wtorek, 8 marca 2011

Madża Faszyn Eksplożyn!



“Jak cię widzą, tak cię piszą, jak cię piszą tak cię mówią” , oraz radość, jaka z tego wynika.
         Jedną z pierwszych przyjemności Polaka w Japonii jest konieczność przepisania własnego nazwiska na lokalny dialekt, oraz nadania temuż nazwisku formy przyjazej żółtym aparatom gębowym. Wiąże się to z podjęciem poważnych decyzji. Raz podana (powiedzmy na potrzeby banku) transkrypcja staje się obowiązująca i biada temu, kto spróbuje na przykład wysłać przelew na imię “Kurisutina” zamiast “Kurisuchīna” (tak, tak - znam to z autopsji). Po tygodniu pobytu zaczyna się traktować swoje nowe, wypaczone przez japońską fonetykę nazwisko jak własne i częściej podpisuje się nim, niż nazwiskiem oryginalnym. Dlatego ja na większości dokumentów uczelnianych funkcjonuję jako マヤ·レンチョフスカ (Maja Renciofusuka)... Aha, jeśli ktoś jest prawdziwym “hardkorem” to może sobie nawet pod fonetyczny zapis spróbować podłożyć ideogramy, ale to raczej rzadkie przypadki.
         W każdym razie, jak udowodniono doświadczalnie, reakcja autochtonów na swojski zapis “マヤ·レンチョフスカ” jest jakieś 100 razy lepsza, niż na zbitek zachodnich literek, wśród których nie da się odróżnić imienia od nazwiska, a potencjalne czytanie dwóznaków typu “cz” sprawia, że żółte czoła zraszają się potem. Stąd większość zamieszkałych w Nipponie obcokrajowców posiada wizytówki w dwóch wersjach.
          Dlaczego w ogóle o tym piszę? Bo ostatnio miałam okazję doświadczyć jakby wszystko wokół wyglądało BEZ systemu transkrypcji. Zdarzyło się to przy okazji niedzielnego sympozjum naukowego na Todaju. Sympozjum było międzynarodowe, międzybranżowe i wielce kształcące. Wszyscy uczestniczy otrzymali od organizatorów profesjonalne identyfikatory. Nazwiska na identyfikatorach zapisano w alfabecie łacińskim. Dzięki temu zabiegowi w oczach 50 współnaukowców na cały dzień stałam się “Madżą”. Nienawidzę “Madży”. “Madża” prześladuje mnie zawsze w krajach anglojęzycznych, gdzie “Maja” natychmiast sprowadzana jest właśnie to tej nienawistnej formy. To niby mały wypierdek, bzdet bez znaczenia, ale DOPROWADZA MNIE DO SZAŁU. Nie dość że moje nazwisko jest w Japonii niewymawialne - nawet po transkrybowaniu (Japończycy zazwyczaj zaczynają je czytać “Re..ren.. ren...” i utykają, przepraszająco patrząc na mnie.. NAPRAWDĘ?! NAPRAWDĘ?! TAKA REAKCJA OD NARODU, KTÓREGO TRADYCYJNE BÓSTWA NIE LICZĄ SIĘ, JEŚLI ICH IMIĘ NIE ZAJMUJE CONAJMNIEJ DWÓCH LINIJEK?!) to nagle cierpieć zaczyna też moje imię. Może się odechcieć sympozjować!


Chociaż Bogiem a prawdą, sympozjum było sympatyczne. Tak, tak: trzeba się uczyć publicznego prezentowania stanu swoich badań (jaki by ten stan nie był...), nawet za cenę “Madży”.
        
