środa, 16 listopada 2011

Immortal Kombat



...czyli coś więcej niż festiwal głupich czapek.


         Dzięki niezbadanym kolejom losu, mój weekned przemieścił się ostatnio w środek tygodnia. Ponieważ w sobotę/niedzielę zazwyczaj zbieram zlecenia tłumaczeniowe, względnie dłubię więcej niż zwykle w doktoracie, w poniedziałki/piątki mam zajęcia i/lub koło naukowe, a w czwartek kręcę się na rurze, dni wolne, przeznaczone na leżenie tyłkiem do góry, przypadają mi teraz na wtorek i środę. By uczcić tę dziwną chronologiczną aberrację, ostatni wtorkowo-środowy weekend uczciliśmy z Małżem wizytą w kinie. Stąd dzisiejsza blognotka.

        Zanim jednak na dobrę ją rozpędzę, muszę przypomnieć pewną prawdę, którą często gęsto tu wygłaszam: naprawdę bardzo, bardzo rzadko zdarza się, by jakiś film miał w Japonii kinową premierę w tym samym co w Europie czasie. Wyjątki dotyczą głównie murowanych hitów, ewentualnie kontynuacji ultrapopularnych serii. Wielce się zatem z Miśkiem zdziwiliśmy, widząc podczas wtorkowej wizyty w supermarkecie, że w pobliskim multipleksie można już obejrzeć Immortals, greckomitologiczną siekaninę w sandałach. Sądząc po pustej sali, jaka przywitało nas kino, nie była to ze strony dystrybutora zbyt trafiona decyzja, lecz u mię spowodowała miłą niespodziankę. Oto bowiem mam okazję pisać o filmie, który nawet w Polsce jest świeżynką. Pozwolicie zatem, że sobie ulżę...  Zwłaszcza, że film mi się podobał.
        Zawiłe i skomplikowane są powody tego stanu rzeczy (generalnie bowiem Immortals uchodzi chyba za gniot, co ujawnił pospieszny risercz w internetsach).  Może ma to związek z tym, że należę do grupy trzech osób, którym przyjemność sprawiła wizyta w kinie na Troi Wolfganga Petersena, bo po prostu lubię oglądać zdrowe, męskie uda w skórzanych spódniczkach. Prawdpopodobnie jednak chodzi raczej o to, że kino jest dla mnie miejscem, w którym lubię czasem powiedzieć ‘wow’. ‘Wow’ wywołują u mnie np.: kosmiczna estetyka Thora, kilka numerów z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, żaby padające z nieba w finale Magnolii czy kontury bohaterów na tle nieba w Siódmej Pieczęci. ‘Wow’ nie wywołują u mnie: WYBUCHY w Transformersach, efekty komputerowe w Alicji w Krainie Czarów Burtona ani podfruwająca do góry spódniczka bohaterki Sucker Punch. Krótko mówiąc: są po prostu wizje plastyczne, które do mnie trafiają, sprawiając, że w mym sercu coś robi „ping”. Szczęśliwie, w Immortals trafiło się kilka estetycznych majstersztyków, dzięki którym mogłam spokojnie zapomnieć o wielu, wielu miałkościach tego filmu.
          Lecz od początku: Immortals to, co oczywiste będzie dla każdego, kto zetknął się choćby z cieniem obszernej kampanii marketingowej, kalka filmowego 300. Odrealniona estetycznie opowieść, luźno związaną z grecką historią/mitologią, kręcąca się wokół finezyjnie pokazanego okładania się po gębach przez półnagich facetów. Nastrój jest poważny i doniosły, krzywda cielesna powszechna, a sukces filmu zależy bezpośrednio od tego, jak szaloną wizualnie wizję ma reżyser. W tym przypaku, odpowiedzialność za estetykę całości spoczęła na Tarsemie Singhu (to ten pan od Celi). Znowu – dla jednych to, co on robi w kinie to odjechane wizjonerstwo, dla innych estetyczna pornografia (z nutką sado-maso). Ja, tak się składa, wyobraźnię Tarsema lubię i cenię.
              Fabuła, która tym razem stanowi dla rzeczonej wyobraźni tło,  jest pretekstowa i składa się z Mitologii Parandowskiego, umieszczonej w elektrycznej młóckarni i zalanej LSD*.  Treść filmu to 100% wariacja na motywach, zupełnie, moim zdaniem, odporna na zarzuty, że „przecież wcale tak nie było”.  WSZYSTKO jest tu umyślnie i z premedytacją odrealnione. Wizualnie, psychologicznie, historycznie – you name it. Surrealizm, jak to mówią „po bandzie”. Jedynym elementem, zachowującym jako-taki związek z rzeczywistością pozostaje przemoc. Przemocy jest w tym filmie mnóstwo, jest gęsta i boli. To ładne, bo jakkolwiek pojechane wizualnie rzeczy się na ekranie nie dzieją, tzw. (państwo wybaczą) „pierdolnięcie” pozostaje „pierdolnięciem” i nigdy nie ucieka ani  w stronę estetycznych fikołków w stylu Przyczajonego tygrysa ukrytego smoka, ani wesołego obrzucania się flakami a la Teksańska masakra piłą mechaniczną. Jest krwawo, brutalnie i niecnie, absolutnie tylko dla dorosłego widza. Przemoc jest straszna oraz stanowczo mniej niż w 300 gloryfikowana. Kilka scen można wręcz łatwo odczytać, jako(mniej lub bardziej dosłowny) policzek dla dotychczasowej widowni takich obrazów (czyli okołonastoletnich, pryszczatych chłopaczków). Bohaterowie nie są pyskaci, nikt nie jest też twardzielem, rzucającym godne zapamiętania one-linery. Mało tego! Kobieta na ekranie nie służy do pokazania cycków, ani zakręcenia zadkiem (cycki i zadki męskie są dużo bardziej fetyszyzowane przez operatora).
       Aktorzy, jak na taką nieogarnialną konwencję zachowują przyzwoitość. Zwłaszcza, zważywszy w co odziani muszą sięprezentować na ekranie (w sensie: kostiumy są piękne, lecz nie przypominają niczego innego w kinie, może poza czułkami Lokiego w Thorze).  Mickey Rourke wykonuje coś, co w angielskiej terminologii nazywa się chyba ‘żuciem scenografii’ – jego kreacja króla Hyperiona, lokalnego arcyzłoczyńcy, jest ultrabombastyczna. Wszyscy inni – czy bogowie, czy śmiertelnicy są piękni, młodzi i nawet Zeus wygląda, jakby zszedł z okładki pornograficznego magazynu dla gejów (przynajmniej dla tej wąskiej grupy gejów, którzy mają mitologiczną fiksację a ich fetyszem w sypialni są złote majty i dziwne czapki). Efekty specjalne służą temu, czemu służyć powinny – wspomaganiu kreacji zupełnie odjechanej, nierzeczywistej wizji estetycznej. Nikt tu się nie sili na realistyczne odwzorowanie destrukcji, fizyki, NICZEGO. Ma wyglądać i wygląda. Jeśli to dla Was za mało, uciekniecie z kina, wznosząc przekleństwa.
     
