niedziela, 20 marca 2011

Hańba w Nagoi


czyli ‘I don’t think we’re in Kansas Kantō anymore.’

          Stało się. Zbiegliśmy z Tokio, okrywając naszą rodzinę sromotą na pięć pokoleń wstecz i pięć pokoleń w przód. (Właśnie tak to wygląda z punktu widzenia mego Małża, który najchętniej siedziałby w stolicy Japonii najbliższy rok, tylko po to, żeby udowodnić wszystkim, że WCALE NIE MIELI RACJI I PRZEZ CAŁY CZAS BYŁO ZUPEŁNIE BEZPIECZNIE)... Przed weekendem poziom mojego prywatnego stresu, wynikający z codziennych kilkukrotnych telefonów Mamy, szeptanych plotek od znajomych znajomych, zupełnie niepotwierdzonych doniesień z zagranicy, świadkowania niekończącemu się exodosowi obcokrajowców z Tokio etc... otóż tenże poziom stresu osiągnął punkt wrzenia. Ponieważ obiecaliśmy sobie z Misiem, że jeśli coś w kwestii elektrowni zmieni się na gorsze, oddalimy się w okolicę Nagoi, to kiedy IAEA przekwalifikowała w piątek katastrofę w Fukushimie I z ‘czwórki’ na ‘piątkę’ w skali INES, dyktatorsko (i mocno wbrew Ślubnemu) uznałam, że oto objawił nam się powód, by na długi weekend oddalić się z Tokio.
         Wyskrobałam maila do biura studenckiego (dostaliśmy polecenie, żeby meldować o każdym swoim przemieszczaniu się), wymusiłam na Mamie, żeby na parę dni dała spokój telefonom, zarzuciłam lekturę gazety.pl i na trzy dni udałam się z Małzonkiem 300 kilometrów na południe, odzyskać równowagę ducha i ciała. 
          Czy było to tchórzliwe podpisanie się pod postawą białych świń, opuszczających Japonię, jakby była nieprzymierzając wątłą łódeczką tonącą w atomowym morzu? NIE. Czy uwierzycie mi, że nie? Bo jednak, kiedy toczyłam walizeczkę na stację kolejową (ach, gdzie te czasy podróżowania z plecakiem?), wydawało mi się, że każdy mijany Japończyk rzuca mi jakby rozczarowane spojrzenie....
***
           Lecz skoro już tu jesteśmy, pozwolicie, że zanotuję kilka słów na temat Nagoi.
          Po pierwsze Nagoja* cierpi na syndrom ‘brzydkiej siostry’. Niby na linii shinkansenu (superszybkiej kolei), między Tokio o Kioto, ale jakby nie dość atrakcyjna, żeby w niej wysiąść. Żaden przewodnik nie zachęca szczególnie do wizyty w mieście, znanym głównie jako matecznik korporacji Toyota oraz kawałek Japonii, szczególnie ważny w okresie formowania się szogunatu Tokugawów. 
          Jednak wbrew temu (a może właśnie ze względu na to), że nie jest mekką turystów Nagoja potrafi zaskoczyć. Wystarczy trochę się rozejrzeć. Dlatego przedstawiam Majonelli Foto-Przewodnik po Nagoi.


          Do miasta najłatwiej dostać się ekspresowym pociągiem. Shinkansen ma wygodniejsze fotele niż samolot, jedzie ciszej i zatrudnia grzeczniejszą obsługę. 350 kilometrów z Tokio do Nagoi pokonacie nim w niewiele ponad 90 minut.
          (Oczywiście taka przyjemność kosztuje, ale przynajmniej wiadomo, że nie dogoni nas na przykład chmura opadu radioaktywnego.)


           Najważniejszym symbolem Nagoi jest... Zamek Nagoja (duh!). Co prawda, podobnie jak większość budynków został zniszczony w czasie amerykańskich nalotów podczas drugiej wojny światowej, ale szybko go odbudowano (z dodaniem takich wygód jak na przykład winda towarowa)


         Jeśli kulturowym emblematem Nagoi jest zamek, to emblematem samego zamku są wielkie, pozłacane figury ork (orek?), umieszczone na jego dachu. Ich reprodukcje (w skali 1:1) można oglądać w całym mieście. Dzięki temu każdy ma szansę przekonać się na własne oczy, że PT rzeźbiarz najwyraźniej nigdy w życiu nie widział prawdziwej orki.

