piątek, 25 marca 2011

Japanese Girl Power + Wiosenne Porządki



Niniejszy wpis dedykuję Kajusowi - mojemu ulubionemu Wojującemu Feminście.
 Albowiem, uwaga, uwaga: dziś będzie wiele o MM (Mocy Macicy)


          Najszanowniejsi! Chciałabym oficjalnie uczcić fakt, iż dwa dni temu, pierwszy raz od dawna, udało mi się włączyć gazetę.pl i nie zobaczyć NIGDZIE informacji, jakoby Japonię i Japończyków czekała wkrótce prewencyjna eksterminacja, mająca na celu uchronienie reszty świata przed ŚMIERCIONOŚNYM PROMIENIOWANIEM OMEGA. Dlatego, ku chwale odradzającej się (miejmy nadzieję) normalności, pragnę dzisiaj, za jednym zamachem, nadrobić piętrzące się zaległości w cyklach “Ciekawi Japończycy” oraz “Kącik telewizyjny”. Przez kryzys atomowy trochę mi się oba biedactwa rozjechały, a po stokroć wolę pisać o nich, niż o poziomach izotopów jodu w wodzie w Tokio... Zatem do dzieła!
          Dzisiejszemu oddcinkowi Ciekawych Japończyków, patronuje literka F, jak FEMINISTKI. Pora bowiem przedstawić Wam dwie panie, które (podobnie jak pewna 77-letnia instruktorka karate, zatrudniona, żeby dać wycisk chłopcom z włoskiej armii), udowadniają, jak bardzo nieprawdziwy jest obaz uległej, japońskiej kobiety. 

Renhō Murata (蓮舫村田), ur. 1967
         Jeśli przychodzi mi do głowy jakakolwiek rzecz, za którą możemy być wdzięczni ostatniemu trzęsieniu, to to, że dzięki niemu dowiedzieliśmy się z Małżem, kim jest Renhō Murata. Owa pani (znana powszechnie po prostu jako Renhō) pełni w Ryżowym Kraju funkcję Ministra do Spraw Reform Administracyjnych (pełna japońska nazwa funkcji Renhō brzmi: Tokumeitantōdaijin (特命担当大臣), czyli ‘Minister Stanu ds. Misji Specjalnych'... zaprawdę, jakakolwiek próba reformy administracyjnej w Żółtym Kraju zasługuje na miano ‘misji specjalnej’ - jeśli nie ‘mission impossible’...)


Tak wyglądała Renhō, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy ją na ekranie telewizornii. W bojowym pasiaku, bez makijażu z zatroskaną miną... a Małż i tak robił do niej maślane oczy!
          Mam nadzieję, że nie muszę Wam tłumaczyć, jak wyjątkową sprawą jest obecność w japońskim rządzie (będącym raczej radą nobliwych starszych panów) kobiety i to jeszcze tak młodej. Na dodatek niewiele wskazuje, żeby piękna Renhō zawdzięczała poparcie wyborców (prawie dwa miliony głosów w wyborach do senatu 2010 - najwyższy wynik zarejstrowany w historii japońskiej demokracji!) tylko swojej proporcjonalnej i jakże uroczej twarzy.
          Urodzona w pół-japońskiej pół-tajwańskiej rodzinie, na japońskie obywatelstwo Murata musiała czekać do roku 1985, kiedy to w życie weszła ustawa, według której żółtą narodowość można było odziedziczyć nie tylko po ojcu, lecz także po matce. W 1990 roku Renhō skończyła prawo na uniwersytecie Aoyama Gakuin. Wcześniej (jak sporo młodych, żółtych prawniczek w latach 90-tych) zaczęła mało związaną z wyuczonym zawodem karierę: została modelką, twarzą marki Clarion, producenta... samochodowych zestawów audio (!). Ten występ przebił jej drogę do mediów, gdzie od roku 1988 udzielała się jako reporterka.
          W 1993 roku, trafiła do telewizji Asahi, dla której relacjonowała między innymi wielkie trzęsienie ziemii w Kobe (1995). W drugiej połowie lat 90-tych zdecydowała się na przerwę w karierze, wyszła za mąż oraz, niejako przy okazji, ukończyła drugi kierunek studiów w Pekinie. Na ekrany telewizyjne wróciła w roku 2000, już jako komentator polityczny, z pełną znajomością chińskiego. 
         Wkrótce, trafiła pod skrzydła Japońskiej Partii Demokratycznej (民主党), z której list startowała w Tokio, dostając się do sejmu. Od tamtej pory bardzo aktywnie wypowiada się w kwestii niepodległości Tajwanu i atakuje japońską, pasywną politykę względem Chin. Nie da się ukryć, że bardzo trafia do mnie taka postawa! Drugim konikiem Renhō pozostaje ostra postawa względem korupcji, przekrętów i marnotrawstwa - jest w tym tak piękna i wdzięczna, że czasem czekam, aż zakrzyknie do jakiejś rady nadzorczej “Ukarzę Was wszystkich za unikanie podatków w imieniu księżyca!”.
          A za co najbardziej lubię Renhō? Za wielkie jaja, których wymaga w tym kraju bycie aktywną w polityce kobietą, matką, żoną, do tego z rodziny imigrantów. Power to you Renhō!