         Ciekawie złożyło się, że zaraz po konferencji trafił się w mym kalendarzu event pod tytułem “ASIA GIRLS EXPLOSION”. Co to? Otóż, wbrew pozorom nie tokijskie seks-targi, lecz coś co w zaproszeniach określono mianem “faszyn szoł”. Jakich zaproszeniach? Ano, zaproszeniach, które za darmo dostaliśmy my, białoskórzy studenci Todaju. Okazuje się, że nie tylo w Chinach panuje przekonanie, iż niektóre wydarzenia można lepiej sprzedać, jeśli na widowni pojawią się blade twarze. Lecz cóż: darowanemu koniowi i tak dalej... Zwykłe bilty kosztowały ca. 10.000 jenów, do tego rzecz miała w nazwie “faszyn”, więc jak tylko skończyło się sympozjum, potruchtałam do metra, przedostać się na halę Yoyogi (tam gdzie pare miesięcy temu oglądałam mecz polskich siatkarek). 
         Korelacja czasowa konferencja-faszyn-szoł spowodowała zresztą zabawne modowe wyzwanie, w postaci “skomponuj strój, który podczas jednej 3-minutowej wizyty w łazience, możnabyłoby przetransformować z wersji <<poważny młody naukowiec>> do wersji <<niepoważny offowy trendsetter>>”, ale jakoś podołałam (dzięki Bogu za moją szeroką kolejcję kapelusików. Dziwny kapelusik w prosty sposób może zmienić każdego w Lady Gagę.)
         Tak więc, przepoczwarzona w księżną mody, pojawiłam się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, odebrałam swoje darmowe zaproszenie i ustawiłam się w kolejce. Kolejka była MONSTRUALNA. Najsampierw nie miałam pojęcia dlaczego pół Tokio objawiło się na jakimś mętnym fashion-expo, ale z rozmów w kolejce szybko wyklarowało i się coś, co pewnie mogłabym wyczytać w internecie (gdybym poświęciła chociaż pięć minut na rozpoznanie okoliczności imprezy). Oto, okazało się, że “ASIA GIRLS EXPLOSION” to widowisko quasi-muzyczne pod patronatem jednego z chłopców z X-Japan, który postanowił rozpocząć karerę designera mody. X-Japan (na wypadek jeśli jesteście błogosławieni nieznajomością tego kwiatu żółtej kultury) to żółty zespół ballado-power-metalowy, rockowo-melodyjny, czy jak go tam nazwać - nie ma to wielkiego znaczenia, albowiem w muzyce tej nie liczy się co się gra, tylko jak się wygląda...


...można na przykład wyglądać właśnie tak, jak Yoshiki. Ex-X-Japanowiec i pan odpowiedzialny za “Asia Girls Explosion”.
         Oczywiście nie skreślam talentu muzyka do projektowania ubrań tylko w związku z tym jak wygląda. John Galliano też ma image, jaki ma (a do tego nie lubi Żydów), lecz cóż poradzić, skoro jest genialnym designerem? No więc cierpliwie stałam w kolejce przed Yoyogi Stadium, otoczona przez tłumy fanów X-Japan.
Stałam.
I stałam.
I stałam.
          
         Minęła godzina, na którą zapowiadano otwarcie bram. Minęła godzina, na którą zapowiadano rozpoczęcie pokazów. Pani, która dzielnie przez mikrofon powtarzała, że bardzo przeprawszają, i że jeszcze tylko chwileczka zaczęła mnie doprowadzać do szału. Japończycy spokojnie czekali (Japończycy mają reputację, osób niedenerwujących się w kolejkach. Po prostu najpierw spokojnie czekają, a potem w różnych miejscach w tłumie nagle wybuchają spontaniczne mordy - nie ma żadnej fazy pośredniej typu “lekka irytacja zgromadzonych”). Czekałam dalej. Nogi bolały od wystawania w modnych butach.
          A potem nagle pękła mi żyłka. Stwierdziłam, że co to ma być, że dla biletów za 10.000 jenów to ja mogę czekać 40 minut, ale na pewno nie godzinę (zrozumcie, w ultrapunktualnej Japonii, jeśli coś spóźnia się o godzinę, to tak jakby w Polsce spóźniało się ze dwa dni!), a w ogóle to jestem już na to za stara, żeby wyczekiwać pod zamkniętymi drzwiami, ża jak tak mnie traktują to ja dziękuję ale nie będę moją białą gębą urozmaicać widowni na żadnej imprezie i do widzenia. Krótko mówiąc włączył mi się tryb zrzędo-frustracji, na którego fali wyszłam z kolejki i poszłam do dom.
          Przez cały czas, kiedy jechałam na Komagome przed oczyma duszy stawało mi, jakie to straszliwe cuda na pewno pokazują na show. I że na pewno rozdają wszystkim uczestnikom butki od Prady albo niewiadomo co jeszcze. 


