...tydzień przetacza się raczej leniwie, z braku laku zwierzę się Wam zatem ze swoich telewizyjnych przyzwyczajeń... (jak to „JAK NIE MASZ O CZYM PISAĆ TO NIE PISZ!!!”?)
Jeśli macie 15-35 lat i przejawiacie jako-takie zainteresowanie popkulturą, z dużą dozą prawdopodobieństwa żyjecie w bliskiej znajomości z przynajmniej jednym amerykańskim serialem. Pewnie nawet więcej niż jednym. Może nawet jesteście entuzjastami całej rzeszy tytułów, zawsze gotowymi poszerzyć repertuar zainteresowań. Zakładając optymistycznie, że tak właśnie jest, jesień stanowi równocześnie Wasz ulubiony oraz znienawidzony czas w roku. Dlaczego? Każdy, kto stara się trzymać rękę na pulsie telewizyjnego świata wie, że przełom września i października to okres, gdy na ekrany wchodzi nieogarniona liczba premier. Dla fana seriali przetrwanie w dobrym zdrowiu tych dwóch miesięcy przypomina prowadzenie skomplikowanego przeszczepu połowy organów. Trzeba zdecydować którym nowościom dać szansę, znaleźć czas, by je (przynajmniej fragmentarycznie) przejrzeć, wreszcie dokonać selekcji wśród tytułów, których oglądanie należy kontynuować oraz amputować kilka staroci, żeby zrobić miejsce dla premier. Dzisiaj, krótkie podsumowanie tego, jak ja oraz ma Długa Noga przetrwałyśmy ów jakże ciężki czas.
(A jeśli seriale macie głęboko w zadku? Cóż, to nie jest notka dla Was.)
Telewizyjne Nadzieje 2011 – American Horror Story + Once Upon A Time

Oba dopiero się zaczęły, ale za oba mocno trzymam kciuki. (No, może za AHS trochę bardziej, bo pomysł ciekawszy, wyniki oglądalności słabsze, a recenzje mieszane). Pomysł, żeby twórcy Glee i Nip/Tuck zrobili oldschoolowy horror, raduje mnie niepomiernie. Nie tylko dlatego, że istnieje nadzieja, iż ewentualny sukces ich nowej produkcji spowoduje wielce pożądaną kasację Glee. Chodzi raczej o to, że AHS, ze swoim straszeniem via camp to coś, czego dawno w telewizji nie było. Jeśli się uda, historia rodziny, wprowadzającej się do nawiedzonego domu o bardzo zagmatwanej przeszłości, będzie jak połączenie Lśnienia z Twin Peaks. Jeśli się nie uda.. cóż, może to być nieprzeciętne bajoro, ni to straszne, ni to śmieszne...... A propos, Once Upon A Time również ociera się o campowe przegięcie, chociaż trochę bardziej w duchu Labiryntu Fauna. Oto pewien adoptotowany chłopiec odszukuje biologiczną matkę i usiłuje wytłumaczyć jej, że macocha, której go oddano to w istocie Zła Królowa z bajki, a prawdziwa mama jest zaginioną córką Królewny Śnieżki (I AM NOT MAKING THIS SHIT UP). Dalej zaznajemy opowieści o małym miasteczku, w którym postacie z dziecięcych bajek uwięziono, odbierając im pamięć. Fajne? Zależy, jak kreatywnie uda się postaci i wątki z historii dla dzieci umieścić we współczesnym kontekście. Śnieżka przedszkolanką, krasnoludki lumpami a Książę z Bajki w śpiączce? Ja, pasjonatka Tin Mana chętnie kupuję takie zabawy i Once Upon A Time po obejrzeniu pilota życzę jak najlepiej.
Porażki – Terra Nova, Pan Am, Homeland

Pierwsze dwa tytuły zasłużyły w naszym domu na rzadką przyjemność zabicia już w trakcie pilota. Po Terra Novie sporo sobie obiecywaliśmy - w końcu to Spielberg, science fiction a do tego jeszcze DINOZAURY. Niestety dinozaurów i SF jest tu tyle, co nieogdaj katastrofy atomowej w Jericho. Kaszana, źle napisana, źle zagrana i w ogóle do śmieci. Pan Am to z kolei cukierkowa fantazja o retro-stewardessach. Do bólu przewidywalna i trochę zbyt hamerykańska. Tak mniej więcej, jak Homeland. Ten z kolei, robiony na licencji, miał potencjał (całkiem nieźle jak sądzę zrealizowany w izraelskiej wersji oryginalnej) zostania gęstym, politycznym thrillerem. Niestety, w scenariuszu zioną dziury, akcja nie jest gęsta lecz wlekąca się, zaś czołowa pani analityk CIA, jak to zwykle „doświadczone” panie analityczki w telewizji, ma na oko 15 lat i stanowczo zbyt stara się być doktorem Housem (w ogóle, o szkodliwym wpływie House’a na telewizję możnaby napisać grube tomiszcze). W każdym razie Homeland po lekcje kreowania gęstej atmosfery odesłałabym do The Killing, a po korepetycje z pracy CIA do Rubiconu.
Zasłużone – Boardwalk Empire, Grey’s Anatomy, Modern Family, Walking Dead.
O wszystkich już pisałam, wszystkie radzą sobie bardzo przyzwoicie w kolejnych odsłonsch. Mnie osobiście najbardziej wciąga Boardwalk Empire, który, przyznam, początkowo niesłusznie zlekceważyłam jako żerujący na modzie na retro oraz kino gangsterskie fajerwerk. A tu okazuje się, że galeria bohaterów rozrosła się nieprzeciętnie, aktorstwo jest nieprawdopodobne, (nawet z lekkim odchyleniem teatralnym) ale przede wszystkim, wreszcie pojawia się jakiś serial z tzw. character-driven-plot a nie plot-driven-characters (czyli naciskiem na postaci a nie wydarzenia). Każdy kolejny odcinek cieszy mnie mocniej.