          Mniej znanym, a bardzo specyficznym, wykwitem lokalnej kultury pozostaje zamkowy boysband (nazwijmy go tu roboczo ‘Seks-samurajami’, prawdziwa nazwa to o ile mnie pamięć nie myli coś w rodzaju ‘Wojowników Nagoi’). Seks-samuraje, przebrani za najważniejszych budowniczych Zamku Nagoja, wykonują regularnie w jego okolicy numer taneczno-piosenkarski do muzyki disco. Ot, Japonia w pigułce!


     
Ja, na gościnnych występach w zespole!
       

           Jeden z ważniejszych daimyō, którym zlecono konstrukcję zamku (tak, tak, ma swój odpowiednik w ekipie ‘Seks-samurajów): Katō Kiyomasa.
           Niech o moim głębokim, japonistycznym wykształceniu (doktorat, cholerna jego mać!) świadczy to, że jedyne, co potrafiłam powiedzieć na widok tegoż pomnika to ‘UOJEJU MISIU, POPATRZ JAKĄ ON MA ŚMIESZNĄ CZAPĘ! TO CHYBA GANDALF!’. 



          Tuż koło zamku mieści się zbudowana w latach 90tych scena . Jej budynek jest zawsze otwarty i bez żadnej opłaty można tam sporo się dowiedzieć o tradycyjnym teatrze.  ... plus przymierzyć maskę!

          Drugą naczelną atrakcję Nagoi stanowi chram Atsuta - miejsce zdeponowania mojego ulubionego z trzech japońskich regaliów: MIECZA TRAWOSIECZA (!). Podczas zwiedzania zdarzyło nam się kilka szczęśliwych rzeczy: na przykład dziadek, który oprowadził nas po okolicy (w Japonii tego rodzaju wolontariat emerytów jest bardzo popularny) i porobił zdjęcia (dzięki czemu nareszcie mamy jakieś wspólne, małżeńskie fotografie z Japonii... )



        Sintoistyczne świątynie są regularnie budowane od ‘nowa’ co kilkadziesiąt lat (z wykorzystaniem tych samych planów i technik co pierwotnie). Ostatnia taka ‘rekonstrukcja’ Atsuty zakończyła się w listopadzie tego roku, więc wszystko jest jeszcze nowiutkie i pachnące cedrem!

         Na terenie chramu czci się ponad 40 kami (każdy ma osobną kapliczkę), ale największą popularnością wydaje się cieszyć bóstwo płodności. (A takie “sznury” z papierowych żurawi to popularna sintoistyczna ofiara)

          Jeśli człowiek ma czas na całodzienną wycieczkę, to warto wydostać się z Nagoi i doświadczyć atrakcji Meijimury (明治村), czyli ‘Wioski Meiji’ - swoistego połączenia Disneylandu ze skansenem. 
Ponieważ ja od najmłodszych lat przejawiam niezrozumiałą wręcz miłość do skansenów właśnie, w Meijimurze wlazłam chyba na wszystko na co można było wleźć i dotknęłam wszystkiego, czego można było dotknąć. Tu pobieram nauki w prefekturalnej szkole z początku XXgo wieku...


          ...i pozuję do fotografii z Generałem Nogi oraz Morim Ōgaiem. W tle inni ważniacy z epoki- m.in, Shimazaki Tōson i Natsume Sōseki (wszyscy są na kółkach i można ich aranżować do zdjęcia wedle woli!)

         A tu z kolei bardzo nudna, oficjalna kolacja w domu Itō Hirobumiego...

         Majzilla w swoim żywiole, prowadzi zajęcia w tokijskiej wyższej szkole... chemii (?!)  Każdy japonista, któremu ta tablica jednoznacznie kojarzy się z wykładami z antropologii, ręka w górę!

         Małż, jako książę Kinmochi Saionji, przed swoją willą w Shizuoce.

         Ja sama prowadzę historyczną ciuchcię...
       
 ...i jadę nią, uratować ukochanego z celi więzienia w Kanazawie!
        Miś z kolegami z paki. Zwróćcie uwagę na twarzowe pół-kimona, pół-pasiaki!