Bottomline: Przyjemny film popularny, za którym stoi bardzo konkretna wizja z zaskakującą dozą odwagi artystycznej, zamiast skoku na kasę. Pewnie, muzyka drętwa, a całość dałoby się bez bółu przykroić do 60 minut gęstej, estetycznie oszałamiającej rozrywki. Wtedy byłby to bardzo, bardzo, bardzo genialny short. Alternatywnie: coś jakby God of War. Dodatkowe punkty za to, że jest to jeden z niewielu filmów, gdzie fetyszyzacja estetyczna dotyczy nie tylko kobiet, ale również mężczyzn.



...jeśli ktoś lubi wydepilowane klatki, wyprężone łydki,  naciągnięte ramiona i spięte łydy oraz ma zamiłowanie do kolorystyki rodem z Caravaggia, zaprawdę wyjdzie z kina zadowolony!

*/ Najśmieszniejsze, że zrobili to scenarzyści-Grecy. Sieczkarnia nie wynikła więc z niewiedzy – zresztą w powstałym bigosie jest zaskakująco wiele elementów skondinąd znajomych.

***

Czytam: Głównie oglądam, bo do tego raczej służy książka Flourenta Chavoueta Tokyo on Foot – Travels in the City’s Most Colorful Neighbourhoods.


Cały album to w zasadzie obszerny, upstrzony notatkami szkicownik, zapełniony przez Chouveta podczas półrocznego pobytu w Tokio.



Kreska jest bardzo charakterystyczna a poczucie humoru nieprawdopodobnie urocze.



Mały Wolffie, myślę, że to wydawnictwo sprawiłoby Ci wielką radość – wszystkie ilustracje są wykonane kredkami!

