niedziela, 6 lutego 2011

No, no, nō!


Weekend update from Kanze Nōgakudō!
          Odgrażałam się i odgrażałam, że pójdziemy na prawdziwe nō, aż wreszcie poszliśmy. Dzięki darowanym przez Todaj biletom (pozwalającym zaoszczędzić, bagatela, 7000 jenów!) spędziliśmy z Małżem sążnisty kawałek ubiegłej niedzieli na Shibui w Kanze Nōgakudō: stuletnim teatrze Szkoły Kanze, największej obecnie japońskiej ‘szkoły’ nō.
          Najsampierw musicie wiedzieć, że wyprawa na nō to nie przelewki. ‘Spektakl nō’ to raczej ‘dzień z nō’. Rozpoczyna się zazwyczaj około południa i trwa dobre kilka godzin. Nie wystawia się jednej sztuki, lecz jakiś (dogłębnie przemyślany) ich układ (zazwyczaj 3-5). W ramach przerywników splata się między poszczególne inscenizacje krótkie utwory tradycyjnego, komediowego teatru kyōgen. W powstałym pięcio-sześciogodzinnym kombinacie stężenie sztuki jest tak wysokie oraz długotrwałe, że zawstydziłoby nawet Krzysia Warlikowskiego. Na szczęście, co mniej więcej godzinę (bo tyle trwa przeciętnie realizacja jednego tekstu), występują przerwy, a podejście do wchodzenia i wychodzenia widzów na salę jest luźniejsze niż w teatrach europejskich. To, że ktoś na przykład opuszcza jeden przerywnik kyogen, idąc na lunchm nie jest żadną demonstracją, tylko raczej typowym zachowaniem. Można przyjść na jedną sztukę, której akurat nigdy się nie widziało, albo na jednego aktora, albo na dowolną kombinację powyższych. Światła na widowni są przytłumione, ale nie wyłączone - po pierwsze, żeby umożliwiać poruszanie się widzom, a po drugie (i o wiele bardziej kluczowe), by dać im szanse zerkania do libretta, podstawowego wyposażenia każdego miłośnika nō.



Owo libretto (to naturalnie nie jest właściwa nazwa), wygląda tak. Jest swoistą ściągawka, zawierającą cały tekst danego dramatu i umożliwiającą śledzenie tego, co akurat mówią aktorzy. (Zrozumienie ich ze słuchu może bowiem stanowić pewien problem, jako, że tekst podaje się z bardzo specyficznym zaśpiewem.)


W ‘ściągawce’, poza tekstem właściwym, są też wskazówki dotyczące  gestów, ruchu scenicznego oraz tonacji zaśpiewów. Bardzo przydatne, jeśli ktoś sam ćwiczy nō. (A wielu Japończyków, zwłaszcza w wieku okołoemerytalnym hobbystycznie uczy się podstaw tego teatru). 

          Generalnie fabułę większości sztuk nō da się streścić w trzech zdaniach. Kłopot jednak w tym, że znajomość owej fabuły niewiele wnosi do poziomu radości, jaki można z oglądania nō czerpać. Rzecz jasna jeśli nie mamy pojęcia o co w danym tekście chodzi, to marne szanse, żebyśmy z akcji scenicznej byli w stanie cokolwiek wywnioskować, więc zawsze lepiej rzeczoną podkładkę fabularną jednak znać. W każdym jednak razie znacznie więcej przeżyć dostarcza poetycki tekst (poezja jest zazwyczaj naprawdę wysokiej próby) oraz jako-takie zrozumienie zhieratyzowanych gestów aktorów. Do tego zaś niezbędna jest rzeczona książeczka. Tak więc, żadnym zaskoczeniem nie powienien być widok Japończyków, którzy więcej uwagi poświęcają śledzeniu tekstu na papierze, niż temu, co dzieje się na scenie. Podobnie niespecjelnie powinien dziwić widok białych małpiszonów, sporadycznie obecnych w teatrze, pozbawionych Świętej Ściągawki i pochrapujących wesoło. Chociaż żeby oddać sprawiedliwość - Żółci też czasem przysypiają. 


 Otóż i nasz bilet! Oraz moja mądra książka, którą kupiłam na fali nō-entuzjazmu.
          Dramat, który wybraliśmy jako największą atrakcję soboty, czyli Morihisa okazał się jak na nō nietypowy. Nie ma w nim masek, duchów ani bóstw, a standardowe role pierwszego i drugiego aktora są... hm.. nieco odmienne niż zazwyczaj. Nie dziwota więc, że kiedy rozejrzałam się w połowie spektaklu po moim sektorze (z przymusu wypełnionym obcokrajowcami, którzy załapali się na todajowe bilety), większość (w tym mój najdroższy Mąż) smacznie spała. Cóż, ja w związku z posiadaniem Cud-książeczki byłam całkiem zaangżowana. Dopóki nie okazało się, że w akcji wcale nie chodziło o to, o co wydawało mi się, że chodzi. Ale to sprawdziłam dopiero, kiedy wyszliśmy na przerwę...
         Cóż, na kolejną cud-książeczkę z tekstem następnej sztuki już nie było nas stać, więc po pierwszym kyōgen (sądząc z reakcji publiczności był całkiem śmieszny...) wróciliśmy do domu... Chociaż nawet Ślubny powiedział, że było o wiele bardziej dynamicznie niż się spodziewał. Więc pewnie nawiedzimy jeszcze kiedyś Kanze Nōgakudō!

