poniedziałek, 26 marca 2012

Love is in the Air!


 

...czyli cuda na kiju.

          Niedawno żaliłam się, że zaraz po moim wyjeździe z Tokio zaczną się tu japońskie warsztaty z Jenyne Butterfly... Szczęśliwie okazało się, że niebiosa jednak pochwalają moje nowe hobby i okazało się, iż może na warsztaty nie zdążę ale za to  tuż przed odlotem zdołam się jeszcze załapać na pokazowy wieczór Jenyne w tokijskim klubie Le Baron de Paris... Zanotowałam sobie więc datę show w kapowniczku a potem... potem było już tylko lepiej.  Po tygodniu dowiedziałam się, że oprócz Butterfly tego samego wieczora wystąpi także Natasha Wang. Ponieważ gros z Was nie podziela mojej pasji do kija, pozwólcie, że wyjaśnię Wam to porównaniem: TO TAK JAKBY FREDDIE MERCURY DAŁ WSPÓLNY KONCERT Z DAVIDEM BOWIEM. Dwa pokazy miały być atrakcją specjalną wieczoru pod patronatem mej szkoły, gdzie w jakimś owianym tajemnicą projekcie miały wystąpić instruktorki, kilka uczennic, żywy skrzypek, DJ, najprawdziwsze różowe słonie, wieloryb oraz trupa tresowanych pcheł. Krótko mówiąc - szybko zajawiłam się na to-to niczym nie przymierzając Małż na Prometeusza Ridleya Sotta... a propos Małża - po pewnym namysle uznałyśmy z M., że jest on godzien oglądać z nami owe cuda i jemu także kupiłyśmy bilet.
          
          I tak to właśnie, w piątkowy wieczór, nie zważając na deszcz i wstrętną pogodę, znaleźliśmy się na Omotesandō. W mym sercu kiełkował co prawda pewien niepokój, odnośnie tego, że show może okazać się żenujące, lachony będą świecić kroczami a całosć zwieńczona zostanie pojedynkiem w kisielu, wreszcie, że Miś, zobaczywszy to wszystko, dozna trwałego uszczerbku umysłowego, kategorycznie zakaże mi instalować w salonie rurę oraz zapragnie przeprowadzić 'poważną rozmowę'. Z takimi to niepewnymi myślami dreptałam po ulicy, kiedy minęliśmy wyjątkowo ciemny zaułek, w którego głębi mrygał tylko zalotnie neon 'Amour'. Jego widok nasunął mi wspomnienia niegdysiejszej ulicy Pawiej w Krakowie, wywołał także w naszej grupie kilka komentarzy na temat specyficznej japońskiej kultury burdelowej. Wielka więc była nasza radość, kiedy kilkanaście metrów dalej natknęliśmy się na znak, wskazujący, że to właśnie w owej mrocznej uliczce, gdzieś pod neonem 'Amour' kryje się Le Baron de Paris.

            Jak to w Tokio, okazało się, że zapyziałe pozory mylą, a zaułek w podcieniu kryje piwniczny klub, który straszliwie napina się by być modnym i eleganckim. Od hipsterskiego szatniarza, który bardziej niż obsługą klientów zainteresowany był sprawdzaniem, czy równo leży mu grzywka, przez wnętrze udające francuski kabaret na nachalnym promowaniu produktów Moet & Chandon skończywszy. Ponieważ na szampana nas nie stać, a od eleganckich wnętrz preferujemy zarzygane punkowe pinwnice (Małż)  albo pozbawione kibli za to bogate w głośniki bunkry (ja), oparliśmy się wszystkim pokusom, pobraliśmy z baru darmowego drinka (w Japonii zwyczajowo w cenie wejścia na 99% imprez mieści się jeden napój wyskokowy do odebrania u barmana) i udaliśmy się na nasze luksusowe numerowane miejsca.
          Luksusowe numerowane miejsca okazały się najgorszymi na całej sali. 
          Niestety, kiedy wybierałyśmy z M. numery kanap, miałyśmy do dyspozycji mapkę wnętrza klubu, która to mapka NIE ZAWIERAŁA JEDNEJ ŚCIANY. Ściana na dzień dobry zasłaniała nam 50% sceny. Po pewnej dawce wiercenia się (oraz sprowadzenia do parteru jednego zbyt gorliwego fotografa) procent ten dało się zwiększyć do jakichś 85. Potem ja, pomna swych doświadczeń, według których osobie uzbrojonej w wyglądającą poważnie lustrzankę raczej nie przeszkadza się w robieniu zdjęć (dopóki nie stwarza zagrożenia życia lub zdrowia), wdrapałam się jeszcze z aparatem na oparcie naszego siedziska, zyskując całkiem znośną widoczność obu ustawionych na scenie rur. Dodatkowa atrakcja pojawiła się po początku widowiska, kiedy okazało się, że w zasadzie stoimy na zapleczu, zaś większość artystów wychodzi właśnie z drzwi za naszymi plecami.