Atsuko Kudo (?), ur. ?
         Muszę przyznać, że odnalezienie jakochkolwiek wiadomości biograficznych o dzisiejszej drugiej bohaterce: Atsuko Kudo (przez fanów nazywanej Ako) okazało się ponad moje siły. Chociaż firma, której patronuje wzięła nazwę od nazwiska Ako to w tym procesie oryginalną, japońską pisownię zamieniono na アツコクド, anihilując wszelkie wskazówki co do pierwotnego zapisu. Sama Atsuko jest o wiele bardziej znana za granicą - zwłaszcza w Londynie, gdzie mieści się jej pracownia - niż w Japonii, więc poszukiwania jakichkolwiek japońskojęzycznych informacji też spełzły na niczym... Lecz nie martwcie się, jakkolwiek piszę się jej imię i kiedykolwiek się nie urodziła: z dużą dozą prawdopodobieństwa widzieliście coś, wyprodukowanego przez Ako.


Najpewniej na Lady Gadze.

albo w kampanii reklamowej MAC!
         Atsuko Kudo zajmuje się bowiem projektowaniem, szyciem oraz sprzedażą unikalnych wzorów odzieży oraz akcesoriów wykonanych w całości z lateksu. To ona była odpowiedzialna za koszmarną, czerwoną suknię, w której Lady Gaga ruszyła na audiencję z brytyjską królową. I to między innymi dzięki niestrudzonej pracy Ako lateks powoli wypełza z seks-szopów i wkrada się w świat tzw. mody wysokiej.


Naomi Campbell w magazynie Id - kostium: AK


Grace Jones, Sunday Times Style Magazine, kostium: AK


Niech kobieta, która nie chciałaby przynajmniej PRZYMIERZYĆ czegoś tak spektakularnego, pierwsza rzuci kamieniem!
         Co najbardziej mnie raduje w lateksie (oraz sposobie, w jaki podchodzi do niego Ako), to fakt, że chociaż nieprzystojnie opina kształty i kojarzy się raczej z fetyszystycznym porno (czyli sprawia wrażenie materiału ultraseksistowskiego), dziwnym trafem okazuje się, że większość mężczyzn raczej się na jego widok peszy niż podnieca... W przeciwności do kobiet, które (przynajmniej, jak wynika z mojego wywiadu środowiskowego) nader często chciałyby sobie jakiś ładnie skrojony lateksowy ciuszek potajemnie przymierzyć.
         Żeby wdziać się w gumowe ciuchy publicznie trzeba, moim zdaniem, mieć sporo pewności siebie oraz akceptacji własnego ciała . Lateksowy kombinezon można interpretować jako manifest seksualności, owszem, ale niekoniecznie podporządkowanej męskiemu spojrzeniu. Razem z ruchem new-burlesque czy butami od Bordello, sukienki od Ako mogą skutecznie służyć za uniform tych postfeministek, które nie realizują się w anty-seksualnej modzie typu Comme des Garcons.


Oh, come on! Nawet jeśli nie przemawia do Was lateks jako materiał odzieżowy: Nie wierzę, żeby jakakolwiek kobieta przy zdrowych zmysłach mogła odrzucić TAKIE pończochy!
        Hm, wśród projektów Ako mam niby upatrzoną jedną sukienkę, lecz czy jestem gotowa na pół roku oszczędzania w imię wyzwolonego feminizmu? 
Tymczasem, jeśli chcecie wiedzieć więcej:
- dla tych, którzy preferują wojowniczy feminizm polityczny: oficjalna strona Renhō
- dla tych, którzy wolą feminizm w wersji modno-lateksowej: internetowy butik Atsuko Kudo
***
Kącik Telewizyjny vol. 5
Wiosenne porządki, czyli ‘Żegnaj Doktorku, Witaj Jeremy’...
           

