poniedziałek, 28 marca 2011

Eye Candy (Terry Bennett - Photography in Japan. 1853-1912)


Najpierw treat dla miłośników Damy Z Parasolką...
Obserwujcie, jak Dama, zarejstrowana na historycznej fotografii,  pokonuje przeciwności losu! 
           No i nareszcie nadszedł! Ostatni tydzień przydługawych, japońskich ferii zimowo-wiosennych. Można nim też odmierzyć moje ostatnie (miejmy nadzieje) siedem dni stuporu/obrastania w tłuszczyk, w które to popadłam w związku z brakiem własnej aktywności uczelnianej. Ślubny cały boży dzień programuje Sztyczną Inteligencję (hm... może stworzy jakiegoś potwora, który ZNISZCZY ZIEMIĘ?), a ja zacieśniam więzi z moim najlepszym japońskim przyjacielem, jedynym, który na pewno mnie nie opuści, nie wróci do ojczystego kraju ani nie padnie ofiarą trzęsienia ziemii: księgarnią internetową amazon.
          Obok oceanu idiotycznych komiksów (nauka języka uświęca wszelkie podjęte środki!) ściągam sobie od rzeczonego dystrybutora trochę książek ogólnorozwojowych, jakoś tam z Japonią związanych. Ostatnio na tapecie mam na przykład monografię Terry’ego Bennetta Photography in Japan. 1853-1912  z wydawnictwa Tuttle.


...albowiem nic tak nie zachęca do wydania 5000 jenów na książkę, jak dwa sumo-grubaski na okładce!
          Anyhows, fotografia historyczna jest moją (słabo)utajoną obsesją. Po pierwsze dlatego, że mój umysł, przesycony za młodu karłami z mieczami, fantaziorami i innym paskudztwami ma ogólną tendencję traktowania historycznych przekazów jak quasi-bajek, i bardzo niechętenie uznaje, że odnoszą się one nie do jakiejś mitycznej krainy, lecz do naszej rzeczywistości... Mówiąc szerzej: czy Wy też nie macie czasem wrażenia, że przez te wszystkie (jakże przecież pożyteczne!) filmy kostiumowe, Borgiasy, Pillars of the Earthy i inne Tudorsy historia stała się w powszechnej świadomości jakimś wielkim balem przebierańców? Czy tyle się naooglądaliśmy Vermeerów alibo Caravaggiów, że  utrwaliło nam się , iż w dawnej Europie po prosu świeciło INNE słońce niż u nas, a kolory miały zupełnie odmienny odcień? A przecież i słońce i ludzie i kolory były wtedy dokładnie takie same jak dziś (duh). Zatem dla zdrowia i równowagi pscyhofizycznej ja osobiście lubię sobie czasem stare odbitki pooglądać, konkretyzując tym samym historię.
          To raz. Dwa, że tropienie zawartości dawnych zdjęć, często niepodpisanych albo przedstawiających niejasne miejsce, może być samo w sobie pasjonującym śledztwem. (Niedowiarkom polecam mój ulubiony aspekt wfery wokół Złotych Żniw Grossa - próbę identyfikacji pewnego zdjęcia). Jeszcze ciekawiej robi się, jeśli do analizy zdjęcia dodać studium biografii pierwszych fotografów. Pamiętajmy, że wynalazek fotografii zbiegł się w czasie z otwarciem Japonii na świat - niektóre historie, pozostawione przez ludzi, którzy jako pierwsi zdecydowali się zabrać aparat fotograficzny na Żółte Wyspy, to opowieści godne Juliusza Verne!
         Wszystko (i jeszcze trochę), co w dawnej, japońskiej fotografii fascynujące, zebrał oczywiście w swojej monografii Benett. Niczego jednak nie ujmując jego przenikliwym analizom, najatrakcyjniejsze w wydawnictwie są same zdjęcia - wiele publikowanych po raz pierwszy. Szczęśliwie są już na tyle stare, że mogę je bezkarnie reprodukować na blogu. Zatem, specjalnie dla Was: dawna Japonia w kilku wybranych obrazkach!

Obsada pierwszej ambadady Japonii w Waszyngtonie.

Reklama jednego z pionierskich zakładów fotograficznych w Ryżowym Kraju. Pomysł WIELKIEJ kompozycji z dziecięcych główek wydaje mi się nieco groteskowy, lecz cóż... 


A propos groteski: te dwie panienki chyba bez kłopotu mogłby liczyć na angaż do Lśnienia Kubricka

Publiczny plac(yk?) straceń w Edo (znaczy się, dawnym Tokio). Tak, to jest ludzka głowa.


Aha! Szczególnie urocze są ręcznie kolorowane odbitki.
Plus, zawsze zastanawiało mnie JAK U DIABŁA SIĘ DO CZEGOŚ TAKIEGO WSIADA?


A to chyba moje ulubione zdjęcie. 
Daję słowo, gdybym była żółta  gdybym żyła na przełomie XIXgo i XXgo wieku w Japonii to wyglądałabym dokładnie tak!
Czytam: jak wyżej
Słucham: Diorama - Refugee
Dokonania: Nie dość, że Małż zapamiętale programuje to jeszcze zapędza mnie do niewolniczej pracy. Muszę rysować mu do tej jego aplikacji jakieś statki, koła sterowe, Nelsony i nie wiadomo co jeszcze...


O takie na przykład...
JA NIC NIE WIEM O ŻAGLOWCACH!!!
Fun Fact:  A żeby nie było, że uprawiam bezprzykładny eskapizm od posttrzęsieniowej rzeczywistości: moje zdjęcia z Japonii ca. 2011:
Poczta prosi, żeby oszczędzać prąd w związku z przeciążeniem sieci, spowodowanym min. odłączeniem Fukushimy 1
Plakat w sąsiadującej z nami kwiaciarni, apelujący u pomoc (także kwiatową) dla regionów dotkniętych tsunami. Bardzo podoba mi się hasło “Cheer Tōhoku”

5 komentarzy:

  1. hm 5000 jenów za album - to uwzględniając siłę nabywczą pensji przeciętnego japońca jest tanio jak barszcz ? A właściwie to jak chcecie zabrać te dodatkowe kilkaset kilko rzeczy z Japonii, które tak nałogowo nabywacie ? Zostaje chyba tylko wysłać pudło statkiem ?

    a co do obowiązków wynikających wobec ślubnego przypomnę ludową maksymę: Kochaj męża swego mogłaś mieć gorszego :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze że wspomniałaś o tych statkach, bo już zacząłem się bać że twój ślubny programuje cylona.
    Zdjęcia niesamowite.

    OdpowiedzUsuń
  3. sarniak jest jednym z cylonów z final five - nie musi innych programować bo i tak się go słuchają :)

    OdpowiedzUsuń
  4. @Zucker: pytanie o transport (zwlaszcza butow i ksiazek) do Polski to bardzo dobre pytanie. staram sie jednak przekonywac Misia, zeby jeszcze go nie zadawal :D

    @Chudini: co my tam wiemy, moze te statki to tylko przykrywka i dran chce sobie na przyklad skonstruowac SZTUCZNA KOBIETE :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Maju jak by się przypadkiem okazało że masz rację, to niech z rozmachu jedna i dla mnie oprogramuje. :)

    OdpowiedzUsuń