          Do rzeczy jednak - program, nazwany wdzięcznie 'Love is in the Air' zaskoczył nas generalnie swoją pomysłowością. Ja sama spodziewałam się po prostu szeregu występów - okazało się jednak, że czeka nas pretekstowa fabułka, która łączyła owe występy w całość. Tragikomiczny, przegięty do granic możliwości narrator opowiadał przez bite 90 minut historię niejakiego Guillermo, mężczyzny w poszukującego miłości (I kid you not). Guillermo zwiedza cały świat, narrator śledzi go niczym odziany w cekinową bazarową sukienkę cień, zaś widzowie oglądają paradę kobiet z różnych stron świata. Nie jest to może mistrzostwo konstrukcji fabularnej, ale dzięki takiej osnowie można pokazać całkiem sporą paletę interpretacji tańca na na kiju w różnych smakach i rodzajach... Nie tylko taniec na kiju był zresztą przerabiany...



...ponieważ w mej szkole prowadzone są także kursy burleski, pierwsza podróż Guillermo zaczeła się od wizyty w kabarecie...



...Mio, Haruka i Ayaka - kursantki z Pole Dance Tokyo. Troszkę za bardzo mechaniczne - generalnie jednak jak na początek nie było źle.



...wyjąwszy może plastikowe gorsety na których widok chciałam wydrapać sobie oczy.



Po wizycie w Paryżu, Guillermo udał się do Buenos, gdzie pierwszy pole-show wieczora dała Miyako - kolejna z naszych (ha, ha 'naszych', cóż poradzić, że poczuwam się do przynależności do swego studia?) kursantek. Duch latino raczej słabo się objawił ale sam program był ok.



...następnym obiektem westchnień bohatera była tajemnicza gejsza - czyli Lu Nagata - właścicielka Pole Dance Tokyo, u której na zajęciach byłam raz i od tamtej pory się lękam. Anyhows, jeszcze we czwartek, kiedy byłam na treningu na open pole widziałam jak Lu dziergała widoczne na zdjęciu kimono.



...program okazał się do bólu orientalistyczny, ogrywający stereotypy i z Japonią mający tyle wspólnego co wystepy Kawakami Sady ale choreografia była urzekająca i chyba najbardziej efektowna z całego wieczora. 



Lu miała na sobie dwa kimona oraz fryzurę, która budziła grozę a utrwalana była chyba betonem, bo podczas całego układu ani jeden włos nie drgnął...



...Lu bardzo mnie inspiruje bo technicznie nie jest jakimś mistrzem ale ma świetne wyczucie formy i zawsze wygląda olśniewająco...



...tymczasem show z Japonii przeniósł się do bliżej nieokreslonej dżungli, gdzie w symaptycznym programie zbiorowym wystąpili (cytuję za programem): JUNGLE KING AND HIS HAREM. Tak, tak - TAŃCZĄCY PAN (!!!)



Po panu objawił się wesoły duet: Naomi King i Liye Akatsuka - strasznie się biedaczki myliły ale i podwójny taniec i tak wywołuje we mnie absolutny podziw... zwłaszcza odkąd na Akibie próbowałyśmy z M. wspólnie założyć jedną bardzo prostą figurę i skończyło się to wykrzywieniem rury (!)



Za kolejną atrakcję robiła panna Naomi Black, która głównie ślimaczyła się po podłodze do dźwięków Marilyna Mansona. Średnio to było porywające, zwłaszcza, że dziewczyna ćwiczyła ten program od miesiąca w czwartki, dokładnie wtedy kiedy ja chodziłam na treningi na sąsiedniej rurze.