          Spory kawał serialowej wiosny już minął, przegapiłam szansę opisania, co mi się podobało a co nie, lecz sądzę, że jakoś możecie bez tej wiedzy żyć. Dzisiaj w kąciku telewizyjnym: osobiste ramówkowe porządki.
        Nie ukrywam, że bardzo ekscytuje mnie kilka kwietniowych premier serialowych (The Borgias, Game of Thrones, you name it), lecz oczekiwanie na nie ma słodko-gorzki wymiar. Jak bowiem wiadomo, jest pewien limit telewizorogodzin, jaki można spędzić ślepiąc w serialowe produkty, tak więc, by zrobić miejsce na nowe premiery, trzeba czasem zaorać własny harmonogram telewizyjny i wyplewić z niego chwasty. Ponieważ wiosna to dobry moment na tego typu działania, a atmosfera ogólnie  sprzyja porządkom, postanowiłam na dniach zadać sobie pytanie: co oglądam, bo naprawdę lubię, a bez czego mogłabym się zupełnie obejść. 
        Po dyskusji z Małżem oraz krótkotrwałej medytacji, zywcięskimi tytułami, kandydatami do zaorania, aka. Serialami Na Które Oficjalnie Nie Mam Już Czasu są:


House MD oraz...

Glee!
           Dwa słowa komentarza: House towarzyszy nam ze Ślubnym już bardzo długo. Stał się dla nas wręcz typem znajomego, który przychodzi w odwiedziny co poniedziałek, w kółko zabawiając nas tą samą opowieścią i tymi samymi dowcipami... lecz chociaż jego wizyty są absolutnie bezproduktywna i nużą nas już od kilku lat, to przecież nie wyrzucimy go za drzwi, bo kiedyś był taki czarujący!
          Cóż, tej wiosny jednak wyrzucamy. Dlaczego? Albowiem, według mojej opinii, zarówno House, jak i wyrzucone z nim w jednym worze na śmietnik serialowej historii Glee, cierpią na syndrom nadmiernego ukochania bohaterów przez scenarzystów.
          W przypadku Glee to nawet mało powiedziane. Dzieło to wspina się wręcz poziom spektakularnego fan-fiction, w które Brennan, Falchuck i Murphy wpisują jakieś swoje niezrealizowane fantazje życiowe. To, co na początku było rozkosznie przerysowaną zabawą z konwencją, teraz zamieniło się w krucjatę, w której twórcy serialu samozwańczo obsadzili się w roli jakiegoś głosu młodego, nonkonformistycznego pokolenia, (robiąc to z podobnym wdziękiem z jakim Katie Perry obsadziła się w roli samozwańczei ikony homoseksualistów).  Epickie porażki odcinków ‘z przesłaniem’ (czy to na temat alkoholu, czy seksu), coraz nudniejsza parada zamordowanych podle klasycznych piosenek, poprzetykanych mdłymi, nowoczesnymi hitami plus, przede wszystkim CAŁKOWITE IGNOROWANIE JAKIEJKOLIWEK EWOLUCJI BOHATERÓW ostatecznie obrzydziły mi Glee.
        Jest takie coś, co bracia Anglicy nazywają ‘character arch’ (przetłumaczmy to tu mało zgrabnie jako ‘łuk rozwoju postaci’). Dla mnie tenże ‘łuk’ stanowi kręgosłup, na którym opiera się każdy serial oraz najważniejszą rzecz, która odróznia (nowoczesny) świat serialowy od świata filmowego. Jako format, który dysponuje większą ilością czasu, serial może naświetlić swoje postacie, pokazać, jak i dlaczego się zmieniają. Im lepiej ta możliwość wykorzystana, tym lepiej serial się udaje (also: w związku z tym właśnie najlepszym serialem świata pozostaje dla mnie Six Feet Under).
         Niestety, zarówno twórcy House’a jak i Glee, w przekonaniu, że stworzyli ‘kultowe’ i uwielbiane postaci, postanowili w ogóle ich nie zmieniać. I oficjalnie zanudzili mnie na śmierć. Amen. Nigdy więcej cynicznego doktora. Nigdy więcej ofiar losu ze szkolnego chóru. Bring in the Borgias and the Starks!


A kiedy jednak odczuwam porzebę cynicznego, zgorzkniałego bohatera i jego poglądu na świat, zawsze ogę sobie załączyć protezę House MD - Harry’s Law. Kathy Bates wciąga Hugh’a Lauriego nosem i nawet tego nie zauważa.

5 komentarzy:

  1. @Zucker: Krzysiu, Twoje komcie bez zwiazku beda bezlitosnie wywalane!

    OdpowiedzUsuń
  2. w sprawach strojów i stylu czuję się po prostu trochę niekompetentny :)

    OdpowiedzUsuń
  3. zresztą dziewczyny i tak najładniej wyglądają w mundurach :) http://www.tvn24.pl/12690,1696970,0,1,kobiety-w-armii-w-mniejszosci---z-ambicjami,wiadomosc.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Raczej niewiele dodam w komentarzu bo na modzie się nie znam, co widać na moich zdjęciach. :P
    Zaprzestałem oglądania seriali (nawet anime), teraz meczę Batllefield: Bad Company 2 na Xbox-ie.

    OdpowiedzUsuń