środa, 25 stycznia 2012

Coś dla ciała i coś dla ducha



                ...soooooon, my preciousssss… really sooon…


Na zewnątrz POLU nadal szaleje japońska zima – za oknem i w mieszkaniu obrzydliwe  7 stopni.   Odkrywam, iż w takich warunkach nader szybko rozładowuje się elektronika (koniec z braniem nieokablowanego laptopa do łóżka, ajfona trzeba ładować przed każdą sesją na siłowni ... ba! nawet wszechmocna bateryjka w Kundlu wyraźnie osłabła). Dodatkowo, papierowe książki w mieszkaniu zaczynają wyginać się niczym blacha falista (jest dość wilgotno).
Ponieważ nic nie możemy zaradzić na całą tę (wielceprzykrą) sytuację, przyjeliśmy z Małżem  postawę przetrwalnikową . Pasiemy się dobrym jedzeniem oraz czytamy szmaciane powieści. Zgodnie z tym, notka dzisiejsza będzie dwugłowa, podzielona na część kuchenną i literacką.


Do czytania w zimowe popołudnia (czy aby na pewno?):
Ernest Cline Ready Player One



                O tym wydawnictwie słyszę zewsząd.  Od paru miesięcy nieustająco włazi mi ono w pole widzenia, wychwalane jako porno dla geeków, mające rzekomo doprowadzić do ekstazy każdego nerda, który nieostrożnie odegnie okładkę i  zajrzy choćby na pierwszą stronę... Pan Autor dzieła jeździ odrestaurowanym czarnym DeLoreanem, kocha lata osiemdziesiąte i ośmiobitowe gry, stare filmy, muzykę etc. Krótko mówiąc, jest niezłym świrem, a swój bestlseller stworzył specjalnie dla innych podobnych mu świrów, by wynieść pod niebiosa ich obsesje.  Tak to przynajmniej wygląda z daleka.
                We wszystko musiałam uwierzyć na słowo, sama bowiem Ernesta Cline znałam wcześniej tylko jako autora scenariusza filmu Fanboys.  (Film kręci się wokół grupy psycho-fanów Gwiezdnych Wojen, którzy, wiedząc, że ich chory przyjaciel nie dożyje premiery Phantom Menance, postanawiają przeprowadzić wspólny włam na farmę George’a Lucasa i urządzić sobie nań przedpremierowy pokaz)  Rzecz raczej przyjemna, umiarkowanie śmieszna ale mile łechcąca geekowskie serduszko.
                Skoro styczniowa aura zachęcała tak bardzo do zagrzebania się pod pierzynką i pogrążenia w niewymagającej (lecz można było mieć nadzieję sympatycznej) lekturze, opłaciwszy amazonowe myto, ściągnęłam sobie na Kundla Ready Player One. 
...
Uolaboga jakie to było okropne.
...
Książka jest utrzymana w tonie delikatnego sajfaj, osadzonego (jeśli mię pamięć nie myli) w roku 2044. Cywilizacja się wali, klimat się pali, ekonomia ledwie zipie, zaś cała populacja świata zalogowana jest do tzw. OASIS: konglomeratu MMO-wirtualno-rzeczywistościowo-internetowego.  Są tam setki światów, można chodzić do szkoły, prowadzić biznes, kupować ubranka dla swojego avatara i whatnot – eskapizm perfekcyjny. Zagwozdka (i nieuniknione związanie akcji) pojawia się dopiero w chwili, gdy człowiek, który to wszystko oprogramował i stworzył, niejaki James Halliday, umiera i zapisuje swój majątek (oraz pakiet własnościowy OASIS) temu, kto odnajdzie ukryte gdzieś w kodzie symulacji  easter egg, czyli zakamuflowaną niespodziankę. Strzeże jej szereg zagadek, związanych z obsesją Hallidaya, czyli Wspaniałymi Dawno Minionymi Ejtisami (z elementami najntisów). Szybko okazuje się, że, by przeniknąć strzegące tajemnicy wierszyki i pułłapki, potrzebna jest dogłębna wiedza na temat filmów przygodowych, Gwiezdnych Wojen, Indjanów Jonesów, Ghostbustersów, tekstowych gier przygodowych, starych japońskich seriali animowanych oraz gier na automaty. Na szczęście pojawia się nasz bohater, który od dawien dawna śledzi te tematy i jest gotowy podjąc epicki quest. Git? Git.