Na szczęście, kiedy kolejnego dnia sprawdziłam event w internecie okazało się, iż Mr. Yoshiki zaproponował  dzielniejszym niż ja widzom, którzy doczekali otwarcia imprezy coś TAKIEGO. 
Seriously - gdybym miała skomponować ubranie, przedstawiające dokładnie, co w japońskiej modzie najbardziej mnie irytuje skleciłabym rzecz dramatycznie podobną.
Buty na kopytkach? Check.
Rajstopki “ukraińska prostytutka”? Check.
Drapowania bez sensu? Check.
Akcesoria sado-maso użyte bez polotu i wyobraźni? Check.
Tapiracja? Check.
Zniszczone całkiem ładne kimono? Check.
I jeszcze podwiązka. 

Czytam: D. Keene Emperor of Japan: Meiji and His World, 1852-1912. Kiedyś na zajęciach na UW (bodajże u Doktor K.) wypłynęła taka teoria, że Prof. Keene musi być jak Rubens. Prowadzi farmę minionów, którzy piszą za niego książki, a on tylko dodaje tzw. “final touch”. Albowiem fizycznie niemożliwe jest, żeby ktokolwiek był w stanie produkować naukowe tomy takiej objętości w takim tempie.
Słucham: Esben and the Witch - Marching SongŚwietna piosenka, świetny teledysk. Czy ja przesadzam, jeśli mówię, że Esben and the Wicth to jest Dead Can Dance na miarę naszych czasów? 
Dokonania: Jak przepowiedziałam w ostatnim wpisie, po pozornie gładkim łyknięciu naszych dokumentów, Japońska Maszyna Urzędnicza właśnie dostała czkawki. Uniwersytet domaga się od nas papierów, których Urząd Imigracyjny jeszcze nam nie przysłał i niewiadomo kiedy przyśle. Ale dzielnie nosimy, kserujemy i zdobywamy pieczątki. Ostatnio, kiedy wychodziliśmy z UI na Shinagale ostro zatrzęsła się ziemia. Nie wiem czy to dobry znak, czy zły.
Fun Fact


Najbardziej odblaskowy japoński napój? Fanta o smaku melonowym. Przez Polaków zwana z rozczuleniem “Ludwikiem”.
PS. A propos transkrypcji: dużo radości dostarcza zawsze transkrypcja zbitki głosek “wski/wska”. Ja postanowiłam podejść do niej możliwie wiernie, ale na przykład Małż “uprościł” się do wersji サルノスキ(Sarunosuki). W ten sposób Żółci szybko go zapamiętują, bo czytanie nakłada im się na złożenie: 猿の好き, czyli Małpolub. 
PPS. Nauczyłam się też, że jeśli ktoś przypadkowo odczytuje “Maja” jako “Maja” zamiast “Madża” znaczy to, że jest z Finlandii. 

7 komentarzy:

  1. ukarać wszystkich przekręcających imię Mayonelli specjalnym atakiem Mecha-Sarniaka :) "Iphone od destiny" :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Widząc ta ustylizowanego Japończyka jak Yoshiki, nie dziwi mnie teks z M.A.S.H. miedzy dwójką lekarzy.
    " -Jak było w Tokyo?
    - A świetnie, przeleciałem aktora kabuki..."

    OdpowiedzUsuń
  3. Score za 猿の好き, zachwyciło mnie! :D
    A Japończycy nie mówią przecież "Madża", tylko "Madzia". Pomyśl, mnie to spotyka na co dzień :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Dawno dawno temu, jak Progresja była prawdziwą mordownią a nie taką jak teraz mini-stodołą odbywał się tam koncert Japońskiego zespołu Blood. Pamiętam, że nawet w ramach ciekawostki próbowaliśmy się tam z Jasiem M, dostać. Jemu się udało, ja przegrałem z silną armią skośnie wyglądających gotyckich różowych (sic) dwunastolatek... a chcieliśmy tam pójść, bo wydawało się nam, że te laski są całkiem całkiem... jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się że to nie są one... prawie jak X-Japan

    OdpowiedzUsuń
  5. Nic wam nie jest? Wlasnie pojawily sie informacje o trzesieniu ziemi w Tokio i ze tsunami i ze ojezusmaria... Dajcie znac czyscie cali

    OdpowiedzUsuń
  6. Mam nadzieję, że jesteście bezpieczni!!

    OdpowiedzUsuń
  7. @Jaś - uo! ja bylam na tym koncercie. do dzis mam traume :D Plus: jestesmy cali, chociaz na dziewiatym pietrze caly czas zaliczamy takie wstrzasy wtorne, ze nie wiem czy uda mi sie utrzymac obiad wewnatrz - dzieki za troske :)

    OdpowiedzUsuń