Szczęśliwienastępny występ był już znacznie bardziej w moich klimatach - Tomo, która nauczyła mnie trochę na swoich zajęciach - zaprezentowałą się jako techno-kosmo-lala w duchu Kraftwerk




...u Tomo lubię aktrobatyczne przygotowanie i nutkę breakedance'ową...




...oraz oczywiście srebrne gatki na gumce!




...zwróćcie uwagę na zachwyconą panią na drugim planie!



W ostatniej odsłonie wieczoru Guillerme wrócił do miejsca wyjścia - kabaretu w Le Baron de Paris, gdzie tym razem powitała go Diana - to jest ta sama pani, która uczy mię pole dance. Szkoda, że tym razem zamiast rury prezentowała burleskę ale cóż, nie można mieć wszystkiego.




A tu już atrakcje dodatkowe - Jenyne Butterfly w swoim popisowym 'podwieszaniu za ramiona u powały'



... oraz Natasha i jej Magiczne Krocze (tm)!



Generalnie obie panie robiły to, czego od nich oczekiwałam: wyginały się pod kątami nieznanymi ludzkości...

 

...zachowując przy tym obciągnięte plauszki oraz miny mówiące, że nie ma łatwiejszej rzeczy pod słońcem niż  tak sobie wisieć.



W finale wszyscy wykonawcy wyszli jeszcze raz na brawa...



...pan Tarzan zdał sobie sprawę, że jest jedynym mężczyzną w gigantycznym lachonarium...




...a w górę poleciały kwiaty!


          Zaprawdę bardzo udany wieczór.

Czytam: Nic. Książki nadane na bagaż, nie mogę kupić nic nowego bo nie ma na to miejsca, zaś Kundel zakopany jest gdzieś na dnie walizki.
Słucham: Goldfrapp - Ooh la la la. Kiedy mam podły humor, wyobrażam sobie, że jestem Alison Goldfrapp w teledysku do tej piosenki - jadącą na koniu z diamentów i otoczoną panteonem modeli w obcisłych gatkach. 
Dokonania: Wzorem milionów Japończyków nadaliśmy dzisiaj bagaż na lotnisko kurierem. Wszystko odbyło się według planu, tyci pan przewoźnik zataszczył nasze 5 toreb do swojego samochodu. Pozostaje wierzyć w sytem i mieć nadzieję, że za tydzień odnajdziemy je na lotnisku. 
Fun Fact: -

6 komentarzy:

  1. Zazdroszczę! To musiał być bardzo udany wieczór. Sama z chęcią bym TŻa wyciągnęła na coś takiego :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ci szaleni Japończycy, czego to oni nie wymyślą :)

    P.S: czekamy na was czekamy i doczekać się nie możemy :) no ale już niedługo urządzimy taką imprezę, że mieszkańcy Białołęki będą ją wspominać przez 2 pokolenia :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wieczór widzę był udany każde z waszej trójki wstawiło zdjęcia. A to znak że się wszyscy dobrze bawili. :)

    Patrząc na twoje koleżanki i senseiki, koniecznie musisz je zaprosić do polski. Jak by co zapewnię nocleg. Co prawda pod warszawą bo warszawski domek nie pomieści. :)

    Znając japońską pocztę i zwyczaj kartek świątecznych, walizeczki będą na was czekać na lotnisku.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cóż, nie wiem czemu Szanowny Pan Małż miałby doznać uszczerbku. Przecież każdy facet lubi popatrzeć sobie na Magiczne Krocza!

    Co do Careya - tak, to ten od Lucyfera.

    OdpowiedzUsuń
  5. @kfiatek: ale czy Ty rozumiesz, ze po takim pokazie on sobie teraz roi, ze ja na wlasnych treningach podobnie wywijam :D ?
    @Zucker: ha! lecz nie wiadomo kiedy my na te bialoleke dotrzemy... chwilowo zanosi sie na to, ze po porwrocie bedziemy ludem wedrownym :)
    @Chudini: kolezanki/senseiki sa tak wygimnastykowane, ze na pewno wszystkie daloby sie je zmiescic do szafy w Twym warszawskim lokum :D
    @neishin: Kurcze, no i nakrecilam sie na tego felixa castora a tu klops - amazon nie ma dwoch pierwszych czesci w wersji elektronicznej :(

    OdpowiedzUsuń
  6. To by była najlepsza szafa jaka w życiu można mieć.
    Często bym do niej zaglądał. :P

    OdpowiedzUsuń