Problemy?

1.       Cała powieść jest niemożliwie infantylna. Znaczy, jak czytam powyższe streszczenie, to jakoś sama się dziwię, że oczekiwałam czegoś innego, but still – Z WSZYSTKIEGO MOŻNA ZROBIĆ DOBRĄ LITERATURĘ.
2.       (Pochodne od numeru 1) Każdy zakręt fabuły widać z odległości 100 stron.... I nie chodzi mi o to, czy główny bohater wreszcie znajdzie easter egg, czy go nie znajdzie, bo to że znajdzie leży niejako w naturze gatunku. Chodzi raczej o zwroty akcji. Na przykład, jak myślicie drogie Misie, KTO ZGINIE W FINAŁOWEJ WALCE, JEŚLI JEDEN Z BOHATERÓW JEST HONOROWYM AZJATĄ (Nawet nie zamierzam rozwijać wątków obowiązkowego stereotypowego Japończyka, który nic nie robi tylko kłania się, niczym pan z Mind your Language).
3.       (Nadal pochodne od numeru 1) Nie ma nic złego w opowieściach, które grubą kreską rysują walkę Tych Dobrych z Tymi Złymi. Czasem lepiej jednak wyjaśnić (może być też grubą krechą) dlaczego źli są źli (nawet w takim stopniu jak czynią to Harry Pottery czy inne Władce Pierścieni). W Ready Player One Zła Korporacja jest zła – wiadomo – ale może pokażmy ją przynajmniej z odrobiną humoru (przynajmniej na tyle na ile czyni to Avatar)....? Wreszcie, jeśli już idziemy w zaparte i głosimy, że Źli są źli bo są źli bo są dziećmi Szatana, chciwymi i amoralnymi do głębii to NA LITOŚĆ BOSKĄ – nie piszmy głównego dobrego bohatera w pierwszej osobie. Wychodzi z tego bowiem „Ja kontra ZŁO, oraz dlaczego zwyciężyłem” .
4.       Nie rozumiem decyzji osadzenia narracji w pierwszej osobie. Zwłaszcza, że autor na każdym kroku korzysta z okazji, żeby przypisać swojemu narratorowi cięte riposty, zmyślne wypowiedzi i w ogóle wszechzajebistość. Smród Garego Stu roznosi się dookoła.
5.       A propos ciętych ripost – tak złych dialogów nie widziałam w drukowanej książce od bardzo dawna. Tak złe dialogi powinny być uwięzione na fanfiction.net i odcięte od świata. Ewentualnie dorocznie palone na stosie.

Uch, okrutnie mnie ta książka rozczarowała. Niby jestem niekontrolowanym geekiem a tu kolejny raz odbijam się od dzieła, które rzekomo szyte było dokładnie pod moje gusta (Scott Pilgrim vs the World, anybody?). Ready Player One jest tak słabą literaturą, że aż bolą mię zatoki. Z mojego punktu widzenia to Kod da Vinci obsmarowany aluzjami do rzeczy, które bardzo lubię i które mi się dobrze kojarzą. Z tego obsmarowania absolutnie nic wynika. W ogóle, jak to jest możliwe, że książka o czymś tak sympatycznym i lekkim jak pop-ejtisy podchodzi to siebie tak śmiertelnie poważnie?  Nostalgia za młodością =/= chęc ponownego czytania marnej prozy young adults.
Wreszcie: ostatnio bardzo często pdwołuję się do Maćka M., ale muszę to zrobić po raz kolejny. Parafrazując wielkiego mistrza ‘Wszystkich, którzy nostalgicznie narzekają na to, że kiedyś gry były lepsze, zesłałabym żeby ŻARLI GODZINAMI TE KULKI W PAC-MANIE’

