czwartek, 3 marca 2011

Let them eat cake!


...czyli Hinamatsuri po polsku.

       Czy mogę zainteresować Was tym, co najbardziej lubię w japoskich świętach? Otóz, 90% z nich stanowi jedynie pretekst, żeby pożreć jakiś specjalny, zupełnie wyjątkowy  rodzaj pokarmu. Co prawda większość tych specjałów można nabyć na codzień, ale zjedzenie ich we “właściwy” dzień, ma dużo większy ciężar gatunkowy (oraz ekonomiczny, zwłaszcza dla sklepów, które na każde święto przygotowują oddzielny dział “świątecznych” sushi/ciastek/napojów etc.)... Wyobraźcie sobie: gdyby w Polsce Tłusty Czwartek nie wypadał raz do roku, lecz raz w miesiącu i za każdym razem dotyczył innego pysznościowego produktu!
        Najświeższą okazja do kulinarnej rozpusty zdarzyła się wczoraj. Trzeciego marca obchodzi się bowiem w Japonii  tzw. Hinamatsuri (雛祭り). Jeśli pilnie śledzicie bloga, to jest szansa, że rozpoznajecie końcówkę ‘matsuri’ jako sufiks, oznaczający z grubsza właśnie ‘święto’ albo ‘festiwal’. Czymże jednak jest tajemnicze “hina”?


O, właśnie tym.

        Hina-ningyō, czyli laleczki hina (雛人形) to dość kosztowne modele, przedstawiające postaci japońskich dworzan z epoki Heian (794-1185), na czele z Cesarzem i Cesarzową. Małe dzieła sztuki są tradycyjnym podarunkiem dla dziewczynek i każda żółta kobietka ma ich niewielką kolekcję. Kolekcja owa spokojnie spędza cały rok w szafie, aż do połowy lutego, kiedy w każdym domu, zamieszkałym przez niezamężną Japonkę, wystawia się ją (KOLEKCJĘ NIE DZIEWCZYNKĘ) na widok publiczny.


Oczywiście zestawy lalek różnią się rozmiarem. Od całkiem maleńkich...

...do nieco większych.
         Chociaż laleczki stoją na widoku przez kilka tygodni, właściwe ich święto przypada właśnie na trzeciego marca, gdy rodziny modlą się o pomyślność i zdrowy rozwój latorośli płci pięknej. 


Specjalna, tematyczna ekspozycja “hinamatsurowa” w sąsiadującej, raczej ekskluzywnej cukierni na Komagome.
          W naszym domu nie ma na razie żadnych małych dziewczynek, jedyny potomek, którego zdrowy rozwój moglibyśmy celebrować, to dziecko Ani i Kuby (a ono i tak okazało się chłopcem*). Zamiast prawdziwych lalek postawiliśmy więc na konfekcję:


Tak, tak, głowę też można zjeść. Głowa jest wręcz NAJSMACZNIEJSZA.
Also - Cesarz ma na czaszce zieloną kupę. Nie wiem co mam o tym myśleć. 


Poza Jadalnym Imperatorem nabyliśmy też drogą kupna inne 'hinamatsurowe' specjały. Bardzo chciałabym wiedzieć jak się nazywają (japoniści, any help?) bo w sklepie mogłam tylko poinstruować panią ekspedientkę “jedno zielone, jedno zawiniętę i tę różową kulkę”.


Jak to w Japonii, najsmaczniejsze okazało się to, co wyglądało najmniej zachęcająco. Ryżowe mochi z nadzieniem ze słodkiej fasolki. Pozostałe dwa placuchy też były w porządku, chociaż zawinięcie ich miłej, ryżowo-fasolkowej słodkości w SŁONY liść sakury to technika kulinarna poza moją wrażliwością...
Cóż, może i bez pączków, ale Tłusty Czwartek obchodziliśmy jak widać dostatecznie tłusto!
*/ Bez obaw. Będziemy o pomyślność Jasia prosić piątego maja, kiedy to przypada “chłopięcy” odpowiednik hinamatsuri.
Czytam: David Miyahara - Kabukumon, tom 4. Uwielbiam Kabukumona! To jedna z tych cudownych mang, które wypełnają pozytywistyczną misję “bawiąc, uczyć”. Historia kręci się wokół współczesnych aktorów kabuki, ich życia prywatnego oraz scenicznego. Jest pięknie narysowana, a że scenariusz napisał Miyahara (sam były tancerz), zawiera także niemożliwe ilości wiedzy na temat tekstów, technik i zakulisowych rozgrywek.
Słucham: Diary of Dreams - Psycho-Logic. Uo Boziu, właśnie znalazłam na youtube fan-made-anime-montaż do tego kawałka. Niniejszym oficjalnie można znaleźć montaże anime do KAŻDEJ, nieważne jak nieprzystającej muzyki.
Dokonania: Urząd imigracyjny wreszcie przysłał Ślubnemu papiery, zezwalające na pobyt w Japonii i bycie moim utrzymankiem. Do tego plotki głoszą, że dostaniemy mieszkanie na Odaibie. Wnioski: to na pewno jakaś pułapka, bo przecież niemżliwe, żeby żółta maszyna urzędnicza łyknęła wszystkie nasze podania tak łatwo. 
Fun Fact: W większości domów japońskich “wystawy” z lalkami hina stoją od połowy lutego. Dzień ich ułożenia nie ma wielkiego znaczenia, za to kluczowe jest, żeby zaraz po trzecim marca lalki zlikwidować. Inaczej naszą córkę czeka późne małżeństwo, najstraszniejsza możliwa japońska horror story!
PS.