Główna atrakcja Wioski Meiji to przeniesione z Tokio wejście+lobby Hotelu Imperial (albo Hotelu Cesarskiego, jak kto woli), projektu F.L.Wrighta. 
Budynek jest absolutnie wspaniały, dawno nie widziałam nic tak pięknego! Niestety fizycznie nie da się zrobić zdjęcia, które oddawałoby sprawiedliwość jego wdziękowi. Plus w środku jest okrutnie zimno!
         Cóż, na dzisiaj tyle. W związku z tym, iż wczoraj spełnialiśmy moją zachciankę pod tytułem Meiji Mura, dzisiaj jedziemy z mężem do muzeum Toyoty. Jak będzie? Na pewno fajnie będzie! Pozdrawiamy Was wszystkich turystycznie. I tchórzliwie.
Czytam: Velda Lauder Corsets: A Modern Guide. To jedno z tych wydawnictw, które służą głównie temu, żeby ładnie wyglądały na półce. Pozorna objętość wynika głównie z 50 stron maszynopisu, przepisanych wielokrotnie w różnych konfiguracjach. Velda Lauder jest dość znaną na świecie gorseciarką, ale zamiast, za pomocą książki, użyczyć chociaż odrobiny wglądu w zaplecze swojej pracy, zajmuje się bezwstydną promocją własnej marki. Oczywiście można wyłowić kilka (skrzętnie ukrytych) informacji, lecz zasadniczo SHAME ON YOU VELDA! Plus, jeśli jeszcze raz usłyszę gdzieś frazę, o tym, że coś (niekoniecznie gorset) ‘uwalnia w kobiecie WEWNĘTRZNĄ BOGINIĘ’ to się zerzygam.
Słucham: Niczego nie słucham.
Dokonania: Brak. Jestem turystą, turyści nie mają dokonań.
Fun Fact: Nagoja to jedno z nielicznych japońskich miast, które nie zadłużyły się w okresie  ekonomicznej “bańki mydlanej” i mają stabilną relację dochody:kredyty
*/ Uwaga w związku z pisownią: nazwa Nagoja funkcjonuje już w języku polskim, podobnie jak Tokio czy Kioto. Czy, jeśli nadarzy się okazja moglibyście się (ZWŁASZCZA WY JAPONIŚCI!) powstrzymać przed zapisywaniem jej, jako Nagoya (do spółki z ‘Tokyem’ i ‘Kyotem’)?

12 komentarzy:

  1. Nie chce Was martwić ale Fukushima i Japonia nie są już trendy i jazzy i w ogóle kull jak mawia młodzież w mediach obecnymi czasy.

    Teraz... LIBIA, LIBIIAAAA, KADAFI, LIIIIIBBBBBBBBBBBBBBBIIIIIAAAAAAA !!!! ..... aglafarhrrr (odłgos orgazmiastycznego duszenia się sensacją)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajny materiał na mini przewodnik po Nagoi.
    Aż miło się czyta coś innego niż Fukushima I czy obecne Libia.
    Miłej zabawy życzę i odpoczywajcie ile się da.

    OdpowiedzUsuń
  3. domagamy się relacji z muzeum Toyoty :)

    OdpowiedzUsuń
  4. a właśnie czy zakupiliście licznik geigera ?

    OdpowiedzUsuń
  5. @Shnitzel, pamiętaj, jeżeli trupy i eksplozje nie są dość dramatyczne, zawsze można dodać smutną muzykę...

    @cukier - nie znaleźliśmy :(

    OdpowiedzUsuń
  6. Ooo Frank Lloyd Wright! Ciekawe, że ten hotel wzniesiony w latach 30. był tak skonstruowany, żeby przetrwać trzęsienie ziemi. I przetrwał, tyle że potem, chyba jakoś w latach 60. XX w., go rozebrali, ale jak widzę niecały:)
    Pozdr. z Krakowa

    OdpowiedzUsuń
  7. @Anonim: Czy jestes Mateuszem? Jesli jestes Mateuszem to, jak tylko uslyszalam nazwisko Wright pomyslalam o Tobie! Co to bylo? prezentacja maturalna, czy licencjat, czy jeszcze cos innego? A Imperiala wzniesiono (w zasadzie przebudowano) troche wczesniej niz myslisz, bo jeszcze sie na trzesienie w Kantō (1923) zalapal :d

    OdpowiedzUsuń
  8. Tak tak to ja:))Sam już nie pamiętam co to było (czasy liceum) ale hotel jest wypas!

    OdpowiedzUsuń
  9. No nie mogę, Mori Ōgai i Natsume Sōseki na kółkach! xD

    Mały Wolff właśnie wrócił z nart i zaczyna nadrabiać zaległości w Kronikach Majzillańskich :>

    PS. Zapisałam się na okeiko z nihon buyō! Teraz i ja się będę wtłaczać w yukatkę :D Wczoraj miałam pierwsze zajęcia i bardzo mi się podobało.

    OdpowiedzUsuń
  10. @ Lil' Wolff: O! a gdzie w Warszawie mozna buyōwac?

    OdpowiedzUsuń
  11. Aha: tak, ta boska tablica od razu kojarzy się z tą, która co poniedziałek chciała uciąć łapę pani MG :D

    OdpowiedzUsuń