Teatry, podobnie jak nieszczęścia lubią chodzić parami. W drodze do Kanze minęliśmy też budynek Bunkamury. A tam Yukio Ninagawa najwyraźniej po raz kolejny pastwi się nad Yukio Mishimą... I to podwójnie! Spektakl nazywa się Mishima-daburu (‘Double Mishima’) i obejmuje inscenizację Madame de Sade oraz Mojego przyjaciela Hitlera... Oczywiście, że idziemy! Z Ninagawą mam co prawda mocne love-hate relationship i wiecznie drażni mnie jego przerost formy nad treścią, ale come on! Japońscy aktorzy przebrai za francuskich mieszczan?! This cannot be missed!!!
Czytam: Głupszą z dwóch książek o nō, które kupiłam w teatrze (Kanze ma w lobby naprawdę zaskakująco dobrze zaopatrzoną księgarnię branżową!). Tuszę, że, nauczywszy się z niej słownictwa, będę mogła dokonać awansu do drugiej książki - zbioru mocno skomplikowanych wykładów. 
Słucham: Zager & Evans - In the Year 2525. Film Gentlemen Broncos był ze wszech miar okropny. Ale pozostała mi po nim ta piosenka, więc dwóch godzin nie sposób uznać za stracone! Dzięki Ci, o Dyniasku!
Dokonania: To raczej anty-dokonanie. Oprowadzałam w weekend Finkę po Kōenji. Moje solemne postanowienie, że nie kupię już niczego w kwiatowe wzory nie wytrzymało. Japonia ma upierdliwy zwyczaj podprogowego wsączania do mojej szafy floralnych nadruków oraz kokardek. Must. Resist. Aargh!!! 
Fun Fact: W tokijskim nō-teatrze Kanze istnieje happy hour! Pod tą zwodniczą nazwą kryje się możliwość wejścia na wolne miejsca i zobaczenia tylko ostatniego z trzech dramatów danego dnia. Happy hourowa wejściówka kosztuje bardzo niewiele i jest idealną opcją dla gaijinów, niezdolnych wytrzymać sześciu godzin kontaktu ze skondensowanym nō.  
PS. 

Podjęliśmy też z Misiem heroiczną próbę obejrzenia Burlesque, najnowszego skoku na kasę, związanego z szalejącą modą na burleskę. Nie dotrwaliśmy do końca. Christina Aguilera buczy jak syrena okrętowa na maksymalnych obrotach.. Tzw. taniec polega głównie na teledyskowym wierzganiu i rzucaniu grzywą. Nawet makijaże i kostiumy są słabe (jak można zepsuć ekranowe cekiny i perły?). Ale wiecie co? Cher wymiata! Nie można nie kochać Cher. 


Thou shall love me!

6 komentarzy:

  1. Mnie wystarczyło zobaczyć jak Japończycy w Godzilli udają murzynów. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak! Ci murzyni byli mega! :D
    Poza tym ja wcale nie spałem na No! Ja słuchałem z zamkniętymi oczami!

    OdpowiedzUsuń
  3. jak sarniak przysypiał to trzeba było okładać go po plecach wiązką bambusowych badyli (takich jak mają w świątyniach do dyscyplinowania osób zasypiających podczas medytacji) :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zapomniałaś dodać, że trudno ze słuchu zrozumieć no, bo gadają w bungo! (czyli klasycznym japońskim, języku martwym).
    Ja w Kioto bywałam zazwyczaj na spektaklach składających się z 2-3 sztuk (przplatanych kyogen i tańcem), więc bilety były całkiem na gajdzińską kieszeń (ok. 3000 jenów). A raz jak byłam na "no przy świecach" i sempaj pokazał legitymację studencką (ja już niestety miałam skończone studia), to i mnie wpuścili za połowę ceny :D
    A 18 II idziemy z Glebem na TO! http://kultura.wp.pl/title,Stroiciel-fortepianu,wid,13094809,wiadomosc.html?ticaid=1bc01
    Dobra wiadomość, zwłaszcza dla Glebka: choć tekst będzie w bungo, będą też polskie napisy :D

    OdpowiedzUsuń
  5. @ Zucker: ale w no taka bambusowa witka jest symbolem tego, ze ten kto ja dzierzy ma nie po kolei w glowie ><!!!

    @ Lil' Wolff: Jestem przerazona! Czy ty czytalas to streszczenie? Nie godna jestem wiazac rzemyczka u sandalka doktor Rodowicz ale troche sie boje co z tego stroiciela wyniknie... Koniecznie mi donies!!! PS. Coz, ja szybko zapomnialam, ze to bungo i wesolo domyslalam wlasna fabulke :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak, czytałam streszczenie :) Bardzo pasuje ta historia na sztukę no.
    Tylko te "dzikie okrzyki" nie bardzo mi się podobały :/ Doprawdy, mogli użyć jakiegoś lepszego sformułowania. Dzikie okrzyki kojarzą mi się z szamanami skaczącymi wokół ogniska :/
    Oczywiście, gdy obejrzę spektakl, zdam Ci relację :)

    OdpowiedzUsuń