12.07.2011, OH THE HYPE!!!

6 komentarzy:

  1. hmhmhhmhmhm takie informowanie, gdzie znajdują się panny na wydaniu to trzeba przenieść do Polski - bardzo dobry zwyczaj :) :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Krzysztof mamy w Polsce takowy znak / sygnał, acz nie jest on kultywowany. W dawnych czasach w domu w którym była panna na wydaniu malowało się futrynę drzwi na zielono bądź niebiesko.

    Specjały kulinarne wyglądają niesamowicie smacznie. Szczególnie para cesarska, ale czy zjedzenie ich to czasem nie mniejsza forma kanibalizmu? :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Hm, to dziwne, bo moja znajoma Japonka, matka dwóch dziewczynek, mówiła mi (i realizowała to), że wystawę trzyma przez cały marzec, a zaczyna ją dopiero z początkiem tego miesiąca. Może w Kansai inaczej to obchodzą?
    A te cesarskie ciacha są obłędne! :D
    Jest oficjalna data wydania Martina?? Can't believe it!!

    PS. Ostatnio przeczytałam w jednej z analizatorni analizę samego "Tłajlajta", z fragmentami oczywiście z wersji polskiej. O borze szumiący... O.o Odnoszę wrażenie, że a) tłumaczenie jest po prostu przepotworne, b) kiedy czytałam te książki na obczyźnie i po angielsku, to wiele mi umknęło... ;D
    No ale prawie popłakałam się ze śmiechu przy analizie ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. @Zucker: wiekszosc tych "panien" bedzie Ci siegac do kolan - to raczej ta grupa wiekowa :D
    @Chudy: no i teraz mam przez Ciebie cesarska niestrawnosc :D
    @Lil' Wolff: a/ Ciekawe, przeprowadze badania terenowe :) Jednak z dotychczasowych obserwacji wynika, ze wiekszosc tokijskich lalek po 3.03 zniknela
    b/ WIEM, ze niesamowite! A pomysl: sa ludzie, ktorzy na te ksiazke czekali 6 lat. Ja na ich miejscu solidnie kopnelabym George'a w jego tlusty zadek
    c/ Dawaj linka do Tuailajta! Plus nie smiej krytykowac polskich przekladow, Ty czytaczu slowianskiej wersji GryUoTron!

    OdpowiedzUsuń
  5. To przynajmniej majestatyczna niestrawność, sam bym schrupał cesarzyka z cesarzową dla słodkiej niestrawności. Mimo że nie przepadam za słodyczami. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak to nie mogę? :D GręUoTron też krytykuję, bo niekiedy mocno mnie wkurzała, choć przy tłumaczeniu Tłajlajta to jest arcydzieło. Ale z drugiej strony książka Martina po prostu jest lepsza... A czytałam po polsku, bo łatwiej mi było znaleźć na Chomiku, he, he ;)
    Analiza jest tutaj http://przyczajona-logika.blogspot.com/2010/02/o-po-myszy-co-szczuroapem-bya.html , a raczej jej pierwsza część, pod analizą opka. Potem są kolejne części, znajdziesz sobie w spisie treści.
    Jeśli o mnie chodzi, najbardziej rozwaliła mnie sugestia, żeby Edwardowi wyciągnąć jęzor przez ucho, żeby sam posłuchał, jakie gada głupoty xD

    OdpowiedzUsuń