v=y6MvNHsAfGs&feature=channel
    jest reklama naszych sił powietrznych ? Dokładniej naszego niezwyciężonego 36 specpułku ? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyli ja byłam szczęściarą, że po raz pierwszy na no poszłam z sześćdziesięciokiluletnią Japonką, która zna się na rzeczy i wiele mi tłumaczyła... Współczuję przeżyć. Ale super, że idziesz na prawdziwy spektakl, no jest cudowne!! *___* I zazdroszczę pajęczych nici :3
    A co do prawa japońskiego na temat nazwisk, to jest mocno restrykcyjne - moja znajoma, która wyszła za Polaka, ale brała ślub w Japonii, musi nosić... męską wersję polskiego nazwiska >.>
    No ale jest jeszcze w Japonii muko-iri, więc jest jeszcze pewnie sporo par, gdzie to pan zmienia nazwisko :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Co do dziwactw kultury/sztuki/na nie wiem co Japońskiej - Yatta i HardoGay, to niezłe wytwory.
    Co do przyjmowania nazwisk, ciekawe czy można wymyślić sobie przy okazji całkiem nowe, tak w Japonii jak i w Polsce. Nigdy w ten temat nie wnikałem.

    OdpowiedzUsuń
  4. @ Lil' Wolff: Podobno między 10 a 20 procent - raczej bliżej dziesięciu - chociaż to tylko ze słyszenia wiem :)

    OdpowiedzUsuń