Zarzucone – Harry’s Law
Cóż, kiedy trzeba zwolnić miejsce w harmonogramie, na pierwszy ogień idą zawsze procedurale, nawet tak sympatyczne, jak ten.
HBO Slot – Enlightened
Piloty seriali HBO oglądam rutynowo i nie przepuszczę żadnemu. Zwłaszcza, że na jesień brakuje mi formatu 30-minutowego, w sam raz do oglądania przy śniadaniu. Wydaje się, że Enlightened będzie się do tego celu świetnie nadawał. Amy, kobieta sukcesu, przechodzi spektakularne załamanie nerwowe, po którym odnajduje siebie na nowo, podczas okołohipisowskiej terapii, z której wraca gotowa zmieniać rodzinę, sąsiadów oraz współpracowników ze swej firmy (o wdzięcznej, wiele mówiącej nazwie „Abaddon”). Oczywiście nie jest to żadne Jedz, módl się i kochaj – świat zupełnie nie reaguje na natchnione idde Amy, od początku traktując ją jako wariatkę. Fajna komedia z gatunku mało śmiesznych, raczej kontemplacyjnych, z zaskakującą przenikliwością punktująca życie w korporacji.
BBC Slot – Downton Abbey
Co sezon snobistycznie trzymam w harmonogramie jedno miejsce dla serialu z Wilekiej Brytanii – czy będzie to IT Crowd, Sherlock, czy, jak tym razem Downton Abbey. Po tym, jak pierwsza seria została uhonorowana nagrodą Emmy dla najlepszego miniserialu, szybko nadrobiliśmy z Małżem zaległości w DA i teraz co sobotę zasiadamy przed ekranem, namiętnie śledząc dalsze losy rodziny Crawley’ów, ich służby oraz Anglii na początku ubiegłego wieku. Tak powinno się robić serie historyczne!
Guilty Pleasure – Nikita
Każdy ma jakiś wstydliwy serial, do oglądania którego niechętnie się przyznaje. U mnie to Nikita – tytuł, podobnie jak wszystko, co prezentuje stacja CW, zupełnie bez wartości. Czemu śledzę już drugi sezon tego badziewia? Bo wychowałam się na La Femme Nikita (pierwszej adaptacji filmu Bessona do formatu serialowego), i jakiekolwiek rozwinięcie tamtego tytułu stanowi dla mnie nieodpartą pokusę. To, oraz mam nieprzyzwoity girl-crush na Maggie Q, obsadzoną w głównej roli. Pani jest nieprzyzwoicie wygimanstykowana, nietypowo urodziwa, nie ma piersi i w przeciwności do innych telewizyjnych heroin, wygląda jakby naprawdę mogła komuś skopać tyłek.
Reality Show – Project Runway
O mojej bezprzykładnej miłości do
Project Runway już pisałam, nietrudno więc zgadnąć, że jeśli mam oglądać jakiś reality show, to będzie to właśnie ten.
Odgrzebane na śmietniku historii – Friday Night Lights
Co roku trafia się tytuł, który dotąd nie wydawał się godzien naszej uwagi, a którego z czczej ciekawości postanawiamy pewnego popołudnia „załączyć”. U mnie to Friday Night Lighs, perełka, którą pochłaniam od początku października w niezdrowych ilościach (do przeorania jest pięć sezonów, więc mogę sobie pofolgować). Opowieść o zaściankowym miasteczku w Teksasie, gdzie życie toczy się wokół piątkowych meczy licealnej drużyny futbolu amerykańskiego. Nakręcona prawie z ręki, na ziarnistej taśmie, z często prześwietlonymi kadrami i wspaniałą atmosferą rodem z Cudownych Lat (chociaż rzecz dzieje sięjak najbardziej współcześnie). Czterech zupełnie innych chłopaków u progu futobolowej kariery i potworny wypadek, który zmienia życie każdego z nich. Plus trener Eric Taylor z żoną - najlepsze małżenstwo w historii telewizji! Bardzo polecam, bo można się nauczyć, jak wygląda coś na wskroś amerykańskiego a jednak fantastycznego.
***
Czytam: Jaron Lanier – You Are Not a Gadget: A Manifesto. Chociaż chorobliwie bloguję z niezdrową częstotliwością, w głębi duszy jestem wrogiem tzw. Web 2.0, fejsbuków oraz dyktatur wikipedii. Dlatego ta książka to póki co moja biblia. Sam człowiek, który wymyślił rzeczywistość wirtualną krytykuje bardzo poważnie to, w jakim kierunku zaczyna się ona rozwijać. Pychota!
Słucham: Fonetyka– Rozstanie. Smakowite popłuczyny po Republice. Doprawione do smaku Wojaczkiem. Mniam mniam.
Dokonania: Moje kolana zaczynają odczuwać biegowy reżim. Czyżby miało dojść wreszcie do epokowego starcia JOGGING vs. BUTY NA WYSOKIM OBCASIE?!
Fun Fact: Tokio jest podobno światową stolicą... wyczynowego tańca na rurze (!). Ponieważ potrzebuję czegoś, co rozrusza moje górne odnóża, jutro zamierzam wybrać się na darmową lekcję poglądową do lokalnej szkoły. Wyczuwam, że będzie z tego epicka blognota!