Bottom line: Ready Player One nie odradzam – każdy ma prawo sam ocenić, może akurat do Was trafi. Sama jednak bardziej polecam inne rzeczy. 
  • O wirtualnych światach, żyjących z recyclingu kultury: Otherland Williamsa (seriously, nigdy nie przestanę polecać tej książki – jakoprzygodowa literatura popularna jest niezrównana)


Tymczasem, w ramach kompensaty za przebrzydły rancior proponuję coś kulinarnego:



Do zjedzenia w zimowe popołudnie:
Awokadowo-krewetkowe mumbo-jumbo


Najsampierw kilka faktów. Jeden: nie prawdą jest, że nienawidzę gotować. To znaczy owszem – nie znoszę wszelkich czynności kuchennych, wymagajżcych palników, oleju, grilla i w ogóle jakiejkolwiek obróbki termicznej. Sałatki, surowe przystawki, tzw. fingerfood – wszystko to lubię przyrządzać, niezależnie od stopnia skomplikowania. Dwa: ponizszy przepis pochodzi od Najlepszego z Teściów, choć nasza wersja jest wersją uproszczoną. Wreszcie trzy: w Japonii można kupić tanio (oraz w dowolnej ilości) dwa produkty słabo dostępne w Ojczyźnie: DOJRZAŁE awokado oraz ŚWIEŻE krewetki, dlatego awokadowo-krewetkowym mumbo-jumbo możemy się tu obżerać do woli.


Składniki:  

awokado (połówka na jednego konsumenta)
krewetki – najlepiej świeże, od bidy mogą być także w zalewie
sos tysiąc wysp (alternatywnie koncentrat pomidorowy + majonez [w wersji Teścia])
pieprz, sól oraz chilli do smaku



Faza pierwsza: wydłubujemy zawartość awokado



Faza druga: miąższ szatkujemy, ale tylko odrobinę - nie do konsystencji papy. Tak powstałe szczątki solimy i umieszczamy na powrót w łupinach awokado.



Faza trzecia: krewetki osuszamy (jeśli są z zalewy), kroimy drobno i upuchamy ile wlezie na nasze łupiny.



Faza czwarta: tworzymy sos, mieszając majonez z koncentratem pomodorro, dodając do smaku chilli. (Alternatywnie otwieramy butlę zalewy tysiąc wysp.) Polewamy często, gęsto naszą kompozycję.


Voila!


Czytam: Ha-Joon Chang 23 Things They Don’t Tell You About Capitalism. Me serce także bije po lewej stronie ale ta książka jest po prostu słaba. Pan na przykład z wyraźną radiścią tłumaczy czytelnikom, że WOLNY RYNEK WCALE NIE JEST WOLNY. Albo, że to, że kierowca autobusu w Szwecji zarabia 50 razy tyle co kierowca autobusu w Indiach WCALE NIE ZNACZY, ŻE PRACUJE 50 RAZY LEPIEJ. OMG!!!
Słucham: Rihanna S&M – Ratunku! Wpadłam w Otchłań Chujowego Popu (przepraszam, ale inaczej po prostu nie da się tego określić) i nie mogę się wydostać!!!
Dokonania: Wymyśliłam fantastyczne drinking game, które pomaga mi nadal trwać przed ekranem pdczas oglądania Doctora Who. Za każdym razem, gdy David Tennant (bo jestem jesze na etapie dziesiątego Doktora) mówi ‘but that's Impossible’ i wytrzeszcza oczy, należy solidnie golnąć ze szklanicy wina śliwkowego.  Po około 20 minutach, zazwyczaj jestem już absolutnie znieczulona
Fun Fact: Moja (ze wszech miar wyzwolona i feministyczna) szkoła tańca na rurze oferuje przed Walentynkami specjalny warsztat dla par z... LAP DANCE. Plan mój jest taki, by zapisać nas na niego z Małżem, potem argumentować, że TO ON ma wykonywać lap dance na mnie, a jeśli instruktorka się nie zgodzi, pozwać szkołę za seksizm. U LIKE?




