niedziela, 20 lutego 2011

Dzień z życia turysty


Jeśli drażni Was moja gęba, to to nie jest post dla Was.

            Tak się jakoś składa, że chociaż w kółko piszę, jak bardzo nie lubię Harajuku, to jakoś wciąż tam wracam. Chociaż, zaprawdę powiadam Wam, spacer ulicą Takeshita w niedzielne popołudnie, przypomina przedzieranie się w Sylwestra przez zatłoczone Krupówki. Turystyczna inwazja, sklepowi naganiacze i smrodzik fast foodów. Do tego, o zgrozo, więcej białych gęb niż żóltych, (a większość z mniejszości gąb żóltych i tak należy do Chińczyków albo Koreańczyków)!
            Podobno to efekt tego, że Gwen Stefani rozpuściła jakąś zadziwiająco rezonującą plotkę, iż  Harajuku to rzekoma mekka japońskiej mody oraz oaza tokijskiego stylu, który jak wszyscy wiedzą jest DZIWACZNY I “KONIECZNIE MUSICIE GO ZOBACZYĆ, NIE DO UWIERZENIA W CO TE JAPOŃCE SIĘ UBIERAJĄ”!! (bzdura).  Drugim winnym są leniwie napisane przewodniki po Tokio, które wszystkie jak jeden mąż, radzą udać się w niedzielę przed sąsiadujące z Harajuku wejście do parku Meiji. Właśnie tam, na moście Jingu Bashi, spotykają się lokalni cosplayowcy (cosplayerzy?), to jest młodzi ludzie, rozmiłowani w przebieraniu się za fikcyjne postaci z mang anime, gier etc... W każdym razie, dzięki intensywnej kampanii promocyjnej, chwilowo sfotografować cosplayowca na Jingu Bashi jest tak samo łatwo, jak gejszę w Kioto. Nawet jeśli już jakiegoś wypatrzymy, na pewno w kadr wejdą nam jakieś świnie, obwieszone aparatami.
            Bardzo zresztą śmieszna jest moja reakcja na tych “obcych” w Japonii. Już się trochę tu rozgościłam i zaczynam rozwijać pewne zawłaszczeniowe tendencję odnośnie Tokio. Lubię je traktować jako MOJE TOKIO, nagle maltretowane inwazją dzikusów... Nie wiem, nie wiem... Czy Wam też się tak zdarza, jeśli dłużej gościcie w jakimś okołoturystycznym mieście? 
          Anyhows, dzisiaj chciałam trochę swój skrzywiony ogląd i pogląd naprostować, przez przypomnienie sobie, że nie jestem jednak tubylcem. W tym celu udaliśmy się ze Ślubnym na prawdziwe Tourist Experience - próbowaliśmy zwiadzać Shibuyę i Harajuku jak prawdziwi, nieudawani “obcy”. Plus potraktowaliśmy wyprawę, jako rozeznanie terenu pod przyszłe przyjazdy znajomych, krewnych i kogo tam jeszcze (I’m talkin’ to you, Sznycelek!)
            Odwiedziliśmy nawet La Foret, stupiętrowy konglomerat butików japońskich projektantów (z obowiązkowym muzeum na dachu!). Wycofuję się z przekonania, że niczego tam nie ma. Rzeczywiście, jeśli odpowiednio dobrze poszukać idzie odnaleźć tam parę sklepów z ciekawą modą, (w cenach tylko-trochę-zawyżonych). Japońskie butiki butikami, oczywiście nie przeszkodziły mi zrobić zakupów w jedynej nudnej, amerykańskiej sieciówce w promieniu 500 metrów.