Słucham: -
Dokonania: Co prawda Małż ostatnio programuje na zlecenia za PRAWDZIWĄ ŻYWĄ GOTÓWKĘ, ale ponieważ kocha swoją pracę, w wolnych chwilach tworzymy razem aplikacje o zagadkowej używalności. Od wczoraj w AppStore możecie na przykład nabyć na swego AjFona nasz niezbędny każdemu użytkownikowi program, pozwalający nadawać wpisany na ekranie tekst za pomocą alfabetu morse’a!
Fun Fact: Ponieważ mitologia gracka (nawet w wersji tak przemielonej, jak w filmie Immortals) jest w Żółtej Krainie mało znana, projekcji towarzyszyły podpisy, podpowiadające japońskim widzom, jak nazywa się i z czego znana jest dana, ukazująca się na ekranie postać. Urocze.

6 komentarzy:

  1. Co do oglądania tego typu produkcji, jak się na takową natkane przypadkiem to obejrzę, ale do kina nie idę ani specjalnie ich nie ściągam. :)
    Co do denki-potto mogę się kumpla podpytać który to był sklep konkretnie, no chyba że macie ochotę poszwendać się po Akibie i sami poszukać. Wiem że udało się nam tez wcisnąć go jako dodatkowy/nadliczbowy bagaż podręczny do samolotu. :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, musisz mi kiedyś pokazać tę książkę! :)
    A ja ostatnio przywiozłam sobie wreszcie mój szkicownik z Radości i wypróbowałam (co więcej: namówiłam też męża, by wypróbował!!) tę stronkę do szybkiego szkicowania, o której mi powiedziałaś. Zaczęłam od 2 minut i ledwo się wyrabiałam! :D Ale jest to naprawdę niezłe ćwiczenie. I pięknie mi wyszedł goły pan ze skrzypcami :D

    "jeśli ktoś lubi wydepilowane klatki, wyprężone łydki, naciągnięte ramiona i spięte łydy oraz ma zamiłowanie do kolorystyki rodem z Caravaggia, zaprawdę wyjdzie z kina zadowolony!" - Hmmm, wydepilowane być nie muszą, ale reszta dosyć się zgadza (no i Caravaggio!) :D Tylko z przemocą może być problem - dosyć mnie nudzi :/

    OdpowiedzUsuń
  3. JW a jak tam kolano i biegi ? :) Bo mi w mroźnej Warszawie udaje się cały czas zwiększać ilość przebieganych kilometrów :) Jeszcze ze dwa miesiące i przebiegnięcie 20 km przestanie być dla mnie odległym marzeniem :)

    OdpowiedzUsuń
  4. @Chudini: od kiedy Misiek musial na lotnisku wyrzucac do smieci gotowarke do ryzu, juz nie ryzykujemy nadziei, ze jakikolwiek samolot wpusci nas na poklad z nielegalnym nadbagazem :/

    @Lil' Wolff: hyhy, wyobrazilam sobie jak siedzisz nad herbata, elegancka niczym dama z Genjiego i mowisz:'przemoc dosyc mnie nudzi' :D

    @Zucker: kolano uleczone cudowna moca plastrow z mascia Vick :D biegam po 30 minut, wiec 20 kilometrow chyba nigdy nie uzbieram, celuje raczej w 5-6 :D chwilowo wyrabiam to, co mam w programie treningowym i mecze sie raczej z rozciaganiem i dazeniem do szpagatu - na rurze bardziej sie to przydaje niz umiejetnosc przebiegniecia polmaratonu :D

    OdpowiedzUsuń
  5. No bo nudzi :D Zwłaszcza w tych produkcjach, gdzie wiem, jak się przydługa naparzanka skończy (=dobrzy wygrają). Ostatnio Glebek mnie namówił na obejrzenie "Star Treka" z 2009 i naprawdę mi się podobało (dzięki Spockowi, oczywiście) - choć sceny walk i tak przewijałam :D Na ostatnim Batmanie myślałam, że umrę z nudów. Tylko Johnny Depp jest w stanie mnie skłonić do oglądania absolutnie absurdalnych wygibasów, no ale on to robi w ramach parodii.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Lil' Wolff: Hyhy - mie tez pozytywnie zaskoczyl nowy Star Trek - byl tak oldskulowo... 'przygodowy' :) Niestety nic z niego nie pamietam - poza wlasnie Zacharym Quinto :D Ostatnio objawił się w "American Horror Story" w roli przegiętego geja, na co mogłam zareagować tylko piszcząc: "Spoooock, wiedziałam!"

    OdpowiedzUsuń