Hm, chyba potrzebny mi feministyczny trollface...

8 komentarzy:

  1. Jak to tak, takie cudowne urządzonko pospolitym "Kundlem" nazywać - ja mojego w pierwszej, ekstatycznej fazie, nazywałam "Kindelek-Knedelek" :D

    Komentarz Macieja M. o kulkach z Pacmana wyrwał z mej piersi zdrowy ryk śmiechu. Wot i święta prawda, choć jak ostatnio odkryłam na nowo "King Quest VI", to czułam się mocno nostalgicznie.

    Na temat "Otherland" i innych książek Williamsa, z którymi miałam styczność (całą jedną: "The Dragonbone Chair") - znasz moje zdanie, więc nie będę się rozpisywać ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Para na rurze, mam same ciekawe pomysły. :P


    A tak z innej beczki i na temat książek.
    Skoro szykujesz się do potomstwa przeczytaj sobie "Bojową pieśń Tygrysicy" Amy Chua. Mnie się książka podobała. :)
    tu link do jakiejś jej opisu. http://www.empik.com/bojowa-piesn-tygrysicy-chua-amy,prod60180004,ksiazka-p?gclid=COHL3OXG7a0CFccl3godA0B3hg

    OdpowiedzUsuń
  3. sarniak osobiście na rurze ? uuuuuuuuuuuuuuu :) to trzeba uwiecznić :) czekamy z niecierpliwością na filmik na youtubie (no chyba, że portal zostanie wyłączony za łamanie praw autorskich) :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Phi, ja tam swojego kundla nazywam pindol - jemu i tak wszystko jedno, a dziecko się cieszy. :P

    OdpowiedzUsuń
  5. @Lil'Wolff: tak, tak - juz udowodnilas, ze Williams Ci smierdzi, wiec jestes wylaczona z mojej ewangelizacyjnej grupy docelowej :) Czy 'Kundel' to mniej obrazliwe niz 'Knedel' moglabym sie spierac :D

    @Chudini: 'Bojowa piesn...' przerobilam podczas wakacji w Polsce - spodziewalam sie, ze bedzie to przegieta historia Potwornej Chinki Dzieciozerczyni i bylam bardzo pozytywnie zaskoczona. Fajne czytadlo

    @Chudini/Zucker: Panowie chyba nie zrozumieli do konca, ze warsztaty nie sa z RURY jako takiej tylko z LAP DANCE. Zaciekawiona/przerazona ostatnio dopytalam instruktorki o szczegoly (albowiem zajecia bedzie prowadzic moja aktualna rurmistrzyni Diana). Wyjasnila, ze kurs jest tylko dla pan, a panowie w miedzyczasie siedza na zapleczu i literalnie WALA DRINKI ('bo zawsze to oni a nie kursantki sa bardziej zestresowani') - na koncu jest jeden jedyny praktyczny pokaz dla partnerow :) Still, wole 5000 jenow wydac w jakis bardziej kreatywny sposob :D

    @Momo: Tak, tak! Chron w domu (i w dziecku) piekna polska mowe!!!

    OdpowiedzUsuń
  6. Jeśli tak to wygląda to faktycznie żadna atrakcja. tanieć w parze byłby wiekszym wyzwaniem. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. PS @Lil'Wolff: polecam Twej uwadze rowniez cos dla prawdziwych hardcore'ow: KING'S QUEST II - pamietam jak uczylam sie na nim jezyka lenguidz :D

    OdpowiedzUsuń
  8. A te gry komputerowe niby takie złe! Gleb uczył się polskiego grając w grę tekstową ;)
    Nie "Knedel", a "Knedelek", najchętniej taki ze śliwkami, cukrem pudrem i topionym masełkiem, mmm...

    OdpowiedzUsuń