W La Foret mają także fajne windy, które wyglądają jak coś ze statku kosmicznego. Also, notice the strange ways in which my legs seem to bend.
          Poza zakupami zajęliśmy się głównie działalnością spacerową, choć pogoda była średnio sprzyjająca. Podjęliśmy również bohaterską próbę nabycia biletów do Bunkamury na Mishima Daburu ale okazało się, że zostały tylko wejściówki na miejsca stojące. Na trzecim piętrze, z tyłu balkonu (ulotka promocyjna wesoło ogłasza, że “prawie nic stamtąd nie widać”). A spektakl trwa ponad trzy godziny. No więc jeszcze się zastanawiam. Misio wymiękł.
          W każdym razie: niedzielnym popołudniem wędrowaliśmy sobie po okolicy, między Yoyogi a Shibuyą oraz robiliśmy zdjęcia, niczym prawdziwi turyści.


Czym też macie czasem takie dni, w których wydaje Wam się, że waga całego świata spoczywa na Waszych barkach?
Ciekawostka: ten obrazek idealnie ilustruje także mój specyficzny zmysł modowy. Oto kupiłam za 50 złotych rewelacyjny, beżowy prochowiec/trencz (10 punktów dla osoby, która wreszcie wyjaśni mi różnicę między tymi dwoma), produkcji jugosłowiańskiej, zaskakująco dobrze udający produkt Burberry. Kupiłam, ubrałam, a dopiero potem wpadło mi do głowy, że może jednak trzeba było przed wdzianiem wyprasować.
           Podążając utartą, przewodnikową ścieżką zajrzeliśmy też do parku Ueno...


....przed wejściem zawsze harcują tam cudowni rockabillowcy, odporni na pogodę i starzenie się!
          Generalnie, miła wycieczka w dość brzydki dzień... i cieszy mnie, że udało mi się choć na chwilę odciągnąć mego Ślubnego od komputera, bo programuje biedak jak szalony.
Czytam: Wciąż Mrożek. Bardzo dobrze się czyta (świetna redakcja!), ale dlaczego tak woooolnooooo?
Słucham: Thee Michelle Gun Elephant - Doroppu (‘Drop’) - Zupełnie się nie znam na japońskiej muzyce, ale to jest jedna z trzech piosenek, które lubię.
Dokonania: Odkryłam, że cały styl cycle chic, czyli eleganckie jeżdżenie na rowerze (e?), jest w Tokio utrudniony. Zwłaszcza jak wieje. Ciężko się jedzie ze spódnicą zarzuconą przez wiatr na twarz.
Fun Fact: Z cyklu ‘Czego nauczyła mnie Japonia’: Sprawdzać skrzynkę pocztową w weekend. Weekend nie jest tu żadną przeszkodą dla korespondencji.
PS. Publiczne podziękowania dla Kielona za inspirujący list!

5 komentarzy:

  1. Jak chcecie wyślę wam z polski przewodniki o Japonii i będziecie mogli ją zwiedzać jak typowi turyści. Z przewodnikiem w łapkach.

    OdpowiedzUsuń
  2. JW ciągle nabywa ubrania - jak ta dalej pójdzie, to trzeba będzie zamówić dodatkowy samolot żeby to wszystko przewieść do Polski :) wysłania drugiego rządowego Tu-154 po JW oczywiście nie proponuję :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ale mogę zasugerować, żeby ślubny zbierał na wynajem tej maszyny http://pl.wikipedia.org/wiki/An-225_Mrija koszt wynajęcia za godzinę lotu nie jest za duży a moglibyście zabrać ze sobą absolutnie wszystko włącznie z mieszkaniem :)

    OdpowiedzUsuń
  4. @Chudi: przewodniki wertuj sobie sam, pod katem tego, co bys chcial zobaczyc, kiedy do nas wreszcie przyjedziesz :D
    @Zucker: samolot jest mi zbedny :) jak Ci sie wydaje, po co zapraszam do siebie tylu znajomych, jak nie po to, zeby przemycac za ich pomoca odziezowa kontrabande?

    OdpowiedzUsuń
  5. To co ja chcę zobaczyć to raczej w przewodniku nie znajdę. :P

    OdpowiedzUsuń